6 sierpnia wybieramy się natomiast do dawnej parowozowni na Kluczykach. Z nią może być problem, bo wygląda na to, że chętnych będzie jeszcze więcej niż w forcie, a tymczasem Przewozy Regionalne, które tam teraz gospodarują, spodziewają się grupy 40-osobowej. Spróbuję jednak wytargować coś jeszcze, proszę jednak o szybki sygnał mailowy, bym mógł ocenić skalę zainteresowania.
wtorek, 26 lipca 2011
Toruń nieznany - kolejne wycieczki
Oj, coś mi organizacja kolejnych wypraw do miejsc ciekawych, ale na ogół niedostępnych dla oka, idzie pod górę. Przewodnicy chorują, lub są zarobieni (przez to odpadł nam właśnie Most Pauliński). Wpadłem na pomysł, by zwiedzić fabrykę Kopernika. Każdy w Toruniu przecież wie, że pierniki są naszym towarem eksportowym, ale jak powstają? Na tej wycieczce szczególnie mi zależało, bo wychowałem się na serialu „Siedem życzeń”... Kto oglądał, ten zapewne pamięta odcinek z magicznym pierścieniem. Niedawno umarł Maciej Zębaty, zatem tą wyprawą do krainy słodyczy chciałem oddać mu hołd. Niestety, nie da się – normy nie pozwalają. 30 lipca idziemy więc do muzeum wodociągów na Bielanach. Bez biletów, bez muzealnych kapci i bez limitów... To bardzo fajne miejsce, widoki z wieży ciśnień są niesamowite, poza tym, aby dostać się na jej szczyt, trzeba, po fantastycznych schodach, przedostać się przez stary nitowany zbiornik na wodę. Sporo tu różnych kranów, rur, pomieszczeń wyłożonych ciekawymi kafelkami z oknami pełnymi witraży. Raj dla mistrzów szkiełka i oka. Brama tego zamkniętego muzeum otworzy się o godz. 11, zapraszam.
6 sierpnia wybieramy się natomiast do dawnej parowozowni na Kluczykach. Z nią może być problem, bo wygląda na to, że chętnych będzie jeszcze więcej niż w forcie, a tymczasem Przewozy Regionalne, które tam teraz gospodarują, spodziewają się grupy 40-osobowej. Spróbuję jednak wytargować coś jeszcze, proszę jednak o szybki sygnał mailowy, bym mógł ocenić skalę zainteresowania.


6 sierpnia wybieramy się natomiast do dawnej parowozowni na Kluczykach. Z nią może być problem, bo wygląda na to, że chętnych będzie jeszcze więcej niż w forcie, a tymczasem Przewozy Regionalne, które tam teraz gospodarują, spodziewają się grupy 40-osobowej. Spróbuję jednak wytargować coś jeszcze, proszę jednak o szybki sygnał mailowy, bym mógł ocenić skalę zainteresowania.
sobota, 16 lipca 2011
Oblężenie "Chodkiewicza"
Dziennikarz miewa czasami klawe życie. Może zaglądać do miejsc ciekawych, ale na ogół niedostępnych. Na łamach gazety swoje wrażenia opisuje i, czasami, zabiera czytelników w ciekawą podróż. Wszystko to jednak słowa, słowa, słowa... Tymczasem Toruń bywa przecież tak fascynujący! Warto więc zabrać jego mieszkańców tam, gdzie wzrok nie sięga, bo dostępu bronią zamknięte drzwi. Pomyślałem więc, że warto by było zorganizować w wakacje kilka wycieczek do takich ciekawych miejsc.
Pierwszą atrakcją na tym szlaku stał się Fort V, teraz imienia hetmana Jana Karola Chodkiewicza - w czasach niemieckich, czyli m.in. wtedy, gdy forteca, wznoszona głównie rękami polskich robotników powstawała, patronował jej generał Scharnhorst. To jeden z najciekawszych toruńskich fortów, powstał w latach 1878 – 1884 i niemal przez cały czas należał do wojska. Dzięki temu żaden inny taki obiekt w mieście nie może się z nim równać stanem zachowania. Po prawie 130 latach armia się z niego wycofała, obiekt trafił zatem w ręce Agencji Mienia Wojskowego, która zamierza go sprzedać, pozwoliła nam jednak do niego zajrzeć.
Udało się zdobyć klucze, udało się też namówić majora Mariana Rochnińskiego, przewodnika PTTK i eksperta w sprawach militarnych pamiątek Torunia, by nas po forcie oprowadził. Ja wypuściłem w gazecie dwie zapowiedzi wycieczki i do kilku dni denerwowałem się, że na zwiedzanie przyjdzie tylko garstka osób. Zacząłem się denerwować jeszcze bardziej, gdy w piątek w redakcji zapadła decyzja, że zdjęcie ze zwiedzania ma pójść na pierwszą stronę, a poza tym z całości ma jeszcze powstać fotoreportaż. Co tu napisać, jeśli przyjdzie 20 – 30 osób?
Bardzo się pomyliłem. Gdy przy bramie rozpoczęło się licznie wchodzących, dobiliśmy niemal do trzech setek! Nasz przewodnik powiedział później, że jeszcze tylu osób zwiedzających forty, nie widział. Wśród gości znaleźli się również ludzie, którzy przez korytarze tego fortu już się przewinęli – niemal pół wieku temu! Chyba powinienem się bardzo cieszyć, ale mocno się zmartwiłem. W tej sytuacji, słów naszego eksperta, wysłuchać mogła raptem garstka zwiedzających, tylko część mogła za nim ciasnymi korytarzami podążać.
Cóż, nie spodziewałem się takiego zainteresowania. Nauczony tym doświadczeniem, następne wycieczki postaram się rozbić na grupy. Mam też nadzieję, że wyprawę do Fortu V wszyscy zaliczą jednak do udanych. Kto nie miał szczęścia, by się zetknąć z teorią, może to zrobić w każdej chwili, twierdza toruńska jest całkiem nieźle udokumentowana – tak w książkach, jak i w internecie. Wrażenia wizualne są natomiast w zasadzie niepowtarzalne, bo do tego fortu trudno się dostać i kto wie, jaka go czeka przyszłość?
Zamiast więc podziwiać miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłem, spoglądałem na boki bacząc, czy przypadkiem nikomu nie dziej się krzywda. Udało się, wszyscy, którzy weszli, opuścili fort w komplecie. Ze względu na okoliczności, zdjęć wyniosłem też stamtąd niewiele. Raz, że nie miałem głowy do fotografowania, a dwa, że mój aparat nadal ma kłopoty z lampą błyskową, zatem uzbroiłem się w Canona służbowego. Ten nieco różnił się od mojego i w sumie, im głębiej zapuszczałem się w forteczne podziemia, tym cieplej myślałem o swojej, zostawionej w domu, fotograficznej maszynce.
W następną sobotę zapraszam do dawnej parowozowni na Kluczykach, w której dziś naprawiany jest tabor kolejowy Przewozów Regionalnych. Postaram się to zorganizować tak, by każdy mógł się nasłuchać i napatrzeć. Mocno trzymam się również zasady, że liczbę zwiedzających ograniczyć może tylko gospodarz obiektu. Ja, w imieniu redakcji, z przyjemnością podzielę się skarbami Torunia z każdym, kto tylko będzie chciał po nie sięgnąć.

