niedziela, 16 stycznia 2011

Rejs - dzień drugi

Najlepszym miejscem do spania są pociągi. Pod warunkiem oczywiście, że się nie kima w drodze z Zakopanego do Torunia w przedziale ośmioosobowym, w którym w sumie zasiada dwanaścioro gniewnych ludzi. Taki jednak wagon sypialny, np. w pociągu do Budapesztu, bez pcheł, pluskiew i innych robaczywych pasażerów bez biletów? Sama radość! Koła stukają i w ich takt człowiek zasypia. Do snu wyśmienicie nadają się także stare domy ogrzewane piecami, najlepiej jeszcze położone na terenach niezbyt pokalanych cywilizacją. Nocą jest tam chłodno, a poza tym latarnie za oknem nie mącą ciemności. Poza tym to Morfeusz właśnie (a nie znany japoński uczony) musiał wynaleźć namiot, fantastycznie się też śpi pod chmurką, najlepiej w scenerii nieba gwieździstego nade mną. No i cudnie jest też zasypiać na rzece (plusk, plusk – woda delikatnie uderza o burty). Wisła gwarantuje również niepowtarzalne sny... Oj, bardzo niepowtarzalne, Tim Burton (wspominałem coś o burtach?) mógłby ich pozazdrościć!
Tu się chyba pierwszy raz przekonałem, że ludzie Wisły są najwspanialszymi gawędziarzami na świecie. Wieczorem cała ekipa zebrała się w sterówce „Baryczy”. O ile podczas rejsu wszystkie wilki rzeczne piły tylko kawę, po pracy zaczęło krążyć piwo, a oni zaczęli opowiadać. I to jak! Ej, popłynąłem sobie przez Wisłę, Odrę, słuchając ich dotarłem nawet na Ren. Nasłuchałem się o pływających weteranach pamiętających jeszcze prezydenta Mościckiego. Dowiedziałem się również, że ich silniki mogą zagrać lepiej od filharmoników wiedeńskich! Wszystkie swoje zmysły zastąpiłem słuchem, stając się wielkimi uszami. Rano jednak składałem się głównie z głowy, która mnie mocno bolała. Jak bardzo zazdrościłem wtedy Marii Antoninie i jaj małżonkowi... Cóż, nie mogłem się jednak swojej bolączki pozbyć, bo nigdzie na statku nie było gilotyny. Padała mi bateria w telefonie, zatem smsem wysłałem do redakcji krótką relację z podróży, uklapiłem się na dziobie, a nasi bosmani, jak nowo narodzeni, powiązali cumy i ruszyli w dalszy rejs. Trudniejszy od tego z poprzedniego dnia, bo tym razem nie płynęliśmy zalewem, lecz przez Wisłę od lat 70. zaniedbaną przez władze, które nie remontowały dawnych budowli regulacyjnych i zdewastowaną przez niedokończoną zaporę. Wciąż jednak niesłychanie malowniczą. Pięknie się tu patrzy na drugi brzeg, wszystko wygląda jednak jeszcze wspanialej, jeśli człowiek płynie środkiem rzeki i podziwia świat odrobinę tylko wystawiony ponad poziom wody.

