czwartek, 19 maja 2011

O czym tu dumać pod toruńskim brukiem?

Mickiewicz kazał sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga. Sam jednak zastanawiał się nad tym, o czym można dumać na paryskim bruku... W Toruniu tymczasem dumać można na powierzchni, czasami jednak trafia się okazja, by robić to pod brukiem. Jedna z nich zdarzyła się pod koniec 2008 roku, gdy podczas remontu Szerokiej, przed kamienicą nr 42, mieszczącej m.in. księgarnię Atlas, drogowcy odkryli wejście do nieznanej piwnicy. Bardzo okazałej - długiej na 7, szerokiej na 2,5 i wysokiej miejscami nawet na trzy metry. Znalezisko znajdowało się pod ulicą, było bowiem późnogotycką pamiątką przedproża, jakie zostało zlikwidowane na początku XIX wieku. Przez 200 lat przed tym budynkiem hałas z bruku odbijał się w podziemiach głuchym echem.
Ta piwnica nie była jednak wcale taka tajemnicza. Zwiedzając ją, wygrzebałem butelkę po winie, które raczej nie pamiętało czasów Kopernika. Bliższy był mu raczej remont głównego staromiejskiego deptaka z początku lat 90. Ten jednak prowadzony był bez stosownego nadzoru konserwatorskiego (i każdego innego zresztą pewnie również – kto pamięta Szeroką z czasów zanim wzięła się za nią firma Bielczyny, dobrze wie, o co chodzi). Robotnicy mogli więc zejść do podziemia na jednego, ale konserwator nic jednak o tym nie wiedział.
Znalezisko, przez wybitą w stropie dziurę, ujrzało światło dzienne w czasach, gdy Piątej Strony Świata jeszcze nie było. Jest jednak zbyt ciekawe, by go tu zabrakło. Piwnica zrobiła na mnie chyba tak wielkie wrażenie, że zapomniałem o aparacie, a przecież musiałem go mieć w plecaku... Przejrzałem swoje archiwum i fotografii z podziemi nie znalazłem. Do wnętrza ziemi wybrałem się jednak z naszym fotoreporterem, dwa pierwsze zdjęcia zrobił więc Adam Zakrzewski. Wrzucam je na stronę, ona z pewnością na tym skorzysta – zrobione zostały wszak przez profesjonalnego mistrza szkiełka i oka. Na obu widać piwnicę, oraz panią Małgorzatę Szczepanik, kierownika badań archeologicznych prowadzonych podczas remontu Szerokiej i Wiesława Błażejewskiego – właściciela księgarni Atlas, do której piwnica teoretycznie należy.


Niedługo po naszej podziemnej wizycie piwnica zniknęła pod nową nawierzchnią Szerokiej. Teoretycznie można się do niej dostać przez piwnicę księgarni. Pracowałem tam przez kilka lat i chyba kojarzę zamurowane przejście. Teraz tam jednak nie zszedłem, bo leciałem na Podgórz i czasu starczyło mi tylko na zdjęcie nowego toruńskiego bruku, który zakrył podziemną tajemnicę.

środa, 18 maja 2011

Skansen na ulicy...

Winnica i Ścieżka Szkolna – dwie ulice, które mają pełno prawo stać się skansenem. Tak ze względu, na ich zabudowę, jak i nazwy. Korzenie winnicy odkrywam poniżej, natomiast Ścieżka Szkolna swoją nazwę zawdzięcza szkole, która tu kiedyś była. Starzy mieszkańcy Jakubskiego Przedmieścia jeszcze ją pamiętają. Oni ją wspominają, tak samo czyni również nazwa ulicy. Uliczka swoją drogą jest niepowtarzalna – te schodki, tak wyboiste, że można sobie na nich wybić zęby! Tym bardziej, że człowiek raczej nie patrzy tu pod nogi, angażując wzrok w pożeranie krajobrazu rzecznego, bądź każąc mu się skupiać na architekturze. Ta czaruje swą zapyziałością, ale również iskierką nadziei, przy Ścieżce Szkolnej stoją bowiem chyba jedyne w Toruniu budynki szachulcowe, które doczekały się od swych właścicieli ratunku.