Ktoś, kto kupi od Agencji Mienia Wojskowego toruński Fort V (cena wywoławcza w pierwszym przetargu: 1.350 tys. zł) stanie się właścicielem prawdziwej warowni. Pełnej atrakcji pancernych, ale też czasem bardzo ulotnych. Do tych ostatnich należą chociażby wydrapane na tynku w pomieszczeniach fortecy napisy żołnierzy kwaterujących tu w latach 70. ubiegłego wieku, którzy na ścianach odliczali dni dzielące ich od momentu, gdy znów staną się cywilami. Znacznie cenniejsza, pod tym względem, jest jednak forteczna brama, jej cegły pełne są wpisów strzegących ją kiedyś wartowników. Najstarszy znaleziony przez uczestników naszej wycieczki, pochodził z 1907 roku. Są tu jednak autografy marynarzy skoszarowanych tu w 1920 roku, wiele pamięta też II wojnę światową.

Z tych strzelnic, podczas oblężenia, miały błyskać karabiny osłaniające wejście do fortu. My jednak złożyliśmy tam wizytę jak najbardziej pokojową, błyskały stąd więc jedynie lampy aparatów.
Brama główna z mostem zwodzonym.
Przed laty kolekcjonowałem tabliczki pełne podobnych mądrości. W plecaku miałem zestaw śrubokrętów i kombinerki, zaniosłem je nawet na szczyt Rysów. Narzędzia bardzo się przydawały również na poziomie morza. To było jednak dawno, z fortu wyniosłem więc tylko wrażenia.

Tylu tu było zwiedzających, że korytarze fortu przemierzałem głównie szukając ewentualnych zagubionych, bądź wyłapując potencjalne pułapki, które by mogły jakoś naszych gości skrzywdzić. Nie słuchałem zatem, co mówił przewodnik, nie wiem więc, czemu np. miało służyć to koło. Nie było jedyne, w innej sali znalazłem podobne.
Domyślam się, że w tym wypadku do czynienia z żaluzją zamykającą to okno.
Sale i korytarze
Sklepienie poterny głównej wciąż jeszcze jest wyłożone blachą falistą, która miała chronić załogę przed odpryskami. Jaka siła była jednak potrzebna, by coś z tych ścian odprysło?! Wszystko zostało zbudowane z cegieł najwyższej jakości, połączone zaprawą w takie sposób, że cegieł z tych murów nie da się odzyskać. Stąd da się wydobyć tylko gruz! Kto normalny zgodziłby się jednak, by coś takiego stało się ruiną?
Przeznaczenie poszczególnych pomieszczeń fortu można wyczytać z jego podłóg. Brukowanymi korytarzami przetaczane były działa, w pomieszczeniach z posadzką ceglaną przechowywana była amunicja (by od brukowego kamienia przypadkiem nie skrzesała się iskra). W tych wciąż jeszcze wyłożonych drewnem, kwaterowała załoga.

Luster nie było, można tu jednak przechodzić na drugą stronę drzwi. Efekt czasami bywa podobny.
Kazamaty, zakamarki...Tutaj znajduje się wlew ropy do agregatów.
Poterna główna, tym razem bez ludzi.
Kominek, podobnych można znaleźć tu wiele.
Zęby i kolce
Po jaką cholerę ktoś rozpiął tu drut kolczasty?

Płot zębaty, ale całkiem ładny. Zaraz obok niego jest bramka zamykająca zjazd do fosy.
Pierwszą atrakcją na tym szlaku stał się Fort V, teraz imienia hetmana Jana Karola Chodkiewicza - w czasach niemieckich, czyli m.in. wtedy, gdy forteca, wznoszona głównie rękami polskich robotników powstawała, patronował jej generał Scharnhorst. To jeden z najciekawszych toruńskich fortów, powstał w latach 1878 – 1884 i niemal przez cały czas należał do wojska. Dzięki temu żaden inny taki obiekt w mieście nie może się z nim równać stanem zachowania. Po prawie 130 latach armia się z niego wycofała, obiekt trafił zatem w ręce Agencji Mienia Wojskowego, która zamierza go sprzedać, pozwoliła nam jednak do niego zajrzeć.
Udało się zdobyć klucze, udało się też namówić majora Mariana Rochnińskiego, przewodnika PTTK i eksperta w sprawach militarnych pamiątek Torunia, by nas po forcie oprowadził. Ja wypuściłem w gazecie dwie zapowiedzi wycieczki i do kilku dni denerwowałem się, że na zwiedzanie przyjdzie tylko garstka osób. Zacząłem się denerwować jeszcze bardziej, gdy w piątek w redakcji zapadła decyzja, że zdjęcie ze zwiedzania ma pójść na pierwszą stronę, a poza tym z całości ma jeszcze powstać fotoreportaż. Co tu napisać, jeśli przyjdzie 20 – 30 osób?
Bardzo się pomyliłem. Gdy przy bramie rozpoczęło się licznie wchodzących, dobiliśmy niemal do trzech setek! Nasz przewodnik powiedział później, że jeszcze tylu osób zwiedzających forty, nie widział. Wśród gości znaleźli się również ludzie, którzy przez korytarze tego fortu już się przewinęli – niemal pół wieku temu! Chyba powinienem się bardzo cieszyć, ale mocno się zmartwiłem. W tej sytuacji, słów naszego eksperta, wysłuchać mogła raptem garstka zwiedzających, tylko część mogła za nim ciasnymi korytarzami podążać.
Cóż, nie spodziewałem się takiego zainteresowania. Nauczony tym doświadczeniem, następne wycieczki postaram się rozbić na grupy. Mam też nadzieję, że wyprawę do Fortu V wszyscy zaliczą jednak do udanych. Kto nie miał szczęścia, by się zetknąć z teorią, może to zrobić w każdej chwili, twierdza toruńska jest całkiem nieźle udokumentowana – tak w książkach, jak i w internecie. Wrażenia wizualne są natomiast w zasadzie niepowtarzalne, bo do tego fortu trudno się dostać i kto wie, jaka go czeka przyszłość?
Zamiast więc podziwiać miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłem, spoglądałem na boki bacząc, czy przypadkiem nikomu nie dziej się krzywda. Udało się, wszyscy, którzy weszli, opuścili fort w komplecie. Ze względu na okoliczności, zdjęć wyniosłem też stamtąd niewiele. Raz, że nie miałem głowy do fotografowania, a dwa, że mój aparat nadal ma kłopoty z lampą błyskową, zatem uzbroiłem się w Canona służbowego. Ten nieco różnił się od mojego i w sumie, im głębiej zapuszczałem się w forteczne podziemia, tym cieplej myślałem o swojej, zostawionej w domu, fotograficznej maszynce.
W następną sobotę zapraszam do dawnej parowozowni na Kluczykach, w której dziś naprawiany jest tabor kolejowy Przewozów Regionalnych. Postaram się to zorganizować tak, by każdy mógł się nasłuchać i napatrzeć. Mocno trzymam się również zasady, że liczbę zwiedzających ograniczyć może tylko gospodarz obiektu. Ja, w imieniu redakcji, z przyjemnością podzielę się skarbami Torunia z każdym, kto tylko będzie chciał po nie sięgnąć.