Pamiątka z Włocławka, pamiątka z celulozy

W połowie lat 90. jechałem stopem do Warszawy na wystawę Caravaggia w Muzeum Narodowym (człowiek był wtedy kulturalny). Nie wiem jednak, co mi strzeliło do głowy, że zamiast kopnąć się przez Płońsk, pofatygowałem się szlakiem nadwiślańskim. Podróż była bardzo malownicza, do dziś pamiętam piękny, jakby z Chełmońskiego wzięty obrazek chyba spod Wyszogordu – szary zmierzch z początku października przyciemniony jeszcze dodatkowo szarzyzną wielkiego pola i zamglony dymem z kilku płonącym na nim ognisk. Tego dymu było sporo, ognia nie zauważyłem. Jedynym, ale za to bardzo agresywnym na tym szarym tle źródłem światła było stojące samotnie na środku pola drzewo liściaste. Tak barwne, jak tylko drzewa liściaste w tej części Europy kolorowe być potrafią.
Widoczek był jednak tylko dygresją, wróćmy do Włocławka. Sporą część tego wyjątkowego miasta musiałem pokonać pieszo i zmierzając na płocką wylotówkę, przeszedłem obok Celulozy. Widziałem głównie jej część historyczną, do tego znacznie mniej zaniedbaną. Spodobało mi się. Po wielu latach i od strony wody, widok był jednak opłakany. Jak widać na zdjęciu, zakład miał nawet swoje nabrzeże, przy którym jednak z pewnością statki nie cumowały od dziesięcioleci.
Najwyraźniej widok ten był tak przykry, że dałem sobie spokój z fotografowaniem reszty Włocławka. Pamiętam, że most drogowy był wtedy w remoncie (widać po nim było, jakie spustoszenie robi zapora pozbawiona drugiego stopnia...). Naszym bosmanom zebrało się wtedy na wspomnienia i zaczęli opowiadać, czym ludzie na mostach obrzucają płynące statki. Kamienie nie były oczywiście niczym oryginalnym, jeden z wilków rzecznych przypomniał sobie jednak, że kiedyś pod mostem włocławskim oberwał kwiatami rzuconymi przez jakąś zakonnicę;)

Zdaje się, że jakoś rok później został wysadzony jeden z kominów Celulozy. Moim zdaniem w pierwszej kolejności powinno jednak wylecieć to betonowe gówno z księżyca wzięte...

sobota, 15 stycznia 2011

Nad rzeką, opodal krzaczka... Zamki i inne cuda

Żółta boja oznacza, że na dnie czai się w tym miejscu przeszkoda. Tu akurat są to dwa leżące na dnie wraki. Jakie? Cholera wie, tym bardziej, że przy bardzo niskiej wodzie statki znów pojawiają się na powierzchni, co wykorzystuje okoliczna ludność. Wiślani weterani zostali już ograbieni ze wszystkich części metalowych, które dało się wydobyć, a to skutecznie utrudniło identyfikację. Według jednej wersji, leży tu polski okręt zatopiony w 1920 roku przez Sowietów (Bobrowniki były położonym najdalej na zachód miastem przez nich zajętym). Inna donosi o dwóch jednostkach Oddziału Wydzielonego Wisła z września 1939. Ta chyba jest bardziej prawdopodobna, bo widziałem fotografie oklapłej rzeki, z której wyłania się część bocznokołowca i czegoś poza nim. Bez względu na nazwę i datę zatonięcia, jakiś skarb jednak na dnie spoczywa i, rozkradany, jest całkowicie pozbawiony ochrony.
My płynęliśmy na zrzuconej z Włocławka wysokiej fali, bo inaczej by się nie dało przedostać przez ten zniszczony i zawalony kamieniami odcinek rzeki. Wspominałem, że marynarze czytali rzekę jak książkę, w tym miejscu jej kawałek przeczytałem również i ja, bo choć wraki tkwiły pod wodą, widziałem, jak załamuje się ona nad ich kadłubami.

Zamek w Bobrownikach. Tuż obok niego w maju 2008 roku zobaczyliśmy szary słup trąby powietrznej. No, może była to trąbka, ale robiła wrażenie.
Nieszawa widziana z rzeki. Mógłbym zostać ambasadorem tego miasta – takie fajne i tak się marnuje...
Gdzieś tutaj do 1914 roku musiała być granica między Rosją i Prusami. Przy niskim stanie wody, z rzeki nadal podobno wystaje słup graniczny. Na mojej mapie z 1903 roku granicę na Wiśle widać bardzo wyraźnie, po rosyjskiej stronie rozlewa się jak główna arteria wodna południa Stanów Zjednoczonych, dalej jednak się zwęża i nawet dziś – to widać, gdy się płynie – staje się bardziej uregulowana.
Jesteśmy już po dawnej niemieckiej stronie, co widać, bo boje wyznaczające żeglowny szlak, zastąpiły znaki nawigacyjne na brzegu.
Ruiny zamku w Złotorii. Niech mnie bagno pochłonie, chwilę wcześniej przepłynęliśmy pod mostem autostradowym, a ja nie zrobiłem mu zdjęcia. A dziś by ono było ciekawe, bo przez ten czas przeprawa zyskała drugą nitkę.