Z Winnicy wspaniale widać Wisłę, za ten widok trzeba zresztą słono zapłacić. Obok nowych budynków, które rosną jak na drożdżach, nadal pełno tu starych domków, które temu miejscu położonemu w sercu miasta, nadają bardzo podmiejski i przez to uroczy klimat.
Domek ładny, czego nie można powiedzieć o oknach na pierwszym piętrze...
Ścieżka Szkolna jest jedyną pamiątką po szkole, nazwa Winnica wspomina jeszcze bardziej zamierzchłe czasy, gdy to miejsce było oazą Bachusa. W średniowieczu Toruń słynął nie tylko z pierników, ale też i z tego, co można było przy okazji ich konsumpcji wypić. Później jednak klimat się ochłodził, winnice zaczęły podupadać. Doktor Michał Targowski opowiadał, że ostatecznie szlag je trafił na początku XVII wieku. W lutym 1629 roku pod miasto podeszły wojska szwedzkie generała Wrangla, mieszczanie, przygotowując się do oblężenia, spalili winnice, które nigdy już po tym się nie odrodziły.



Podobno najbardziej trwałą częścią domu jest jego komin. Wcale nie, tu po budynku i jego palenisku nie został ślad, bardzo dobrze zachował się jednak odcisk ściany bocznej...
Mieszkańcom Winnicy Miejski Zarząd Dróg zafundował remont. Bardzo dobrze, bo ulica pięknych widoków, nawierzchnię miała koszmarną – prawdziwy drogowy patchwork. Drogowcy przyszli, podłubali coś i na miesiąc wyparowali, zostawiając po sobie burdel. Kiedy sobie tam chodziłem, miałem nieprzyjemność spotkać się z ciężarówką. Auto było duże, jednak jego rozmiary, znacznie przerosła chmura kurzu, która mu towarzyszyła.
Na końcu Winnicy był młyn. W zasadzie nadal jest, bo jego budynek nadal stoi. Tak się tu jednak wszystko pozmieniało, że trudno sobie wyobrazić koło, które kiedyś się tu musiało obracać.
Tak dawny młyn prezentuje się dziś, gdy się na niego patrzy z rzeki.
Toruńscy ludzie Wisły opowiadają, że kiedyś w tym miejscu zrobił się na rzece tak wielki zator, że lód sięgał dachu tego budynku. Zdjęcie pochodzi z książki „Toruń na dawnej fotografii”.
Łatwo w tą opowieść uwierzyć, zatory na Wiśle bywały ogromne!

poniedziałek, 16 maja 2011

Budowa bardzo do-rzeczna

Kilka dni temu Miejski Zarząd Dróg zaciągnął dziennikarzy na budowę nowego toruńskiego mostu. W tej chwili inwestycja raczej na kolana nie rzuca, już niedługo jednak na pewno będzie miejscem bardzo ciekawym – szczególnie dla mnie. Most ma być bowiem stalowy, a jego części powinny na plac budowy przypłynąć Wisłą. Konstruktorzy mają przy tym dylemat, czy główne jego elementy przygotować w hutach i do Torunia spławić wielkie klocki, z których szybko będzie można zbudować przeprawę, czy też wysłać transporty pełne mniejszych elementów i babrać się z nimi na miejscu. Pierwsze rozwiązanie wydaje się być najbardziej korzystnym, wielki transport będzie miał jednak wielkie kłopoty, by przepłynąć przez zdewastowaną Wisłę. Decyzja ma zapaść lada dzień, ale chyba raczej wybór padnie na transport drobnicy, głębokość Wisły w miejscu budowy, waha się teraz między 120 i 150 centymetrów...
Na zdjęciu niżej statek, który mozoli się z Wisłą na wysokości mostu kolejowego.