Ktoś, kto kupi od Agencji Mienia Wojskowego toruński Fort V (cena wywoławcza w pierwszym przetargu: 1.350 tys. zł) stanie się właścicielem prawdziwej warowni. Pełnej atrakcji pancernych, ale też czasem bardzo ulotnych. Do tych ostatnich należą chociażby wydrapane na tynku w pomieszczeniach fortecy napisy żołnierzy kwaterujących tu w latach 70. ubiegłego wieku, którzy na ścianach odliczali dni dzielące ich od momentu, gdy znów staną się cywilami. Znacznie cenniejsza, pod tym względem, jest jednak forteczna brama, jej cegły pełne są wpisów strzegących ją kiedyś wartowników. Najstarszy znaleziony przez uczestników naszej wycieczki, pochodził z 1907 roku. Są tu jednak autografy marynarzy skoszarowanych tu w 1920 roku, wiele pamięta też II wojnę światową.


Z tych strzelnic, podczas oblężenia, miały błyskać karabiny osłaniające wejście do fortu. My jednak złożyliśmy tam wizytę jak najbardziej pokojową, błyskały stąd więc jedynie lampy aparatów.

Brama główna z mostem zwodzonym.

Przed laty kolekcjonowałem tabliczki pełne podobnych mądrości. W plecaku miałem zestaw śrubokrętów i kombinerki, zaniosłem je nawet na szczyt Rysów. Narzędzia bardzo się przydawały również na poziomie morza. To było jednak dawno, z fortu wyniosłem więc tylko wrażenia.


Tylu tu było zwiedzających, że korytarze fortu przemierzałem głównie szukając ewentualnych zagubionych, bądź wyłapując potencjalne pułapki, które by mogły jakoś naszych gości skrzywdzić. Nie słuchałem zatem, co mówił przewodnik, nie wiem więc, czemu np. miało służyć to koło. Nie było jedyne, w innej sali znalazłem podobne.

Domyślam się, że w tym wypadku do czynienia z żaluzją zamykającą to okno.

Sale i korytarze
Sklepienie poterny głównej wciąż jeszcze jest wyłożone blachą falistą, która miała chronić załogę przed odpryskami. Jaka siła była jednak potrzebna, by coś z tych ścian odprysło?! Wszystko zostało zbudowane z cegieł najwyższej jakości, połączone zaprawą w takie sposób, że cegieł z tych murów nie da się odzyskać. Stąd da się wydobyć tylko gruz! Kto normalny zgodziłby się jednak, by coś takiego stało się ruiną?

Przeznaczenie poszczególnych pomieszczeń fortu można wyczytać z jego podłóg. Brukowanymi korytarzami przetaczane były działa, w pomieszczeniach z posadzką ceglaną przechowywana była amunicja (by od brukowego kamienia przypadkiem nie skrzesała się iskra). W tych wciąż jeszcze wyłożonych drewnem, kwaterowała załoga.


Luster nie było, można tu jednak przechodzić na drugą stronę drzwi. Efekt czasami bywa podobny.

Kazamaty, zakamarki...Tutaj znajduje się wlew ropy do agregatów.

Poterna główna, tym razem bez ludzi.

Kominek, podobnych można znaleźć tu wiele.

Zęby i kolce
Po jaką cholerę ktoś rozpiął tu drut kolczasty?

Płot zębaty, ale całkiem ładny. Zaraz obok niego jest bramka zamykająca zjazd do fosy.

czwartek, 14 lipca 2011
Most wanted
Miejski Zarząd Dróg zorganizował dziennikarzom wycieczkę na budowę nowego toruńskiego mostu. W programie był wypad na Wisłę, gdzie wreszcie ruszyły prace przy sztucznej wyspie, na której ma się oprzeć konstrukcja przeprawy. Rzeka pachniała, jak to tylko Wisła pachnieć potrafi. Poza tym jednak słońce waliło w oczy, a my zostaliśmy załadowani do motorówki, z której dość trudno było zrobić przyzwoite zdjęcia, wyszły mi więc one generalnie do bani.
To nie wyspa stała się jednak główną atrakcją tej mojej wycieczki. Spojrzałem na rzekę, zobaczyłem statek, który obsługiwał budowę i pomyślałem sobie: Rany, skąd ja go znam?! To był „Nur”, o którym kiedyś wspominałem zwiedzając Chełmno, pod którym teraz na ogół można go spotkać. Pierwszy polski motorowiec rzeczny, zbudowany w 1930 roku w Modlinie, najstarszy statek, który pływa teraz po Wiśle. To jego obecny kapitan, opisując zalety statku, prześcignął Petrarkę zachwycającego się Laurą. Wtedy przywiozłem ze sobą głównie zdjęcia z wnętrza „Nura”, m.in. oryginalne koło sterowe, telegraf maszynowy i pamiętające prezydenta Mościckiego, pięknie wycinane okna. Teraz skorzystałem z okazji i ze wszystkich stron obfotografowałem kadłub.
Swoją drogą, smutno musi być teraz temu „Nurowi”. Razem z dwoma innymi statkami powstał, jako jednostka dozorowa, przez dziesięciolecia napatrzył się więc na wiele rzecznych budów. Teraz uczestniczy w najnowszej rzecznej inwestycji, ale dzięki temu, tym bardziej dociera do niego obecna wiślana mizeria. Tak, jak dociera ona do mnie, ja jednak głównie karmię się opowieściami, bo złotych czasów nie widziałem. On wszystko przez swoje przedwojenne okna oglądał.