Rzeczne skrzyżowanie Drwęcy i Wisły.

Toruń - perła w wiślanej koronie

Młynem przy Winnicy Toruń się zaczyna... Znów płyniemy pod słońce, więc ten początek jest nieco prześwietlony. Cholera, cały czas męczy mnie wspomnienie starego zdjęcia spod tego młyna. Gdzie i kiedy ja je widziałem?
Ten widok zawsze dodaje skrzydeł. Dobrze jednak, że jeszcze bardziej nie przekrzywiłem aparatu, by mi Toruń spłynął do Włocławka;)


To my, w obiektywie Adama Zakrzewskiego, który fotografował z mostu drogowego.
Tu mi się film urwał, czyli padła bateria. Nie sfotografowałem więc już Wisły rozlewającej się pod Solcem Kujawskim tak szeroko i płynącej tak płytko, że dnem szorowaliśmy po piasku (w nurcie rzeka miała więc jakiś metr głębokości). Nie uwieczniłem też mostu w Forgonie, który, po remoncie, prezentował się bardzo malowniczo i samego Fordonu z jego piękną i wielką synagogą znajdującą się w fatalnych rękach bydgoskiej fundacji Yakiza (nie mylić z Yakuzą, bo ta przynajmniej jest skuteczna i pewnie ma swój honor. Fundacji, a przynajmniej jej szefowi, jest to najwyraźniej pojęcie obce. Wystawił mi kiedyś rachunek za warsztaty, które dla nich prowadziłem i nie zapłacił).