Mnie najbardziej ucieszyła wizyta na barce, które będzie wykorzystywana do budowy części zawieszonych nad Wisłą. Widoczny na zdjęciu słupek jest jednym z czterech, jakie zostaną wbite w dno rzeki, by jednostkę utrzymać w jednym miejscu.
Rzeczna część budowy przeprawy ruszy z kopyta, gdy zostanie zbudowane nabrzeże do obsługi barek przywożących części. Historia w tym miejscu chichocze, bo na tej wysokości pomocniczy port wiślany zaprojektował już przed wojną Ignacy Tłoczek, wtedy główny architekt miasta. Wojna zniszczyła jego wizję, gdyby jednak ten projekt został zrealizowany, Toruń by się wzbogacił o czwartą przystań. To chyba najlepiej obrazuje, czym była kiedyś Wisła, a czym już nie jest.
Barka do budowy mostu została ściągnięta z Danii. To smutne. Ciekawych odsyłam do opowieści na temat „Nura”, pierwszego polskiego rzecznego motorowca zbudowanego w stoczni modlińskiej w 1930 roku, który nadal uwija się po rzece pod Chełmnem...
Na drugim brzegu również trwa budowa. Za kilka dni wpłynie ona również na Wisłę. Pod koniec maja na środku rzeki powinna rozpocząć się budowa sztucznej wyspy, na której oprze się cała konstrukcja. Zanim jednak ona ruszy, trzeba będzie dokończyć budowę nabrzeża.
Zachwycam się tu jedną barką i jedną rzeczną budową... Czym to jednak jest w porównaniu z flotą, która stacjonowała w Toruniu jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku?
Teraźniejsza wielka mostowa inwestycja również traci swój blask w porównaniu z dziesiątkami mniejszych, ale ciągłych budów rzecznych sprzed lat.
Te archiwalne zdjęcia raczej nie zostały zrobione u nas, są jednak częścią kolekcji odnalezionej w toruńskim Porcie Zimowym. Jeśli dobrze pamiętam, jedna z tych dwóch fotografii – chyba pierwsza – została zrobiona przy okazji powojennej akcji podnoszenia z dna zatopionej pogłębiarki „Goliat”. Ech, sprawy rzeczne mocno zaniedbałem. Mógłbym skompletować całą toruńską flotyllę, wciąż przecież żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają nazwy jednostek, którymi pływali. Hmm, królestwo za trochę czasu!



Mikołaj Kopernik wstrzymał Słońce i poruszył Ziemię. Budowniczowie toruńskiego mostu są najwyraźniej jego spadkobiercami, od łomotu palownicy wbijającej żelbetowe słupy pod fundamenty podpór przyszłej przeprawy, ziemia drżała, że hej!
Na brzegu ziemia się trzęsła przy wbijaniu pali, a tymczasem na placu Daszyńskiego – tam gdzie most ma trafić w prawy brzeg, kurczyła się przestrzeń dostępna dla ludzi.