Tu widać nitowany kadłub. Wiąg jest obecnym portem macierzystym „Nura”.

Wyspa wyłania się z wody zaczynając od swoich krawędzi. Najpierw, przy pomocy wbitych w dno stalowych elementów tworzy się jej obrys. Ścianka szczelna (tak to się zowie) będzie miała ok. 300 metrów i kształtem powinna przypominać wielki wrzucony na środek rzeki oscypek. Później, jej wnętrze zostanie zasypane i utwardzone niemal 400 żelbetowymi palami.
Na zdjęciu, na pierwszym planie, widać wracających z rejsu fotoreporterów (taką łupiną musieliśmy się tu rozbijać), dalej jest budowana wyspa i barka, na której stoją maszyny. To ona, z powodu niskiej wody, nie mogła dotrzeć na plac budowy i przez to roboty opóźniły się o prawie miesiąc. Dalej, w tle, wystają dźwigi i inne ustrojstwa przygotowujące most po rudackiej stronie.

Tak się ściankę buduje...

A tak sama ścianka wygląda.
Przy okazji – w sobotę zaczynamy wyprawy do miejsc ciekawych, ale niedostępnych. 16 lipca o 11 otworzą się przed nami bramy Fortu V przy ul. Polnej. Dzięki temu, że przez 130 lat siedziało w nim wojsko, zachował się najlepiej ze wszystkich fortów toruńskich. Jeśli ktoś ma ochotę, to zapraszam. Sobota, godz. 11. Wstęp wolny, nie można tylko się spóźnić. Zamiast biletu, dobrze jednak będzie wziąć z sobą latarkę i jakieś buty, by nie biegać boso w pokrzywach.
To nie wyspa stała się jednak główną atrakcją tej mojej wycieczki. Spojrzałem na rzekę, zobaczyłem statek, który obsługiwał budowę i pomyślałem sobie: Rany, skąd ja go znam?! To był „Nur”, o którym kiedyś wspominałem zwiedzając Chełmno, pod którym teraz na ogół można go spotkać. Pierwszy polski motorowiec rzeczny, zbudowany w 1930 roku w Modlinie, najstarszy statek, który pływa teraz po Wiśle. To jego obecny kapitan, opisując zalety statku, prześcignął Petrarkę zachwycającego się Laurą. Wtedy przywiozłem ze sobą głównie zdjęcia z wnętrza „Nura”, m.in. oryginalne koło sterowe, telegraf maszynowy i pamiętające prezydenta Mościckiego, pięknie wycinane okna. Teraz skorzystałem z okazji i ze wszystkich stron obfotografowałem kadłub.
Swoją drogą, smutno musi być teraz temu „Nurowi”. Razem z dwoma innymi statkami powstał, jako jednostka dozorowa, przez dziesięciolecia napatrzył się więc na wiele rzecznych budów. Teraz uczestniczy w najnowszej rzecznej inwestycji, ale dzięki temu, tym bardziej dociera do niego obecna wiślana mizeria. Tak, jak dociera ona do mnie, ja jednak głównie karmię się opowieściami, bo złotych czasów nie widziałem. On wszystko przez swoje przedwojenne okna oglądał.


Tu widać nitowany kadłub. Wiąg jest obecnym portem macierzystym „Nura”.


Wyspa wyłania się z wody zaczynając od swoich krawędzi. Najpierw, przy pomocy wbitych w dno stalowych elementów tworzy się jej obrys. Ścianka szczelna (tak to się zowie) będzie miała ok. 300 metrów i kształtem powinna przypominać wielki wrzucony na środek rzeki oscypek. Później, jej wnętrze zostanie zasypane i utwardzone niemal 400 żelbetowymi palami.
Na zdjęciu, na pierwszym planie, widać wracających z rejsu fotoreporterów (taką łupiną musieliśmy się tu rozbijać), dalej jest budowana wyspa i barka, na której stoją maszyny. To ona, z powodu niskiej wody, nie mogła dotrzeć na plac budowy i przez to roboty opóźniły się o prawie miesiąc. Dalej, w tle, wystają dźwigi i inne ustrojstwa przygotowujące most po rudackiej stronie.

Tak się ściankę buduje...


A tak sama ścianka wygląda.

Przy okazji – w sobotę zaczynamy wyprawy do miejsc ciekawych, ale niedostępnych. 16 lipca o 11 otworzą się przed nami bramy Fortu V przy ul. Polnej. Dzięki temu, że przez 130 lat siedziało w nim wojsko, zachował się najlepiej ze wszystkich fortów toruńskich. Jeśli ktoś ma ochotę, to zapraszam. Sobota, godz. 11. Wstęp wolny, nie można tylko się spóźnić. Zamiast biletu, dobrze jednak będzie wziąć z sobą latarkę i jakieś buty, by nie biegać boso w pokrzywach.
środa, 13 lipca 2011
U wrót Szeolu
Czasami na łamach gazety trzeba wracać do tematu. Często podchodzę do tego z pewną taką niechęcią, bo odnotować trzeba, a tymczasem w opisywanej sprawie w zasadzie nic się nie zmieniło. No i weź tu człowieku napisz jeszcze raz to samo ale tak, by się specjalnie nie powtarzać. Unikam więc np. spraw związanych z Agencją Mienia Wojskowego, bo w wypadku jej toruńskich „sukcesów”, każdy tekst przypomina mantrę. Są jednak sprawy, do których z przyjemnością mogę wracać nawet co tydzień. Nie odpuszczam zatem żadnej okazji, by wspomnieć o pracach konserwatorskich w świątyniach toruńskiej starówki. Oj, dużo się tam dzieje! Miasto, ze swoimi duchownymi partnerami, przeforsowało wart niemal 40 milionów złotych projekt renowacji kościołów, murów obronnych i kilku obiektów należących do kurii. Czegoś takiego Toruń więc jeszcze nie widział. Kościoły wypełniają rusztowania, a spod nich wychodzą cuda, które przez stulecia ukryte były pod warstwami tynków. W południowej nawie Świętych Janów znikają np. teraz rusztowania, dzięki czemu niebawem będzie można zobaczyć bajecznie kolorowy strop. Odsłonięte teraz barwy, pochodzą z XV stulecia. Za każdym razem, gdy trafia się okazja, chwytam więc za pióro, a wcześniej, razem z fotoreporterem ruszam na obchód rusztowań. Świat, jaki można przy tej okazji zobaczyć, jest fascynujący, co już kilka razy na stronie próbowałem udowodnić.
Tym razem zwiedzaliśmy głównie Świętych Janów. W tym kościele dzieje się teraz najwięcej, z samego głównego programu konserwatorskiego, na świątynię idzie ponad osiem milionów złotych – połowę daje Unia. Na tym jednak finansowe źródła reanimacji się nie kończą. Ze wszystkich gotyckich kościołów Torunia, katedra jest największa. Te „naj” można dopisać jeszcze do wielu rzeczy z nią związanych, ja jednak podchodzę do jej wspaniałości z pewną rezerwą. Gotykiem zacząłem się fascynować we wnętrzach Panny Marii, za najpiękniejszy gotycki kościół w mieście uważam Świętego Jakuba. W niczym to jednak wspaniałości głównej świątyni starówki nie ujmuje.
Redakcyjny mistrz szkiełka i oka, razem z naszą przewodniczką, ruszył na poszukiwanie pyszniących się na stropie kolorów, ja wlepiłem oko obiektywu w znacznie skromniejszy fresk, który w tym kościele robił na mnie największe wrażenie. W południowej nawie, można zobaczyć wciśnięte pod sklepienie malowidło czarno-białe. Oj, trudno przejść pod nim obojętnie, a teraz, gdy nasz gotyk swoimi barwami niewiele różni się od papugi, ta postać na czarnym tle będzie się pewnie rzucała w oczy jeszcze bardziej. Toruńscy przewodnicy opowiadają o tym fresku bajki, że jeśli patrzy się na niego pod odpowiednim kątem, można zobaczyć ludzką czaszkę. Patrzę tam od lat, najwyraźniej jednak tego kąta nie złapałem. Nie szkodzi, i tak malunek zawsze mnie poruszał. Kiedyś postanowiłem więc coś o nim w gazecie napisać, dotarłem nawet do pewnej pani profesor ze Sztuk Pięknych, która jest ekspertką od średniowiecznego malarstwa. Konsekwencje kontaktu z autorytetem, były dość brutalne.
- Proszę pana – rzekła ekspertka – to jest dzieło jakiegoś średniowiecznego pacykarza. Chrystus dość nieudolnie przedstawiony na tle mroków Szeolu.
Jak widać, wiedzy należy szukać, pogoń za nią bywa jednak czasami zgubna. Szczególnie dla legend.

