poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Rysopis białego mordercy

Wpadł mi w oko jeszcze jeden opis tragicznego starcia tytana ludzkiego geniuszu z żywiołem. Dość zastanawiający, bo opis katastrofy RMS „Titanic”, którego autor popłynął bardzo na falach fantazji, ukazał się w „Słowie Pomorskim” w 20. rocznicę katastrofy, a więc w czasie, gdy sprawa była nadal żywo dyskutowana i jednocześnie na tyle świeża, że informacje na jej temat wciąż jeszcze można było czerpać od setek uratowanych bezpośrednich świadków dramatu.

W nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku, czyli 20 lat temu, wydarzyła się najstraszniejsza katastrofa okrętowa wszystkich czasów.
8 kwietnia 1912 roku angielski okręt „Titanic”, mający 45000 ton pojemności, opuścił port liverpoolski, aby odbyć pierwszą swą podróż do Nowego Jorku. Prasa angielska całe łamy poświęciła „Titanic’owi”, uważając go za cud techniki angielskiej. Okręt ten wywołał olbrzymią radość w całej Anglji.
Wśród pasażerów „Titanic’u” znajdowały się najsłynniejsze osobistości. Okręt wiózł 1400 pasażerów, poza tem 1000 osób załogi i oficerów. W oddziałach pocztowych znajdowało się 7 miljonów listów.
Pierwsze 6 dni podróży odbyły się bez najmniejszych przeszkód. Nadeszła niedziela 14 kwietnia. Ostatnia noc na pełnem morzu. „Titanic” płynął pełną parą wśród mroźnej gwiaździstej nocy. Napróżno przestrzegano kapitana Smitha przed groźnem niebezpieczeństwem płynących lodowców. Prezydent towarzystwa okrętowego „White-Stare”, Ismay, nalegał do pośpiechu, „Titanic” miał zdobyć nowy rekord szybkości – największy okręt świata winien być pod każdym względem bezkonkurencyjny...
Kapitan Smith siedział w palarni, na mostku komendanta znajdował się pierwszy oficer Mudlock. Jeden z marynarzy zameldował mu, iż okręt płynie w kierunku wielkiej góry lodowej. Mudlock nic sobie z tego nie robił. Cóż za znaczenie może mieć góra lodowa wobec potężnego olbrzyma ze stali i żelaza! Mudlock nie zmienił kierunku. Szkoda było każdej minuty. Wtem nagle promienie reflektorów „Titanic’a” rozświetliły olbrzymią białą masę. Mudlock osłupiał z przerażenia. Tak wielkiej góry lodowej nie widział jeszcze nigdy. Wysokość tego potężnego olbrzyma, który nie był dziełem ducha ludzkiego, lecz tworem przyrody, wynosiła 300 metrów ponad poziomem wody. Góra lodowa znajdowała się znacznie bliżej, niż przypuszczał to Mudlock. Pragnął on zapobiec zderzeniu, było już jednak za późno...
Nagle potężne pchnięcie wstrząsnęło okrętem. „Titanic” najechał na znajdującą się pod wodą część góry lodowej. Cała przednia część okrętu została dosłownie zmiażdżona, woda płynęła niepohamowanym niczem strumieniem do wnętrza.
W salonach okrętu powstała niebywała panika. Oficerowie starali się uspokoić pasażerów. Opowiadali, iż „Titanic’owi” nie może grozić żadne niebezpieczeństwo. Gdy kapitan Smith w pięć minut po zderzeniu przybył do kabiny radjowej i kazał dwom telegrafistom zwrócić się o pomoc, wyraz jego twarzy nie zdradzał żadnego niepokoju. Telegrafiści z uśmiechem na twarzy nadawali pierwszy sygnał alarmujący: Przybywajcie szybko. Niebezpieczeństwo.
Już po upływie 10 minut wpadł kapitan znowu do kabiny i blady jak trup, wydał pełen grozy okrzyk:
„Nadajcie S. O. S., ratujcie nasze dusze! Natychmiast! Toniemy!”
Działo się to o północy. Na dole grała muzyka, przez szpary sali można było zauważyć potężną białą masę. Na górze gorączkowo pracowali dwaj telegrafiści. Sygnał S... O... S... Ratujcie nasze dusze – rozbrzmiewał z anten „Titanic’a”, docierając do wszystkich okrętów znajdujących się w pobliżu. Jeden z okrętów natychmiast zmienił kierunek udając się na ratunek. Było już jednak za późno.
O godzinie 12.30 w nocy rozległ się rozkaz: „Wszyscy pasażerowie na pokład!” Wybuchła straszliwa panika. Okazało się, iż łodzie ratunkowe nie są w stanie pomieścić nawet trzeciej części pasażerów. Rozległy się sceny pełne najwyższej grozy. O miejsca na łodzi walczono na noże, padły strzały. Gdy opuszczono ostatnią łódź, na okręcie pozostało 1600 osób, skazanych na niechybną śmierć.
W kilka chwil potem „niezwyciężony” Titanic” poszedł na dno, a z nim 1600 osób...