sobota, 8 stycznia 2011

Ludzie Wisły

O „Ludziach Wisły” Aleksandra Forda słyszałem dużo dobrego, ale film zobaczyłem dopiero przy okazji naszej kinowej wyprawy do przedwojennego Torunia. Na początku strasznie mnie rozczarował, chyba już zresztą o tym pisałem. Miał być ambitny i wyjątkowy, żadna tak charakterystyczna dla przedwojennego polskiego komedia, ale poważny film społeczny, urozmaicony do tego obrazami z Wisły, która płynęła, ale po której się również pływało. Sporo więc sobie po nim obiecywałem, ale okazało się, że nie umknął on przedwojennej sztampie. Obejrzałem go jednak kilka razy, bo choć najpierw wydawało się, że nasza przygoda filmowa będzie jednorazowa, jak dotąd, musieliśmy zorganizować osiem seansów kinowych, a „Ludzie Wisły” pojawili się w kinie CSW w sumie pięć razy. Z konieczności więc się tego filmu naoglądałem i za każdym razem mocniej przyczepiałem oczy do tego, co mi się podoba, pomijając dłużyzny i Drogę Na Ostrołękę (przez cały film żeglujemy po Wiśle, DNA, więc przy tej okazji nie można pominąć).
A momentów fantastycznych tu nie brakuje, wszystkie zresztą są związane z Toruniem. Otwieranie bram, najpierw Św. Ducha, później Żeglarskiej i na koniec fantastyczny widok na świętych Janów przy wtórze fanfarów, których Indiana Jones odkrywający drogę do zaginionej Arki by się nie powstydził... Te obrazki robiły wrażenie chyba na każdym widzu. Werbunkiem ludzi na pierwsze cztery seanse zajmowałem się osobiście, kompletując listy poznałem więc nazwiska widzów. Kiedy po pierwszym secie zbierałem więc chętnych na następny, zgłosił się człowiek, który mi zabrzmiał znajomo. Zapytałem zatem, czy przypadkiem już na filmie nie był, a on odparł, że tak, ale jest przewodnikiem miejskim i na „Ludziach...” dostrzegł ciekawy fragment, któremu chciał się przyjrzeć.
Ja też wyłowiłem tam kilka smaczków, w które wpatrywałem się z zaciekawieniem, jednym z nich, jak już wspominałem, był toruński most drogowy. W całej jego ikonografii trudno szukać ujęcia, które by było lepsze od zamglonej wizji z Iną Benitą i flisackimi tratwami na pierwszym planie. Na ten widok wzburzyła się we mnie krew odziedziczona po flisackich przodkach, doszło jednak do głosu coś jeszcze. Kiedyś odkryliśmy pozbawiony kłódki właz na pierwszy od strony Kępy Bazarowej stojący w rzece filar mostowy. Rany, ale na nim odbywały się fajne imprezy! Cóż mogę powiedzieć, zachody słońca w Toruniu najlepiej ogląda się właśnie z tego miejsca. Swoją drogą jednak to cud, że nikt z nas wtedy z tego filaru nie spadł. Czasami przecież, zamiast odpowiedzialnego za równowagę błędnika, buszowało nam w głowach wino. Głupi mają jednak szczęście, a po latach zostają im po tym fajne wspomnienia.
To nie były jednak te filary i nie ten most, który widać na zdjęciach. Te pochodzą z 1938 roku, kilkanaście miesięcy później wszystko wyleci w powietrze i zostanie odbudowane dopiero po wojnie. Resztki dawnej przeprawy nadal jednak leżą w rzece. Przodek naszego filara jest widoczny przy bardzo niskim stanie Wisły. Kiedyś nawet rozbiła się na nim policyjna motorówka. Rzeczny funkcjonariusz (rzeczny, czyli policyjny rzecznik?) miał podobno tylko tyle czasu, by złapać broń i wyskoczyć... Stary Toruń w różny sposób przypomina o sobie niemal na każdym kroku...
Ina Benita na tratwie na tle toruńskiego mostu. Klatki z „Ludzi Wisły” prezentuję dzięki uprzejmości Tofifestu.


Ina Benita już w Toruniu. Jak ona to zrobiła, że się na tej kładce nie wywaliła? Też po podobnych właziłem na statki i nie czułem się zbyt swobodnie, a obuwie miałem z pewnością bardziej stabilne...
Nie poznaję mostu poniżej, ale te wieże rozpoznam z zawiązanymi oczami.

Witch, witch! Which one? Stanisława Wysocka. W jednej ze swoich najlepszych ról wcieliła się niemal w rzeczną wiedźmę. Gdzie to było kręcone? Co to za most?
Ina Benita jeszcze nie w Toruniu, ale już na barce z Toruniem związanej.