Wygląda jednak na to, że malowidło jest bardzo ciekawe i bardzo stare. Urok legendy uratowała nasza przewodniczka - bardzo za to dziękuję. Fresk powstał jako wotum po epidemii dżumy, zapewne w roku... No właśnie, zapis daty jest bardzo interesujący – 14 (czwórka, czyli połowa ósemki) i dalej pewnie 5 (piątka, zatem połowa dziesiątki, a więc dół rzymskiego X) 8. Anno Domini 1458. Sekret połowy ósemki wyjaśniła nam oprowadzająca nas po rusztowaniach pani konserwator, kolejną cyfrę zinterpretowałem już, idąc tym tropem, sam. Mam nadzieję, że się nie pomyliłem.
Przed remontem ścianę nad malowidłem wypełniała przykurzona biel. Kiedyś zresztą, dominowała w całym kościele, przez co wydawał on się chyba większy (a może to ja po prostu miałem wtedy nieco niższy punkt widzenia?). Teraz przypominający Bukę Chrystus, prezentuje się w znacznie bardziej barwnym otoczeniu. Zainteresowały mnie te symbole na suficie – gmerki kupieckie, czy też znaczki cechowe?
Tym razem zwiedzaliśmy głównie Świętych Janów. W tym kościele dzieje się teraz najwięcej, z samego głównego programu konserwatorskiego, na świątynię idzie ponad osiem milionów złotych – połowę daje Unia. Na tym jednak finansowe źródła reanimacji się nie kończą. Ze wszystkich gotyckich kościołów Torunia, katedra jest największa. Te „naj” można dopisać jeszcze do wielu rzeczy z nią związanych, ja jednak podchodzę do jej wspaniałości z pewną rezerwą. Gotykiem zacząłem się fascynować we wnętrzach Panny Marii, za najpiękniejszy gotycki kościół w mieście uważam Świętego Jakuba. W niczym to jednak wspaniałości głównej świątyni starówki nie ujmuje.
Redakcyjny mistrz szkiełka i oka, razem z naszą przewodniczką, ruszył na poszukiwanie pyszniących się na stropie kolorów, ja wlepiłem oko obiektywu w znacznie skromniejszy fresk, który w tym kościele robił na mnie największe wrażenie. W południowej nawie, można zobaczyć wciśnięte pod sklepienie malowidło czarno-białe. Oj, trudno przejść pod nim obojętnie, a teraz, gdy nasz gotyk swoimi barwami niewiele różni się od papugi, ta postać na czarnym tle będzie się pewnie rzucała w oczy jeszcze bardziej. Toruńscy przewodnicy opowiadają o tym fresku bajki, że jeśli patrzy się na niego pod odpowiednim kątem, można zobaczyć ludzką czaszkę. Patrzę tam od lat, najwyraźniej jednak tego kąta nie złapałem. Nie szkodzi, i tak malunek zawsze mnie poruszał. Kiedyś postanowiłem więc coś o nim w gazecie napisać, dotarłem nawet do pewnej pani profesor ze Sztuk Pięknych, która jest ekspertką od średniowiecznego malarstwa. Konsekwencje kontaktu z autorytetem, były dość brutalne.
- Proszę pana – rzekła ekspertka – to jest dzieło jakiegoś średniowiecznego pacykarza. Chrystus dość nieudolnie przedstawiony na tle mroków Szeolu.
Jak widać, wiedzy należy szukać, pogoń za nią bywa jednak czasami zgubna. Szczególnie dla legend.

Wygląda jednak na to, że malowidło jest bardzo ciekawe i bardzo stare. Urok legendy uratowała nasza przewodniczka - bardzo za to dziękuję. Fresk powstał jako wotum po epidemii dżumy, zapewne w roku... No właśnie, zapis daty jest bardzo interesujący – 14 (czwórka, czyli połowa ósemki) i dalej pewnie 5 (piątka, zatem połowa dziesiątki, a więc dół rzymskiego X) 8. Anno Domini 1458. Sekret połowy ósemki wyjaśniła nam oprowadzająca nas po rusztowaniach pani konserwator, kolejną cyfrę zinterpretowałem już, idąc tym tropem, sam. Mam nadzieję, że się nie pomyliłem.

Przed remontem ścianę nad malowidłem wypełniała przykurzona biel. Kiedyś zresztą, dominowała w całym kościele, przez co wydawał on się chyba większy (a może to ja po prostu miałem wtedy nieco niższy punkt widzenia?). Teraz przypominający Bukę Chrystus, prezentuje się w znacznie bardziej barwnym otoczeniu. Zainteresowały mnie te symbole na suficie – gmerki kupieckie, czy też znaczki cechowe?