Słowo Pomorskie z 13 kwietnia 1932 roku, wraz z oryginalną ortografią i wiedzą na temat.

Nie chce mi się prostować wszystkich meandrów fantazji, którym dał się porwać autor tej notki. Zwrócę tylko uwagę na dwa szczegóły. „Titanic” miał nieco ponad 50 metrów wysokości, zatem niemal sześć razy wyższego od niego lodowego giganta, z pewnością bezpiecznie dałby radę wyminąć, dostrzegając go odpowiednio wcześniej. Góra lodowa, która przerwała jego podróż, na powierzchni oceanu prezentowała się dość nikczemnie. Tak, jak widać na zdjęciu (ściągniętym przeze mnie z internetu) wykonanym niedługo po katastrofie z pokładu innego transatlantyku. Dowodem na to, że właśnie z tym kawałkiem lodu zderzył się „Titanic” miały być ślady czerwonej farby zdobiącej dolną część jego kadłuba.
Bzdurą są również powtarzające się również w relacjonującej katastrofę niemal na żywo, „Gazecie Toruńskiej” doniesienia o tym, że uderzenie zdemolowało cały przód tytana ludzkiego geniuszu. Większość ocalałych pasażerów kolizję ledwo odnotowała.
No i dla ścisłości, statek zabrał ze sobą na dno nieco ponad 1500 osób. Katastrofę przeżyło 700 pasażerów i członków załogi.

sobota, 14 kwietnia 2012

Pomorskie echa tragedii "Titanica"

Wspominałem, że lubię podróże. Zapewne dlatego mam wielki sentyment do kolei i z przyjemnością patrzę na przepływającą przez Toruń Wisłę, bo przecież, przez stulecia, jej prąd gnał wielu odkrywców ciekawych tego, co znajduje się za kolejnym jej zakrętem. Tym razem częściowo porzucam jednak pomorskie podwórko, by wypłynąć na dalekie morze i... na nim zatonąć. Nie jestem wyjątkiem, tragedia „Titanica” fascynowała mnie od bardzo wczesnego dzieciństwa. Pierwsze szczegóły katastrofy, do której doszło w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku, poznałem dzięki książeczce wydanej dawno temu w ramach serii Miniatury Morskie, którą czytał mi mój tato, bo sam jeszcze ze składaniem zdań sobie nie radziłem.
Dziś idzie mi to już znacznie lepiej, zacząłem więc szukać ewentualnych lokalnych śladów tragedii sprzed wieku. Lista pasażerów transatlantyku mnie nieco zaskoczyła, ponieważ, wbrew wcześniejszym przypuszczeniom, polsko brzmiących nazwisk znalazłem na niej bardzo niewiele. Wśród emigrantów dominowali Skandynawowie, właściciele nazwisk słowiańskich pochodzili główne z ogarniętych wtedy wojną Bałkanów.
No dobrze, jak jednak na te morskie wydarzenia zareagowała toruńska prasa? „Słowo Pomorskie”, które na ogół opowiada mi o dawnym Toruniu jest w tym wypadku w zasadzie bezużyteczne, powstało w 1920 roku, nie było więc bezpośrednim świadkiem katastrofy. Czas zatem sięgnąć do zasobów „Gazety Toruńskiej”. Dziennik ten ukazywał się od 1867, do 1921 roku, czyli jak długo, 54 lata? To czyni go rekordzistą, mam jednak nadzieję, że mojej gazecie uda się go wyprzedzić. Za dekadę, bo w tej chwili „Nowości” liczą sobie wiosen czterdzieści i cztery. Co ciekawe, „Gazeta Toruńska”, w roku katastrofy „Titanica” ukazująca się przeważnie w czterostronicowych wydaniach, miała swoją siedzibę przy ulicy Mostowej (tel. 333), a zatem tej samej, przy której 55 lat później usadowiły się „Nowości”.
Pierwsza informacja o katastrofie „Titanica” pojawiła się w „Gazecie Toruńskiej” w środę, 17 kwietnia 1912 roku. Dziś, ta krótka notka z trzeciej, przedostatniej strony dziennika, brzmi zdumiewająco.