wtorek, 10 maja 2011

Na ścieżkach przemytników

Mam kuku na punkcie staroci, wiem. Cierpię także na skrzywienie graniczne związane z linią dzielącą kiedyś zabory. Kiedyś w księgarniach można było kupić mapy wojskowe, na których były zaznaczone poszczególne budynki, według stanu z połowy lat 80. Dawno temu, na tej obrazującej okolice Torunia, zauważyłem, że jej połowa składa się z lasów, oraz miast i wsi całkiem zwarto zabudowanych. Niżej jednak zaczynał się gąszcz kwadracików symbolizujących zabudowania. Granica nie istnieje od ponad 90 lat, ale wciąż ją widać! Później więc, przechodząc z Golubia do Dobrzynia, czy przejeżdżając pociągiem między Otłoczynem i Aleksandrowem, zacząłem zwracać uwagę na to, że po drodze gwałtownie zmienia się krajobraz. Znikają cegły i dachówki, pojawiają się tynki, strzechy i eternit. Tak samo zresztą dzieje się na trasie między Lubiczem Dolnym i Górnym. Most na Drwęcy, obok niego stary trakt prowadzący do dawnej przeprawy, przy nim budynek poczty, a dawniej niemiecka komora celna... Dalej, na tle fantastycznych młynów, architektoniczna anarchia Kongresówki.
Nie jestem jednak jedynym, kogo ta różnica bije po oczach. Rok temu, jadąc rowerem z Torunia za Osiek, natknąłem się przy szosie na słupek informujący o tym, że w tym miejscu znajdowała się granica zaborów. Nad pozostałościami rowu granicznego wystawił go pan Jan Młynarczyk, który tropi jej ślady, a owoce tych poszukiwań umieścił na swojej stronie 87-100.pl. Tych, z daleka i tych, którym internet odebrał przyjemność pisania prawdziwych listów informuję, że 87-100 jest pocztowym numerem kodowym toruńskiej Poczty Głównej.
Pan Jan zorganizował rajd graniczny i przepędził nas od Lubicza Górnego do Wisły. Do miejsca, z którego ta wędrówka się zaczęła, będę musiał wrócić, by pofotografować dawne przejście graniczne i młyny. Pojawię się tam nieco mądrzejszy, bo wcześniej myślałem, że rosyjski odpowiednik obecnej poczty w Lubiczu Dolnym (tak ładnie widoczny choćby na dobrzyńskim brzegu Drwęcy), utonął w bałaganie architektonicznym Kongresówki. Jeden z uczestników wypadu mówił jednak, że widział zdjęcia z czasów I wojny światowej, na których widać było spalony most, oraz rosyjski posterunek.
Archiwalne zdjęcie naturalnie nie pokazuje nas, ale grupę przemytników zatrzymanych pod Aleksandrowem Kujawskim przez niemieckich pograniczników. Bardzo je lubię, bo szmuglerzy przebrali się tu za wiejskie baby, ale jeden z nich nie zrezygnował ze swoich imponujących wąsów;)
Przy okazji bardzo dziękuję zarządcom Bloggera, którzy krótko po publikacji tego posta, zabrali się za roboty serwisowe i przy okazji połowę tej historii wysłali gdzieś w kosmos...

Rów graniczny sprzed ponad 100 lat. Widać go było przez cały czas, od Lubicza, niemal po sam brzeg Wisły. Pan Jan mówił, że wykopali go Rosjanie, oni również wytyczyli drogi wzdłuż niego, by mogli po nich krążyć strażnicy. Po przeciwnej stronie były łąki, bądź las... O tych wartowniczych zabiegach już się jednak nasłuchałem, podczas Powstania Styczniowego, pod Toruniem podobno były nawet powycinane przesieki, by mieszkańcom Pomorza utrudnić drogę do powstańczych szeregów.
Resztki słupka granicznego, spoczywające zresztą na bardzo ładnym kopczyku granicznym. Linia dzieląca Rosję i Prusy (później Niemcy) została wytyczona w 1815 roku, przestała istnieć w roku 1920. Ślady tego podziału wciąż jednak istnieją. Wyznacza je ciągle widoczny rów, kopce, kamienie i słupki, ale także granice działek, różnice drzewostanu.
Kilkanaście lat temu pracowałem jako operator łopaty na wykopaliskach archeologicznych. Urzekło mnie wtedy to, że z ziemi można było czytać jak z książki. Wciąż było na niej widać bruzdy pola sprzed dwóch tysiącleci, czy ślady ogniska, które ktoś sobie rozpalił w czasach Biskupina. Tu wrażenie było podobne.

