piątek, 24 września 2010

Trąba Boża

Waży ponad siedem ton, ma dwa metry wysokości i 220 cm średnicy. Obok dwóch Zygmuntów – praskiego i krakowskiego jest jednym z trzech ocalałych wielkich dzwonów Europy Środkowej. Swojego krakowskiego krewnego bije podobno precyzją wykonania i brzmieniem. Jak mówi tradycja, również wiekiem. Poza tym jest prawdopodobnie jedynym na kontynencie starym dzwonem, który nie jest wprowadzany w ruch przy pomocy lin, ale specjalnej, umieszczonej ponad nim platformy.
Jest obsługiwany przez sześciu dzwonników (do rozkołysania wystarczy czterech), którzy w odróżnieniu od swoich krakowskich kolegów, biją w dzwon za darmo. Jest jednak dość małomówny, odzywa się tylko przy specjalnej okazji, średnio 10 razy w roku. Wykonany został ze spiżu, czyli ze stopu 78 procent miedzi i 22 procent cyny. Jak opowiadał dzwonnik, który mnie Trąbie Bożej przedstawił, cyna daje piękno brzmienia, a miedź moc.
Dzwon dźwiga na sobie więcej legend niż patyny. Nie wiemy, gdzie powstał. Prawdopodobnie został odlany przez toruńskich ludwisarzy (bo kto by wtedy coś tak wielkiego mógł przetransportować? Poza tym toruńskie ludwisarnie słynęły w całej Rzeczypospolitej, w czasie pierwszego oblężenia, Szwedzi cierpieli np. strasznie z powodu Mnicha, podobno najcięższego działa tamtej RP), na pewno nie był nim jednak Marcin Schmidt. Nie wiadomo też, kiedy dzwon został zawieszony. W dokumentach pierwsze jego ślady pojawiają się w 1522 roku, według tradycji jednak pojawił się on na wieży AD 1500. Podobno mówi o tym okrążający dzwon łaciński napis: Roku Pańskiego 1500 22 dnia września ja, Trąba Boża, ku chwale Boga i Świętych Janów Chrzciciela i Ewangelisty, patronów tej świątyni, zostałam odlana. Tyle tylko, że po dacie znajdują się dwie dziwne kreski, które mogą wskazywać na rok 1522 rok. Wspominając o legendach, nie można pominąć stojącego u wrót Bydgoskiego Przedmieścia grzybka. Tu właśnie miały zatrzymać się woły wciągające dzwon na wieżę. Wśród gąszczu bajek i legend jedna rzecz jest oczywista – jedno z najpotężniejszych miast tamtych czasów, zafundowało sobie jeden z największych dzwonów.
Z legendami zresztą się nie walczy, a z kielicha Trąby Bożej można wyczytać wiele ciekawych historii. Choćby taką, że dzwon został obrócony o 90 stopni, by jego ważąca prawie 200 kg żelazne zawieszone na sześciu parach serce, uderzało w inne miejsce. Po śladach tych uderzeń można też poznać, że serce było kilka razy zmieniane.
Uwielbiam moją pracę, gdy pozwala mi ona grzebać w równie ciekawych rzeczach. Nie lubię jednak swojej pracy, gdy na opisanie tego wszystkiego zostawia mi tylko 1700 znaków. Dobrze więc, że ludzkość wynalazła blogi.

Zdjęcie trochę nieostre, trudno jednak fotografować rozmawiając i trzymając jednocześnie notatnik. Musiałem je jednak wrzucić, bo w tym miejscu wisiał pochodzący z 1437 roku starszy brat Trąby Bożej. Wprawiany w ruch tak samo jak Tuba Dei, był pierwszym głównym dzwonem Starego Miasta. Do niego zresztą toruński kolos był dostrojony, oba mogły grać razem do II wojny światowej, gdy pamiątka krzyżackiego Torunia został przez Niemców zniszczona. Do dziś po dzwonie zostało puste miejsce i pozostawiona na podłodze przeciwwaga. W górze widać jeden z dwóch starych toruńskich dzwonów, który został po wojnie odnaleziony w Hamburgu.

Dzwony Wschodu

Podobno najpiękniej grają nasze dzwony kołysane. Ze wszystkich dzwoniących koncertów, na mnie największe wrażenie zrobił chyba jednak ten, którego świadkiem byłem w Poczajowie. No dobra, mam słabość do prawosławia. Chłonę świat przede wszystkim nosem, więc świątynia pełna kadzideł i płonących świec, musi robić na mnie wrażenie. Resztę wrażeń zbieram uszami i cerkiewne śpiewy trafiają mi przez nie prościutko do serca. I, o ile nie trafię do jakiejś nowej świątyni pełnej malowideł w stylu późnego Walta Disney`a, oczy też nie mogą narzekać na nudę. Uwielbiam ten pachnący półmrok pełen starych ikon.
W kościele wschodnim, jak się właśnie dowiedziałem, dzwony są montowane nieruchomo, dzwonnicy poruszają tylko ich sercami. O ile jednak w świecie katolickim gra przeważnie tylko jeden dzwon, na Wschodzie jest to koncert na wiele instrumentów. Nad Ławrą poczajowską, gdy odwiedziłem ją we wrześniu 2008 roku, akurat oberwała się chmura. W zasadzie się nie oberwała, bo chlusnęła wodą, a potem nadal tak samo ciężka i czarna, popłynęła dalej. Sprany deszczem klasztor oświeciło wtedy słońce, a złote kopuły odbijające jego promienie, na tle ciemnego nieba wyglądały niesamowicie. Wtedy właśnie na dzwonnicy zaczął się koncert...