Kolorowa Warszawa z 1938 roku - po premierze

Ale mieliśmy kinowy maraton... Cztery pokazy w jeden dzień! Jakoś go jednak pokonałem i, mimo problemów z opóźnieniem, które złapaliśmy już po pierwszym seansie, oraz duchotą sali kinowej, której z braku czasu, nie można było wywietrzyć, nie poszedłem w ślady Filipiadesa z 490 roku p.n.e.
W sumie było, jak zwykle, ciekawie. Trochę się bałem, że „Kolorowa Warszawa” Bogusława Magiery, na dużym ekranie będzie się składała głównie z barwnych plam, ale ostatni październik II Rzeczypospolitej obronił się znakomicie. Więcej nawet! Dopiero w kinie liście, ludzie, tramwaje i autobusy, zaprezentowali się w całej swojej kolorowej okazałości. Na ekranie laptopa wszystko wypada znacznie skromniej.
Dla nas jednak Warszawa była tylko ciekawostką, jak zwykle, najwięcej emocji wywołał czarno-biały Toruń. To już chyba koniec kinowej przygody z filmami Bogusława Magiery. Chyba będzie mi brakowało tych szmerów widowni na widok wszystkich rozpoznanych obrazków danego Torunia... Ile razy ja go obejrzałem? Nie policzę. Asystowałem jednak przy wszystkich jego ośmiu kinowych pokazach i się nie znudziłem. Niby obrazy za każdym razem były te same, ale sam film z listopada, gdy miał swoją premierę, bardzo się różni od tego, oglądanego w styczniu. Na początku był to tylko zestaw interesujących obrazków, później jednak okazało się, że przed obiektywem kamery Magiery przedefilowały największe gwiazdy toruńskiego przedwojennego sportu. Dzięki naszym widzom odkryliśmy Grzegorza Duneckiego, Barbarę Książkiewicz-Jałowiec, a teraz pojawił się jeszcze Roman Andruszkiewicz, również zawodnik Pomorzanina. Jak to się dziwnie plecie, nigdy bym wcześniej nie pomyślał, że zajmę się historią toruńskiego sportu. Tymczasem Klio w krótkich gatkach jest bardzo obiecująca, bo kolejny zidentyfikowany niedoszły toruński olimpijczyk już niestety nie żyje, ale ma w Toruniu rodzinę – córkę i żonę. One natomiast mają zdjęcia i historię, którą się chcą podzielić.
Powinienem się chyba cieszyć ze wszystkich znalezisk i ludzi, o których, dzięki temu filmowi, współczesnemu Toruniowi udało się przypomnieć. No i się cieszę, ale zdecydowanie mocniej dobijają się do mnie ci, którzy nadal są anonimowi. Cała ta przygoda zaczęła się od „Panienki z chmur”. Rozwinęła się tak wspaniale dzięki Bogusławowi Magierze, czyli filmowemu Lechowi Szelidze. Później dołączył do niego jeszcze Zygmunt Wielgoszewski, poznaliśmy więc obu odtwórców najważniejszych ról drugoplanowych w jedynym dziele jedynej toruńskiej wytwórni. Kto jednak grał Adę Roszkowską i kim był Tom Łącki? O głównych bohaterach tego filmu nadal nic nie wiadomo. Być może w Toruniu nadal żyją ich potomkowie, którzy tego nie są świadomi? To chyba trochę wątpliwe. Tej tajemnicy pewnie nie uda się już rozwikłać, ale będzie mnie to strasznie paliło. Oj, będzie!
Na zdjęciu widać kolorowy fragment Świątyni Diany z parku w warszawskich Łazienkach AD 1938.

Reklama sklepu Adama Gałdyńskiego, w którym Bogusław Magiera w 1938 roku kupił na raty austriacką kamerę Eumig wraz z projektorem. Całość kosztowała ponad 100 przedwojennych złotych, a on – nauczyciel szkoły na Podgórzu – zarabiał wtedy 140 zł miesięcznie. Tu też prawdopodobnie nabył trzyminutową kolorową taśmę Kodakchrome, wartą wtedy 4.50 zł.

środa, 29 grudnia 2010

Toruński most drogowy

Udało mi się zreanimować aparat, pomyślałem więc sobie, że pójdę nad Wisłę, porobię kilka zdjęć i wrzucę je, by nie było tak filmowo monotematycznie. Rzeka prezentuje się wspaniale, przykuwa oko i ucho sykiem ścierającego się lodu. Gdyby nie było tak zimno, pewnie bym nad nią posiedział dłużej. Tak się jednak jakoś złożyło, że celowałem obiektywem głównie w stary most drogowy. Cholera, kiedyś przez dwa dni płynąłem holownikiem z Płocka do Fordonu, napatrzyłem się na różne rozwieszone nad rzeką przeprawy i doszedłem do wniosku, że najlepiej wygląda ta u wrót dzisiejszej Bydgoszczy. Teraz jednak zmieniam zdanie. Miałem się od starych filmów trzymać z daleka, ale w „Ludziach Wisły” Aleksandra Forda jest taka scena, gdy Ina Benita i Jerzy Pichelski siedzą na tratwie poniżej toruńskiego mostu, a ten fantastycznie wyłania się z mgły. To było latem 1938 roku, był on więc w tym miejscu od niedawna, ale wyglądał super. Pod koniec grudnia 72 lata później, mgły nie było, ale przeprawa i tak prezentuje się - mam nadzieję - ciekawie.