To na pewno nie jest rów graniczny. Zygzaki, które zresztą biegną do niego prostopadle, wyglądają raczej na niemieckie transzeje z końca II wojny. Kiedyś trafiłem do jednego zbieracza pamiątek z Lubicza, który opowiadał, że dotarł do ludzi, którzy te okopy musieli budować. Zdaje się, że te okopy, podobnie jak ich toruńscy sąsiedzi, nie dały Niemcom spodziewanej osłony. Dziś po tych fortyfikacjach zostały jedynie zagłębienia terenu. Jeśli jednak spojrzy się chociażby na materiały z epoki nakręcone przez ekipę Polskiej Kroniki Filmowej...

Transzeje pod Toruniem dziś wyglądają podobnie. W 1945 roku prezentowały się jednak znacznie groźniej.

Niemiecka armata i rakiety.

Rosjanie zbudowali po swojej stronie drogi, które służyły strażnikom, postawili też na niej mostki. Ten od niemal stu lat nie jest już potrzebny, droga na nim zarosła. W 1920 roku stracił sens, ale nadal stoi.
Rzeczka, nad którą stoi ten mostek, nazywa się Jordan. Nazwa, gdy ją odkryłem, mnie urzekła! Chciałem o niej napisać, korespondencja z Zachodniego Brzegu Jordanu, to przecież coś wspaniałego. Kłopot jednak w tym, że nikt w Toruniu nie jest mi w stanie wyjaśnić, skąd się ta nazwa wzięła. W każdym razie jeszcze na nikogo takiego nie trafiłem, choć o jej źródła (nazwy, nie rzeczki) zaczepiłem kilka autorytetów.
Na granicznym szlaku dopędziła nas Telewizja Bydgoszcz. Pan Jan wypowiada się do kamery.
Szkoda, że telewizja nie zaczaiła się na nas kawałek dalej. Bardzo ciekawe sceny by mogła nakręcić! Te drzewa, jakby z filmu Tima Burtona wzięte, rosną bowiem niedaleko Jordanu, na bardzo zabagnionej łączce, przez którą się przedzieraliśmy. Zdjęć na niej nie robiłem, bo byłem zajęty przeskakiwaniem z kępy na kępę, bądź pospieszną ewakuacją stóp, gdy jednak zaczęły się one zapadać. Na trasie wyrosły nam dodatkowo strumyczki, nad którymi trzeba było zbudować prowizoryczne przeprawy. Na końcu tej trasy, niemal jak biblijny Adam, składałem się więc niemal w całości z błota. Cóż, przynajmniej było ciekawie.
Kolejny wiekowy kamień graniczny.
Niech żyją gazety! Dzięki notce o rajdzie, którą przemyciłem w „Nowościach”, czekała na nas telewizja, informację o nim przeczytał również leśnik z Obór, który czekał na nas pod bardzo majestatycznym dębem. Drzewo jest pomnikiem przyrody, stoi tuż przy granicy i musiało być już w kwiecie wieku, gdy kursowali pod nim przemytnicy. Bo jeśli wierzyć leśnikowi, tędy właśnie wiódł jeden z przemytniczych szlaków. Niedaleko jednak znajdowała się strażnica, więc w okolicach drzewa spoczywa podobno wielu tych, którym przejść się nie udało. Legenda? Być może, ale o położonych nad kordonem przemytniczych grobach, ja już słyszałem. Informacje te dotyczą jednak terenów położonych na drugim brzegu Wisły. Spory ruch panować musiał jednak na całym jej odcinku, dowodem na to niech będzie chociażby zdjęcie z epoki, które umieściłem wyżej, oraz opisywana już przeze mnie historia przodka z Chełmna, który podczas Powstania Styczniowego szmuglował do Kongresówki broń, a później przeszmuglował się sam, by włączyć się do walki.
Kolejna ciekawostka na szlaku. Z granicą nie miała nic wspólnego, bliżej jej było do profesora Nalaskowskiego, który podobnymi gadżetami ozdobił podobno wiele okolicznych drzew.
Pan Jan na tle rowu i słupka granicznego, wystawionego przezeń przy szosie pod Osiekiem.