Brakujące ogniwo
Tyle miejsca poświęciłem tu przedwojennemu Toruniowi i jego budowlom, tyle czasu zainwestowałem w kolekcjonowanie widoków rodzinnego Mokrego... Tak się jednak jakoś dziwnie złożyło, że na kościół Chrystusa Króla całkowicie pominąłem. A przecież świątynia pochodzi z lat 30. i, przez kilkanaście lat, była centrum mojej parafii. Pod jej kopułą, która może się kojarzyć z zadaszeniem głównej świątyni Konstantynopola, jako małe pacholę, szukałem śladów Mądrości Bożej. Ta jednak, do małoletniego człowieka trafia na ogół przez ludzi, a ja, zaglądając tu w latach 80., żadnej mądrości wśród miejscowych kapłanów nie znalazłem. Być może dlatego zdecydowanie wolę kościoły starówki. Zresztą, również nie chodzę tam na msze. Daję się ponieść obrazom, nie słowom.
W każdym razie, odkąd znów mieszkam na Mokrem (będzie już ze sześć lat), ani razu do Chrystusa Króla nie zajrzałem, choć mam go pod nosem. Teraz nawet dosłownie, bo jego dach widzę z okna. Tymczasem, jako obiekt zabytkowy, świątynia dostała miejską dotację na remont dachu. Jak widać – ten już się zaczął.
W każdym razie, odkąd znów mieszkam na Mokrem (będzie już ze sześć lat), ani razu do Chrystusa Króla nie zajrzałem, choć mam go pod nosem. Teraz nawet dosłownie, bo jego dach widzę z okna. Tymczasem, jako obiekt zabytkowy, świątynia dostała miejską dotację na remont dachu. Jak widać – ten już się zaczął.

niedziela, 10 lipca 2011
Rozpruty młyn
Młyny Rychtera zaczęły powstawać w latach 80. XIX wieku, szybko stały się jednym z największych zakładów Torunia. Jednym z, bo palmę pierwszeństwa dzierżyła fabryka kotłów, również znajdująca się na Mokrem. A jeśli ktoś na tej stronie nieco poszpera, trafi zapewne na ślad opisanej pięknymi słowami przedwojennej prasy, największej w II RP fabryki makaronu. Znajdowała się ona na rogu obecnych ulic Kościuszki i Świętopełka. Co to za część miasta? Czyżby serce Mokrego?
No tak, Mokre zmieniło się w taką naszą toruńską hollyŁódź. Po budynkach fabryki makaronu ostały się jednak ino fundamenty i trzeba pamiętać, gdzie stała hala, by szukać jej śladów... Dawna fabryka kotłów kwitnie teraz jako centrum handlowe, młyny natomiast, przez ponad 20 lat popadały w ruinę. Przyszłość ich części położonej najbliżej ulicy Kościuszki nadal jest niepewna. W środkowym fragmencie kompleksu, do połowy 2013 roku, miasto ma zamiar ulokować Międzynarodowe Centrum Spotkań Młodzieży. W najwyższej już trwają prace przy budowie Centrum Nowoczesności i Inkubatora Technologicznego, oba powinny być gotowe pod koniec AD 2012.
Wychowałem się w cieniu tego budynku, a teraz obok niego mieszkam. Widzę więc żurawia budowlanego, jaki krąży nad młyńską wieżą. Niedawno o tej budowie coś musiałem w gazecie napisać, skoczyłem zatem nad Strugę... Od głównej arterii komunikacyjnej Mokrego nic się nie zmieniło, coś mi jednak podpowiadało, że młyn nie przypomina już tego zapamiętanego przeze mnie z dzieciństwa, gdy zapuszczałem się w jego okolice szukając granicy horyzontu. Rodzinna dzielnica prawdę szeptała, bo gdy zanurkowałem w ulicę Łokietka (jest to bardzo ciekawe miejsce, bo z centrum miasta błyskawicznie przenosi człowieka na krańcowe jego zadupie – geograficznie bardzo jednak temu centrum bliskie), zobaczyłem we młynie zmiany, ogromne zmiany!
Cóż, ceglana ściana powróci. Nie będzie oryginalna, ale zakryje życie, jakie znów do tych murów powróci. Dobre i to!

Tak młyny wyglądały jesienią 2010 roku, zanim jeszcze rozpoczęła się ich częściowa przebudowa. Przy okazji mała ciekawostka, która pokazuje ogrom tego zakładu. 1 lutego 1945 roku Toruń został wyzwolony spod okupacji niemieckiej przez Armię Czerwoną. 12 kwietnia Państwowy Komitet Obrony ZSRR, któremu przewodził Józef Stalin, zdecydował oswobodzić młyny Rychtera, oraz m.in. dwie inne toruńskie firmy – Union i Atra ze wszelkiego posiadanego przez nie sprzętu. Jeśli chodzi o młyny, 12 maja z Dworca Wschodniego odjechał na wschód transport składający się z 20 wagonów zrabowanego sprzętu. 11 dni później ruszył w tamtym kierunku następny, o sześć wagonów większy.
Młyńską maszynerię trzeba więc było odbudować od nowa. Mieliła ona ziarno do końca lat 80. XX wieku.
No tak, Mokre zmieniło się w taką naszą toruńską hollyŁódź. Po budynkach fabryki makaronu ostały się jednak ino fundamenty i trzeba pamiętać, gdzie stała hala, by szukać jej śladów... Dawna fabryka kotłów kwitnie teraz jako centrum handlowe, młyny natomiast, przez ponad 20 lat popadały w ruinę. Przyszłość ich części położonej najbliżej ulicy Kościuszki nadal jest niepewna. W środkowym fragmencie kompleksu, do połowy 2013 roku, miasto ma zamiar ulokować Międzynarodowe Centrum Spotkań Młodzieży. W najwyższej już trwają prace przy budowie Centrum Nowoczesności i Inkubatora Technologicznego, oba powinny być gotowe pod koniec AD 2012.
Wychowałem się w cieniu tego budynku, a teraz obok niego mieszkam. Widzę więc żurawia budowlanego, jaki krąży nad młyńską wieżą. Niedawno o tej budowie coś musiałem w gazecie napisać, skoczyłem zatem nad Strugę... Od głównej arterii komunikacyjnej Mokrego nic się nie zmieniło, coś mi jednak podpowiadało, że młyn nie przypomina już tego zapamiętanego przeze mnie z dzieciństwa, gdy zapuszczałem się w jego okolice szukając granicy horyzontu. Rodzinna dzielnica prawdę szeptała, bo gdy zanurkowałem w ulicę Łokietka (jest to bardzo ciekawe miejsce, bo z centrum miasta błyskawicznie przenosi człowieka na krańcowe jego zadupie – geograficznie bardzo jednak temu centrum bliskie), zobaczyłem we młynie zmiany, ogromne zmiany!
Cóż, ceglana ściana powróci. Nie będzie oryginalna, ale zakryje życie, jakie znów do tych murów powróci. Dobre i to!