Angielski parowiec pasażerski „Titanic”, po starciu z górą lodową, utonął kilka mil od Nowego Jorku. Całą załogę, składającą się z 903 ludzi i 1380 podróżnych uratowały okręty, wezwane na pomoc telegrafem bez drutu. „Titanic” był jednym z największych okrętów na świecie i należał do linii White Star.

Następnego dnia gazeta, tym razem już na pierwszej stronie, serwuje smutne sprostowanie. Podaję je, zachowując naturalnie oryginalną pisownię, choć o dziwo, archaizmów językowych widać tu znacznie mniej, niż w „Słowie Pomorskim”.

Strasznaktastrofa morska.
1300 zatopionych! Miliardy w morzu!
Wczorajszy telegram o uratowaniu wszystkich pasażerów okrętu „Titanic” niestety nie potwierdza się. Przeciwnie większa część podróżnych, w liczbie 1300, utonęła, a tylko około 870 osób, przeważnie kobiet i dzieci, uratowano. Towarzystwo „White Star, do którego parowiec należał, puściło rozmyślnie w świat mylną wiadomość o uratowaniu wszystkich pasażerów. Dopiero we wtorek wieczorem wyszła na jaw cała prawda.
„Titanic”, który odbywał pierwszą swoją podróż morską, był największym okrętem pasażerskim na świecie i zasługiwał istotnie na nazwę olbrzymiego. Budowa jego kosztowała przeszło 50 milionów marek. Mierzył on 280 metrów długości, 30 szerokości i 45 tys. ton pojemności. Oprócz załogi mógł pomieścić 5 tys. podróżnych. Było to więc pływające miasto. W krytycznej chwili znajdowało się na pokładzie 1385 podróżnych i 900 ludzi załogi.
Telegramy z dnia 16 b. m. podają następujące szczegóły katastrofy:
Starcie z górą lodową nastąpiło w niedzielę w nocy na wysokości Nowej Fundlandyi. Uderzenie było tak gwałtowne, że w boku parowca, na linii wodnej, powstał ogromny otwór, przez który wtargnęły fale morskie i „Titanic” pogrążył się znacznie w morzu. Śród podróżnych, pomiędzy którymi znajdowało się wielu bogaczy amerykańskich (miliarder Astor i apostoł rozbrojenia William Stead) powstał zrozumiały popłoch. Wkrótce jednak nastąpiło uspokojenie, skoro dowiedziano się, że dzięki podziałowi okrętu na komory hermetyczne, niedopuszczające wody, zdoła on się jeszcze dłuższy czas utrzymać na powierzchni morza.
Mimo to spuszczono natychmiast wszystkie łodzie ratunkowe, do których siadały najpierw kobiety i dzieci następnie ojcowie rodzin, a później dopiero reszta podróżnych. Równocześnie aparatem do telegrafii bez drutu wezwano na pomoc kilka innych parowców, znajdujących się niedaleko miejsca katastrofy. Depeszę odebrały parowce „Carpathia”, „Olympic” i „Virginian”, które odtelegrafowały natychmiast, że ruszają z pomocą. Widocznie jednak nie zdążyły, gdyż o godz. 12 w nocy wysłano z „Titanica” ostatni telegram brzmiący „Toniewmy!” Jakim sposobem fałszywe telegramy o uratowaniu całej załogo mogły utrzymać się od poniedziałku pozostaje zagadką na razie niewyjaśnioną.
Obecnie towarzystwo White Star samo przyznaje, że przeszło 1300 osób utonęło, a tylko 870 uratowano. Ocalałych zabrały na pokład parowce „Carpathia” i „Virginian”, które nadpłynęły już po katastrofie. Jest to największa katastrofa, jaka dotychczas wydarzyła się w dziejach żeglugi morskiej.