Inny punkt widzenia

Głupio to przyznać, jednak wcześniej nigdy na wieży świętych Janów nie byłem. Jeszcze jako mały skrzat oglądałem kościół z wysokości rusztowań, na których pracowali konserwatorzy przywracający blask „Sądowi ostatecznemu”, fresk znajduje się jednak koło ołtarza, więc widziałem z wysoka zupełnie inną część kościoła, nie miałem też wtedy ze sobą aparatu. Na dobrą sprawę, pierwszy raz więc spojrzałem na świątynię z góry. No podobało mi się, choć na świętych Janów patrzę zawsze z mieszanymi uczuciami. O wiele bardziej podobają mi się wnętrza Panny Marii, z zewnątrz natomiast większe wrażenie robi na mnie święty Jakub. Świętojański dzwon jest jednak jedyny i niepowtarzalny, choć wygląda na to, że poznam wszystkie stare toruńskie dzwony, bo pan dzwonnik zaproponował, wycieczkę po wszystkich starych kościołach i cykl tekstów o wszystkim, co w nich dzwoni.
Zawsze bardzo mi się podobały te organy

czwartek, 23 września 2010

Widoki z czterech stron wieży

Spod świętojańskiego sklepienia jak dotąd na toruńską starówkę nie patrzyłem
Wisła z widokiem na most kolejowy
Dachy, dachy... Kolejne dachyJ
Wisła i most kolejowy
W stronę Wisły i mostu drogowego

Jesienny poranek

Jak ja lubię takie rześkie i słoneczne poranki! Jak lubię dzielnicę, w której mieszkam!

środa, 22 września 2010

Gorgany - kamienie i odrobina metafizyki

O Kaszubach mówi się, że Bóg stworzył je kończąc budowę świata. Posłużył się przy tym okruchami, jakie mu pozostały w worku, po całym wielkim dziele, przez to więc na Kaszubach można zobaczyć niemal wszelkie krajobrazy, jeśli nie świata, to przynajmniej Europy.
Z Gorganami musiało być nieco inaczej. Choć według słów Biblii, po każdym następnym kroku, stwórca dochodzi do wniosku, że jego dzieło jest dobre, w rzeczywistości, tworząc świat, musiał czuć się jednak bardzo niepewnie. Kiedy więc już odpoczął dnia siódmego i przekonał się, że rzeczywiście mu się udało, musiał mu spaść ogromny kamień z serca. I tak sobie myślę, że spadł on akurat nad miejscem, gdzie teraz znajdują się Gorgany. Spadł i roztrzaskał się tam na miliony kawałków. Te największe zamieniły się w góry i dlatego pewnie, choć na pierwszy rzut oka Gorgany przypominają Bieszczady, tak bardzo się od nich różnią. Podobne buki, podobne jesienne kolory i podobne masy błota... A jednak szczyty Gorganów są wyższe, bardziej strome i na ogół nie tworzą masywów. Maszerując więc z jednego na drugi, często trzeba więc, znad linii kosodrzewiny forsownie zejść do jakiejś doliny, by później znów móc zacząć się w pocie czoła wspinać ku niebu. Mniejsze kamienne okruchy rozsypały się po całych górach tworząc ogromne gołoborza.
Przedzierając się przez kosodrzewinę, czy też skacząc po kamieniach, człowiek, szczególnie taki spacerujący na ogół po równinach, nie myśli raczej o fotografowaniu. Zdjęć więc przywiozłem stosunkowo niewiele, głównie jednak przez to, że w drodze powrotnej z Sywuli złapał nas fatalny deszcz i w przemoczonym plecaku aparat zalał mi się niemal w trupa. Później ożył, gdy nieco podsechł, by znów zacząć wariować, gdy następnego dnia trafił do wilgotnego plecaka, a kiedy znów przyszło nam brodzić w chmurach... A tak przy okazji, jeśli w podobny sposób do nieba zmierzają dusze wyróżnione, to ja taki układ pierdolę i wolę już się zadekować gdzieś przy kociołku. W niebie i tak jest nudno, jak wiadomo, trzeba tam chodzić w kółko i mówić, że jest się szczęśliwym. Jeśli do tego spaceruje się we mgle...
Wracając jednak do Gorganów. Podobno są to jedne z najdzikszych gór Europy. Rzeczywiście, nikt tam nie chodzi, nie ma żadnych strażników, kolejek – linowych i tych ludzkich czekających, aż zwolni się miejsce na szczycie. Jest tu wiele dzikich ścieżek i sporo doskonale oznakowanych szlaków. Co ciekawe, pierwsze zostały wyznaczone jeszcze w polskich czasach i, choć te już się skończyły, Ukraińcy nadal utrzymują ich pierwotną kolorystykę.
Wspominałem o różnicach między Gorganami i Bieszczadami. W ukraińskich górach nie ma tabliczek „Uwaga niedźwiedź”, nie ma też wilków i w zasadzie niczego, co by było większe od wiewiórki – wszystkie dzikie zwierzęta wytłukli kłusownicy.
Jeśli zaś chodzi o zdjęcia, które tu widać (?), pochodzą one ze szczytu Grofy, z którego na ogół można podziwiać cudne górskie widoki.