Tak młyny wyglądały jesienią 2010 roku, zanim jeszcze rozpoczęła się ich częściowa przebudowa. Przy okazji mała ciekawostka, która pokazuje ogrom tego zakładu. 1 lutego 1945 roku Toruń został wyzwolony spod okupacji niemieckiej przez Armię Czerwoną. 12 kwietnia Państwowy Komitet Obrony ZSRR, któremu przewodził Józef Stalin, zdecydował oswobodzić młyny Rychtera, oraz m.in. dwie inne toruńskie firmy – Union i Atra ze wszelkiego posiadanego przez nie sprzętu. Jeśli chodzi o młyny, 12 maja z Dworca Wschodniego odjechał na wschód transport składający się z 20 wagonów zrabowanego sprzętu. 11 dni później ruszył w tamtym kierunku następny, o sześć wagonów większy.
Młyńską maszynerię trzeba więc było odbudować od nowa. Mieliła ona ziarno do końca lat 80. XX wieku.

piątek, 8 lipca 2011
Tu też jest granica!
Wiele razy zachwycałem się różnicami między dawnym zaborem pruskim i kongresówką, które do dziś biją po oczach. Jako sztandarowy przykład podawałem tu Golub i Dobrzyń, który po 1920 roku stał się Golubiem-Dobrzyniem. Bardzo się więc ucieszyłem widząc, że ludzie nad dawniej graniczną Drwęcą, również te rozróżniające tradycje jakoś pielęgnują. Bardzo dobrze. Granice generalnie są fajne, bo bez nich człowiek by nie miał czego przekraczać.
Oto budynek rosyjskiej komory celnej. Wspominałem już o nim, ale wygląda na to, że przy okazji – jako graniczny – wziąłem pod uwagę niewłaściwy most. Z reprodukcji pocztówki, którą widać powyżej wynika, że przed 1914 rokiem główna droga za kordon nie wiodła trasą, jaką teraz pokonują Drwęcę wszystkie samochody przejeżdżające przez Golub-Dobrzyń. Właściwy most graniczny znajdował się obok i dziś jest chyba głównie przejściem spacerowym.
Niemiecki budynek na drugim krańcu mostu. Tu musiała znajdować się kwatera pruskiej komory celnej.
Saint-Exupéry pisał, że o wschodzie słońca pustynia jest koloru miodu. Ja bym dodał, że przy zachodzie gwiazdy, gotyk mieni się barwami wszelkimi możliwymi. Nawet taki odbudowany, jak tu w Golubiu. Zamek jest ciekawy, a do tego bardzo malowniczo położony – na Golub i Dobrzyń spogląda z wysoka. I mieni się przy zachodzie słońca, sam to widziałem. Nie sfotografowałem jednak patrząc, a tym razem nie było okazji, by podziwiać mury w blasku zachodu. Pogoda była pod psem i nawet szczekające, oraz obsrywające trawniki i chodniki czworonogi, gdzieś się pochowały.
Czas zegarmistrza przy golubskim rynku chyba już minął.

Oto budynek rosyjskiej komory celnej. Wspominałem już o nim, ale wygląda na to, że przy okazji – jako graniczny – wziąłem pod uwagę niewłaściwy most. Z reprodukcji pocztówki, którą widać powyżej wynika, że przed 1914 rokiem główna droga za kordon nie wiodła trasą, jaką teraz pokonują Drwęcę wszystkie samochody przejeżdżające przez Golub-Dobrzyń. Właściwy most graniczny znajdował się obok i dziś jest chyba głównie przejściem spacerowym.

Niemiecki budynek na drugim krańcu mostu. Tu musiała znajdować się kwatera pruskiej komory celnej.

Saint-Exupéry pisał, że o wschodzie słońca pustynia jest koloru miodu. Ja bym dodał, że przy zachodzie gwiazdy, gotyk mieni się barwami wszelkimi możliwymi. Nawet taki odbudowany, jak tu w Golubiu. Zamek jest ciekawy, a do tego bardzo malowniczo położony – na Golub i Dobrzyń spogląda z wysoka. I mieni się przy zachodzie słońca, sam to widziałem. Nie sfotografowałem jednak patrząc, a tym razem nie było okazji, by podziwiać mury w blasku zachodu. Pogoda była pod psem i nawet szczekające, oraz obsrywające trawniki i chodniki czworonogi, gdzieś się pochowały.

Czas zegarmistrza przy golubskim rynku chyba już minął.

czwartek, 7 lipca 2011
Michałki poskładane z kawałków
Michałki leżą kilka kilometrów od Rypina. Ot, taka niemiecka wieś, w której o jej założycielach przypomina dziś w zasadzie tylko cmentarz. Przypomina tylko dlatego, że kilku zapaleńców, przez ponad rok, wycinało krzaki, sklejało i stawiało wywrócone pomniki. Patrzyłem, jak pracowali, popędziłem więc również, gdy koronowali swoje dzieło. Nagrobki na najstarszym protestanckim cmentarzu na ziemi dobrzyńskiej zostały uratowane, zieleń wycięta. Nekropolia została ekumenicznie poświęcona, pojawiły się na niej nawet samorządowe notable. Przyjechało też sporo Niemców. Obecni mieszkańcy wsi na ogół patrzyli na to wszystko nieufnie z progów swoich domów. Oni patrzyli, zgromadzona pod ścianami ich siedzib gnojówka, śmierdziała, deszcz padał, ale i tak warto było przy tym wszystkim być.
Ze względu na pogodę, zdjęć zrobiłem niewiele. Byłem jednak w Michałakach rok temu, gdy prace przy cmentarzu trwały. Widoki teraźniejsze uzupełniam więc nieco archiwalnymi.


Kiedy rok temu zajrzałem tu po raz pierwszy, wszędzie wiła się roślinność. Teraz było tylko pełno ślimaków. Jak zresztą wszędzie, bo idąc pieszo z Rypina, zawróciłem ich z asfaltu krocie.
Podczas mszy, która towarzyszyła przywróceniu temu cmentarzowi godności, pastor Walukiewicz w Włocławka powiedział, że krzyż posklejany z kawałków na protestanckim cmentarzu, jednoczy nasz wszystkich. Ładnie to powiedział. Byłem w Michałkach, gdy wielkie sklejanie trwało. Na moich oczach jeden z najpiękniejszych pomników wrócił na swoje miejsce. No tak, jedni duzi chłopcy bawią się elektrycznymi kolejkami, inni układają puzzle. W tym wypadku były to puzzle pamięci (i chyba czegoś więcej). Chwała im więc za to, co zrobili, tym bardziej, że napracowali się bardzo, bo dewastatorzy nekropolii w Michałkach rozwalili wszystkie pomniki w drobny mak.