Te zdjęcie mam w dwóch egzemplarzach, różnie jednak datowanych. Raz jest to rok 1944, innym razem 1945. Myślę, że bardziej prawdziwa jest ta pierwsza data. Na fotografii widzimy tymczasowy most drogowy, który został zbudowany po tym, gdy właściwy został rankiem 7 września 1939 roku wysadzony przez Polaków (zdjęcie wykonane tuż po tym również posiadam, ale nie jest moje, więc się nim nie mogę podzielić). Dalej jednak wciąż jeszcze stoi most kolejowy. Ten także został we wrześniu wysadzony przez Polaków, podobno nawet wcześniej został obciążony dwiema lokomotywami, by się ładniej zawalił, jednak w tym wypadku Niemcy nie bawili się w prowizorki i odbudowali go w całości, by później, pod koniec stycznia 1945 roku znów wysadzić. Zdjęcie pochodzi więc na pewno z czasów okupacji, choć mogło też być wykonane w styczniu, tuż przed tym, gdy wojska niemieckie opuściły miasto.
Ta przeprawa również została szybko odbudowana przez zdobywców. Pan Roman Such, miłościwie nam panujący na „Albumie rodzinnym” ma fotografię, na której widać prowadzoną po moście kolumnę niemieckich jeńców.

Ta sama przeprawa, ale widziana z bliska.
Tymczasowy most drogowy, najprawdopodobniej w czasie rozbiórki.
Te czarno-białe fotografie są jedną z moich pierwszych wielkich gazetowych przygód z historią. Kiedyś w Porcie Zimowym dostałem kopertę pełną starych fotografii, którą obecni gospodarze odkryli porządkując stare biurko. Jedne zostały zrobione przez Niemców w czasie okupacji i były bardzo pedantycznie opisane – data, autor i opis obrazu... Poszukiwaczu dawnych opowieści, żyj nie umieraj! Pozostałe, pochodzące z pierwszych lat powojennych, już na ogół takich wyczerpujących informacji nie posiadały (choć niektóre były opisane piórem, dzięki czemu udało się ustalić, że ich autor uczył się pisać jeszcze w niemieckiej szkole). Mimo wszystko okazało się, że najwięcej opowiedziała o sobie fotografia bez podpisu, całkowicie anonimowa. Właśnie ta. W pierwszej chwili chciałem nawet dać do gazety inne zdjęcie, ale wrzuciłem te podpisując, że nic o nim nie wiemy. Zgłosili się jednak dawni wodniacy, którzy rozpoznali na nim swoich znajomych, napisała nawet do mnie jedna pani z Holandii, która akurat była wtedy w Polsce i przypadkiem wpadły jej w rękę właśnie te „Nowości”. Ile ja już takich fantastycznych zbiegów okoliczności miałem przyjemność doświadczyć? Rozpoznała na fotce swojego ojca, Antoniego Pudiga.
Córka pana Antoniego Pudiga przysłała też zdjęcia swojego ojca, w tym to na pokładzie „Tygrysa”, lodołamacza, który jest jednym z bohaterów posta poniżej.

wtorek, 28 grudnia 2010

Wisło moja, Wisło szara...