Widoki z wierzchołka Grofy są imponujące. Na ogół, bo ta reguła ma również swoje wyjątki. Kiedy zdobyliśmy szczyt, te wyjątki były bardzo wyjące, bo poza chmurami, dokuczał nam również wiatr silnie wyjący na skałach.

Gruzawik

Przy tych odległościach, każde zaoszczędzone kilometry były na wagę złota. Oszczędzało się je więc przy pomocy gruzawików, czyli podróżując na pace (to słowo akurat nie ma nic wspólnego z łacińskim pax) ciężarówki. Taka podróż za każdym razem była fantastyczną przygodą, bo przecież górskie drogi złożone są przede wszystkim z dziur, za każdym razem trzeba więc było kurczowo trzymać się burt i balansować, aby na jakichś wybojach nie wylecieć. Poza tym trzeba też było zachować czujność, by nie dostać po mordzie jakąś mijaną gałęzią. No tak, odkryta platforma nie chroniła również przed padającym deszczem. Mimo wszystko było to bardzo ciekawe.
Tak wyglądał załadunek gruzawika...

...a tak się wysiadało.

wtorek, 21 września 2010

Baza ludzi umarłych

Stasiuk pisał kiedyś o rabunkowej eksploatacji ukraińskich górskich lasów. Ja to przeczytałem, a teraz zobaczyłem. Straszne! Meteoryt Tunguski zostawił po sobie większy ład. Ukraińcy wyrzynają lasy biorąc tylko to, co jest im potrzebne, zostawiając po sobie porębowy śmietnik. Nie myślą o galopującej erozji ogołoconych zboczy – napatrzyłem się na pozostawione przez nich pustynie, nigdzie jednak nie natknąłem się na chociażby ślady nowych nasadzeń. Rabują lasy przy pomocy ciężkiego sprzętu, a wycięte drzewa wywożą ciężarówkami, przez to więc potokami sąsiadującymi z miejscami ekologicznych zbrodni, spływa ropa, która z tych maszyn wyciekła.



Połonina z przeszłości

Połonina – w kamiennym świecie Gorganów zjawisko dość wyjątkowe. Trafiliśmy na nią maszerując w stronę Sywuli, najwyższego szczytu Gorganów. Połonina była piękna, okazała się również niezwykle ciekawa, przecinały ją bowiem słupki przedwojennej polsko-czechosłowackiej granicy. Sama granica była jeszcze starsza, przedtem przecież w tym miejscu kończyły się Węgry. Dziś jedna i druga jej strona należy do Ukrainy, jednak daleko na horyzoncie widać stąd szczyty przeglądające się w wodach Cisy, rzeki, która częściowo bierze swój początek w Gorganach, a dalej oddziela Ukrainę od Rumunii.
Po tej stronie zaczynała się - czechosłowacka przed wojną - Ruś Zakarpacka, którą w filmie „Dzięki za każde nowe rano” z takim sentymentem wspomina Franciszek Pieczka Wielki. Ja mu się nie dziwię.
Kamienne polskie „P”

Gdzie się pasą konie...

Połoninę zamykają ruiny przedwojennego schroniska. W latach 30. turyści mieli do swojej dyspozycji cztery takie obiekty, wszystkie zostały po 17 września wysadzone w powietrze przez NKWD, Sowieci chcieli w ten sposób utrudnić życie kurierom i wszystkim tym, którzy tędy mieli zamiar próbować przekroczyć granicę. Po wojnie żaden z tych budynków nie został odbudowany. Poza ruinami, na końcu połoniny, trafiliśmy na konie. Jak to było w „Balladzie o świętym Mikołaju”?
Święty Mikołaju
Opowiedz jak to było
Jakie pieśni śpiewano
Gdzie się pasły konie.
Pieśni nikt tu chyba już nie śpiewa, konie jednak nadal pasą się wolno.