Na niektórych nagrobkach widać wizytówki kamieniarzy – z Rypina, Płocka...

Obok cmentarza stoi przedwojenna protestancka kircha. Bardzo ładny kościółek, który jest jednak remontowany. Szanowny księże proboszczu! Czy ksiądz nie widzi, że ten oczojebny kolor, jakim zaśmieca dobrodziej świątynię, zupełnie do niej nie pasuje?
Bóg jakoś ocalał.
Ten krzyż pojawił się na cmentarzu niespodziewanie. Nie wiadomo kto go wystawił, a szkoda, bo intencje miał na pewno szlachetne. W 1945 roku w tej ziemi spoczęli wzięci do niewoli i zamordowani niemieccy żołnierze, zakopano tu również zarżniętych przez swoich sąsiadów cywili. Nihil novi – niestety. Naród nasz burzy się z powodu książek Grossa, a powinien przecież posypać głowę popiołem... Kiedyś, z Fundacją Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego przeczesaliśmy Lubelszczyznę szukając tam śladów starszych braci w wierze. Przebadaliśmy ponad 40 miejscowości, w każdej znaleźliśmy historie godne pióra Hanny Krall o ludziach, którzy wtedy ratowali swoich żydowskich sąsiadów, wszędzie też obciążyliśmy się opowieściami o tych, co się na Zagładzie wzbogacili. Podobnych relacji związanych z Niemcami, można w regionie znaleźć wiele, po 1945 roku mieliśmy tu przecież nawet obozy koncentracyjne dla rodaków Goethego, na ogół mieszkających tu od dziesięcioleci i zupełnie niewinnych. Kto miał nieczyste sumienie, na ogół uciekał przecież razem z Wehrmachtem. O tym, jaki los spotkał tych ludzi, do dziś w Polsce głośno się nie mówi. A szkoda, bo przecież warunkiem prawdziwej spowiedzi jest szczery rachunek sumienia...
Tak przy okazji... Oto dworzec kolejowy w Rypinie. Kolej dotarła tu przed wojną, tory połączyły Sierpc z Brodnicą. Trasa jest bardzo malownicza, to właśnie jej most kolejowy można zobaczyć za młynem w sierpeckim skansenie. Ruch pasażerski zamarł tu w kwietniu 2000 roku i już się nie odrodził. Dziś gwiżdżą tu tylko lokomotywy składów towarowych, na ogół ciągną cysterny paliwowe z Płocka.
Ze względu na pogodę, zdjęć zrobiłem niewiele. Byłem jednak w Michałakach rok temu, gdy prace przy cmentarzu trwały. Widoki teraźniejsze uzupełniam więc nieco archiwalnymi.


Kiedy rok temu zajrzałem tu po raz pierwszy, wszędzie wiła się roślinność. Teraz było tylko pełno ślimaków. Jak zresztą wszędzie, bo idąc pieszo z Rypina, zawróciłem ich z asfaltu krocie.

Podczas mszy, która towarzyszyła przywróceniu temu cmentarzowi godności, pastor Walukiewicz w Włocławka powiedział, że krzyż posklejany z kawałków na protestanckim cmentarzu, jednoczy nasz wszystkich. Ładnie to powiedział. Byłem w Michałkach, gdy wielkie sklejanie trwało. Na moich oczach jeden z najpiękniejszych pomników wrócił na swoje miejsce. No tak, jedni duzi chłopcy bawią się elektrycznymi kolejkami, inni układają puzzle. W tym wypadku były to puzzle pamięci (i chyba czegoś więcej). Chwała im więc za to, co zrobili, tym bardziej, że napracowali się bardzo, bo dewastatorzy nekropolii w Michałkach rozwalili wszystkie pomniki w drobny mak.



Na niektórych nagrobkach widać wizytówki kamieniarzy – z Rypina, Płocka...


Obok cmentarza stoi przedwojenna protestancka kircha. Bardzo ładny kościółek, który jest jednak remontowany. Szanowny księże proboszczu! Czy ksiądz nie widzi, że ten oczojebny kolor, jakim zaśmieca dobrodziej świątynię, zupełnie do niej nie pasuje?

Bóg jakoś ocalał.

Ten krzyż pojawił się na cmentarzu niespodziewanie. Nie wiadomo kto go wystawił, a szkoda, bo intencje miał na pewno szlachetne. W 1945 roku w tej ziemi spoczęli wzięci do niewoli i zamordowani niemieccy żołnierze, zakopano tu również zarżniętych przez swoich sąsiadów cywili. Nihil novi – niestety. Naród nasz burzy się z powodu książek Grossa, a powinien przecież posypać głowę popiołem... Kiedyś, z Fundacją Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego przeczesaliśmy Lubelszczyznę szukając tam śladów starszych braci w wierze. Przebadaliśmy ponad 40 miejscowości, w każdej znaleźliśmy historie godne pióra Hanny Krall o ludziach, którzy wtedy ratowali swoich żydowskich sąsiadów, wszędzie też obciążyliśmy się opowieściami o tych, co się na Zagładzie wzbogacili. Podobnych relacji związanych z Niemcami, można w regionie znaleźć wiele, po 1945 roku mieliśmy tu przecież nawet obozy koncentracyjne dla rodaków Goethego, na ogół mieszkających tu od dziesięcioleci i zupełnie niewinnych. Kto miał nieczyste sumienie, na ogół uciekał przecież razem z Wehrmachtem. O tym, jaki los spotkał tych ludzi, do dziś w Polsce głośno się nie mówi. A szkoda, bo przecież warunkiem prawdziwej spowiedzi jest szczery rachunek sumienia...

Tak przy okazji... Oto dworzec kolejowy w Rypinie. Kolej dotarła tu przed wojną, tory połączyły Sierpc z Brodnicą. Trasa jest bardzo malownicza, to właśnie jej most kolejowy można zobaczyć za młynem w sierpeckim skansenie. Ruch pasażerski zamarł tu w kwietniu 2000 roku i już się nie odrodził. Dziś gwiżdżą tu tylko lokomotywy składów towarowych, na ogół ciągną cysterny paliwowe z Płocka.


Subskrybuj:
Posty (Atom)