Wiatrak odrodzony

O wiatraku z Bierzgłowa już pisałem. Obfotografowałem go też od młyniska niemal po krańce skrzydeł. Pokłoniłem się wtedy również miejscowemu proboszczowi, który spowodował, że należący do rodziny Walterów koźlak z 1867 roku, jeden z ostatnich skrzydlatych strażników tej ziemi, dostał drugie życie. Pojawiłem się więc na uroczystości jego oficjalnego otwarcia. Zdjęć jednak zrobiłem bardzo niewiele. Drobiazgową sesję fotograficzną miałem już przecież za sobą, a poza tym, stoły wokół wiatraka uginały się pod ciężarem ustawionych na talerzach piramid chleba ze smalcem przygotowanego przez panie z kół gospodyń wiejskich. Trafiłem na jeden taki, gdzie chleb i smalec był swojej roboty. Przez to, co na nim leżało, można się było dostać do raju. Tak się jednak objadłem, że stałem się chyba zbyt ciężki, by szybować w okolicach bramy świętego Piotra. Wyżerka się przydała, bo do Torunia wracałem rowerem drogą mocno ciekawą i bardzo okrężną.
Drewniany skarb z przeszłości, dzięki proboszczowi i całej wsi, został odrodzony. Tuż obok jednak, całkiem fajną starą chałupkę, zżerają właśnie zęby czasu.

Patronem wiatraka został Jan Paweł II. Jego figurka pojawiła się nawet w kapliczce, która pierwotnie miała mieścić świętego Józefa (cieślę, patronem młynarzy jest święty Marcin). Jakiś twórca ludowy bardzo się pewnie postarał, więc w gazecie jego dzieła nie oceniłem. Sztuka jest to jednak bardzo naiwna... Tak bardzo naiwna, że aż zęby bolą!
Wszystkiemu, z wysokości gniazda, przyglądały się bociany. Czym byłby idealny obrazek polskiej wsi bez jakiegoś Wojtka zaczepionego o Ziemię jedną nogą? Bierzgłowskie boćki w pewnym momencie zaczęły klekotać. Tyle razy je słyszałem, jak dotąd jednak, klekotu nie udało mi się sfotografować. Cóż, trzeba być Shivą, by przez cały czas jednocześnie, w jednej ręce trzymać notes, w drugiej pióro, a w kolejnych aparat, kromkę chleba i wykałaczkę z ogórkiem kiszonym, bo te również były pyszne;)
Uwielbiam rzepak!
Jako malownicze tło, bądź źródło wiosennego zapachu! Pod każdym względem, im go więcej w krajobrazie, tym lepiej. No, może z małym wyjątkiem. Przed laty jakiś filozof z PGR-u wpadł na pomysł, by zaorać część moich pasłęckich wąwozów i obsadzić je rzepakiem. Najpierw było fajnie, później jednak przyszedł czas na żniwa, minął, a rzepak nadal władał polem. Później na nim zgnił i nie wyglądał już wtedy tak pięknie. O zapachu, przez delikatność, nie wspomnę.
Te zdjęcia robiłem z bierzgłowskiego cmentarza, który obsiadł okolice niezwykle urodziwego wczesnośredniowiecznego kościółka. Kiedyś już tu o nim pisałem, wrzuciłem zdjęcie z zewnątrz. Teraz myślałem, że wreszcie zobaczę środek, ale znów trafiłem na zamkniętą kratę. Cóż, do Bierzgłowa z pewnością jeszcze wrócę.


Całej wiatrakowej imprezie towarzyszyło odległe meczenie. Nikt jednak nie katował rogacizny, rogacizna miała koźlątko, które ciągle nawoływała. Fotografowałem z daleka, by ich nie przestraszyć.