„Pantera” i „Tygrys” łamią lód pod mostem kolejowym w Toruniu. To bardzo ciekawe zdjęcie. Musiało zostać zrobione w połowie lat 50., gdy most już został odbudowany po tym, gdy wysadzili go w powietrze opuszczający miasto Niemcy. Za nim widać jednak jeszcze filary tymczasowej przeprawy, która służyła przez pierwsze powojenne lata. Pociągi jeździły po niej w tempie żółwia obciążonego dużym plecakiem, kiedyś na tym moście doszło nawet do tragedii, zaczął się walić, a w wypadku zginęło nawet kilku żołnierzy, którzy próbowali temu zapobiec.
Co ciekawe, lodołamacze dziedziczą nazwy po swoich przodkach. „Pantera” i „Tygrys” nadal więc zajmują się łamaniem lodu na Wiśle...

Ta sama sesja, lodołamacze w akcji. To jedna z moich ulubionych fotografii. Fajnie jest na nią patrzeć, ale jeszcze milej by było spojrzeć na to własnymi oczami i do tego jeszcze posłuchać... Trzask łamanego lodu, komponujący się z sykiem maszyn parowych. Udało mi się pozbierać wspomnienia od kilku ludzi Wisły, słowo daję, że na całym świecie trudno jest szukać wspanialszych gawędziarzy! Jeden z nich opowiadał mi m.in. o tym, jak pływał na statku motorowym, o jego maszynowni, która przypominała wrota piekieł. Ryk spalinowych silników przeciwstawił maszynom pływającym wtedy jeszcze (w drugiej połowie lat 70.) parowcom. To podobno była muzyka, której partyturę wypełniały ciche syknięcia.
Lodołamacz „Pantera” ciągnie węglarkę.
Znów lodołamacze pod toruńskim mostem kolejowym, tym razem zdjęcie robione z pokładu.
A to jest lodołamacz „nawiany” na brzeg Zatoki Puckiej. Fotografia powojenna.
To nie jest pocztówka z Karkonoszy, to jest góra lodowa, a konkretnie, zator na Wiśle. Podobno wcale nie największy, słyszałem opowieść o zdjęciu przedstawiającym zator, który powstał na wysokości młyna u wylotu Winnicy. Góra lodu przewyższała wtedy budynek.

Ceglane serce ziemi chełmińskiej

Chełmińska fara, jedna z najwspanialszych krzyżackich świątyń. Różne jej panoramki umieściłem latem, przede wszystkim jednak pamiętać trzeba, że z jej wieży prezentuje się najpiękniejszy widok na Świecie (położone po drugiej stronie Wisły), oraz jeden z najpiękniejszych widoków na świecie – Chełmno oglądane z wysoka. Cóż jednak z tych wizualnych atrakcji, skoro taras a wieży został ogrodzony wysokim płotem? Byłem tam tyle razy, napatrzyłem się wcześniej niemal na każdy kawałek miasta, a teraz muszę je podziwiać przez oczka w siatce zabezpieczającej. Co gorsza jednak, widzowie pochłaniający piękno fary bezpośrednio spod jej stóp, również widzą te ogrodzenie na szczycie.
Trochę krzywo, ale ja przecież na ogół krzywo patrzę... Fara chełmińska stała się pierwowzorem katedry w Królewcu, poza tym kryje w swoich wnętrzach całą masę niepowtarzalnych skarbów. Poza relikwią głowy św. Walentego, który stał się opiekunem tych, którzy razem z głowami potracili również serca, jest tu słynna Pieta chełmińska, oraz głowa jelenia św. Huberta (na pierwszym planie), która od stuleci pełni rolę barometru. Resztę ciekawostek zostawię sobie na później, gdy z kościoła znikną już rusztowania i będzie można wszystkie opisywane cuda pofotografować.
Hmmm, jak ja lubię gotyckie malowidła! A przez okienko, które widać ponad freskiem, mszy słuchał krzyżacki komtur.
Uwielbiam ten kościół, ale chodząc do niego w dzieciństwie na msze, makabrycznie się nudziłem! Bo o ile w Toruniu księża wyrabiali się ze wszystkim w godzinę, a w Pasłęku nawet w trzy kwadranse, w Chełmnie proboszcz celebrował nawet przez półtorej godziny. On gadał, a ja stałem zawsze w tym miejscu, w prawej nawie. Przez lata poznałem więc każdy szczegół stojącego w kącie pięknego XVII-wiecznego zegara i tablicy nagrobnej zmarłego w XIII stuleciu rycerza, w którą wpatrywałem się dla zabicia czasu. Jest tu też ołtarz boczny znany mi w każdym szczególe na pamięć, a nad nim fantastyczne malowidło. W zasadzie dwa, bo na fresk gotycki nałożyło się tu dzieło późniejsze, ale ja tego na początku nie zauważyłem. Widziałem na ścianie różne dziwne fantastyczne stwory i dopiero później zdałem sobie sprawę, że poza wyobraźnią, mieszają się tu również malarskie epoki.
Chciałem te wyjątkowe miejsce sfotografować, ale co w nim zastałem? Rusztowania! Pewnie pracujący na nich konserwatorzy poprawią kreski kontemplowanego przeze mnie przez tyle lat fresku, przez co straci on całą swoją magię. Dobrze będzie, jeśli w ogóle coś spod tych rusztowań uda się w przyszłości zauważyć. Jak widać na zdjęciu, postawiła je firma z Bydgoszczy, która mieści się przy ul. Smoleńskiej. Czy w tych czasach, gdy sama wzmianka o Smoleńsku pozbawia ludzi rozsądku, stawianie takich rusztowań jest odpowiedzialne? Mam nadzieję, że w imię Smoleńska, nikt nie będzie protestował przeciw ich demontażowi...

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Chełmiński anioł z Milo

Ten aniołek stroi na chełmińskim starym cmentarzu tuż pod gotyckim murem obronnym miasta, po sąsiedzku z grobem moich dziadków. Nie ma rąk, ale i tak chyba mu zazdroszczę, bo w takiej wybornej kompanii słucha zapewne niesamowitych opowieści, jakich ja się nałykałem w dzieciństwie, ale od lat już nie słyszę. Tadeusz Spandowski miał dar opowiadania, a poza tym kochał swoje miasto i wiedział o nim nieskończenie wiele. Zwykłą historię o ułanie i dupie Maryni potrafił przekazać tak, że audytorium siedziało z rozdziawionymi paszczami, robiąc sobie częste przerwy na kulanie się pod stołem ze śmiechu. A historii niesamowitych miał w swoim repertuarze tysiące! I to nie tylko takich z Chełmna. Kiedyś goniły mnie one w zasadzie wszędzie, gdzie zaglądałem. Wlazłem na Turbacz i niebawem usłyszałem o tym, że dziadek był tam przed wojną. Usłyszałem i zobaczyłem zdjęcia. Dotarłem do Lwowa, a on odpowiedział na to, że było to piękne miasto. Opowiadał też niesamowite rzeczy o tym, jak u schyłku II RP budował na kresach fortyfikacje między Sarnami i Krechowem. Tam jeszcze nie byłem, ale muszę być!

To był kiedyś taki piękny cmentarz! Zaplanowany i rozłożony na tarasach, 1 listopada wyglądał po prostu czarująco! Jego chełmińska cmentarna konkurencja wyrosła niestety pod miastem, nowe elity miasta uznały więc że nie wypada im po śmierci spoczywać tak daleko. Położyły się zatem pod murami, z ogromną szkodą dla całości. Z dzieciństwa pamiętam równe alejki, kaplice i rząd pomników, w którego centrum znajdował się ten z 1863 roku. Mówiło się o nim, że to grób powstańca. Pamiętam piękny cmentarz, który został zapieprzony przez nowobogackich, bo przed kaplicami dawnych najważniejszych obywateli, wokół mogiły z 1863 roku, wyrosło przez 10 ostatnich lat morze lastrykowych gówien.