Ta relacja, choć już bliższa prawdzie, nadal zawiera sporo przekłamań. Co to za „Virginian” np. się w niej przewija? Jedynym ratunkiem dla rozbitków okazała się przecież „Carpathia” (niech mi więc ktoś powie, że Karpaty nie zasługują na to, by je uwielbiać), która do miejsca katastrofy dotarła w niedzielę o 4 rano. Chwilę po tym, gdy Jack Philips, pierwszy radiooperator „Titanica” osunął się w otchłań morską, wyczerpany dryfowaniem na przewróconej łodzi ratunkowej. W relacjach „Gazety Toruńskiej” nazw statków, których dziś już nikt z tamtą akcją ratunkową nie kojarzy, pojawia się jednak więcej. W piątek, 19 kwietnia, na łamach polskojęzycznego toruńskiego dziennika ukazały się kolejne doniesienia dotyczące katastrofy.

Jak tonął „Titanic.
Parowiec „Bruce”, płynący z Sydney, otrzymał od okrętów przebywających w bezpośredniej bliskości parowca „Titanic” następujące szczegóły katastrofy:
W krytycznej chwili płynął „Titanic” z szybkością 18 węzłów. Starcie z górą lodową było tak silne, że pokłady wierzchnie uległy całkowitemu zdruzgotaniu. Cała przednia część statku przedstawiała bezkształtną masę połamanego żelazstwa. Równocześnie najechał okręt całą siłą pary na lód podwodny, który rozpruł całe dno. Woda wdzierała się ze wszystkich stron tak silnie, że o wypompowaniu jej nie mogło być mowy. Na pokład runęło nadto kilkadziesiąt cetnarów brył lodowych. Siła zderzenia była tak kolosalną, że całe urządzenie wewnętrzne zbytkownych kabin zmieniło się w jednej chwili w kupę gruzów.
Kapitan wydał natychmiast przez tubę rozkazy ratunkowe, które wykonano z jak najściślejszą karnością. Łodzie, o ile nie pogruchotał ich spadający lód, spuszczono natychmiast na wodę. Najpierw usiłowano zataić przed pasażerami całą grozę położenia. Tajemnica nie mogła trwać długo, gdyż wszyscy wiedzieli, na co się zanosi. Rozdzierające sceny rozgrywały się przy pożegnaniu mężczyzn z kobietami i dziećmi, które umieszczano najpierw w łodziach ratunkowych.
Pod potężnym wpływem napierającej wody okręt rozkołysał się gwałtownie i nagle przechylił się na bok. Przerażeni pasażerowie w dzikim popłochu rzucili się do mniejszych łódek, które prawdopodobnie poszły na dno skutkiem przeciążenia. W godzinę po starciu zalała woda maszyny parowe i uszkodziła aparat do telegrafii bez drutu. W tej samej chwili zgasły lampy elektryczne. Dopóki nie zapalono latarń i pochodni, zaległa pokład i cały statek nieprzenikniona ciemność, powiększając grozę położenia i utrudniając spuszczanie łodzi ratunkowych.
Mimo to w chwili tonięcia okrętu wszystkie łodzie z rozbitkami znajdowały się poza niebezpieczeństwem i dobiły szczęśliwie do parowca „Carpathia”, który przypłynął na ratunek. W miejscu katastrofy panowały w dniu tym nawałnice połączone z mrozem, grożące niechybną śmiercią wszystkim tym, którzy możliwie uczepili się jakiej części rozbitego parowca.
W Nowym Jorku panuje niesłychane wzburzenie, gdyż do środy rana nie można było jeszcze otrzymać dokładnych spisów osób zatopionych. Winę olbrzymich strat w ludziach i materyałach przypisują wszyscy przesadnej szybkości, z jaką płynął „Titanic”, chcąc dla swojego Towarzystwa zdobyć rekord światowy.
Dalsze telegramy zawierają jeszcze następujące szczegóły: Większa część pasażerów w chwili starcia z lodowcem leżała w łóżkach i po okrpnem wstrząśnieniu wybiegła w niedostatecznem ubraniu nocnem na pokład. W takim stanie pakowano wszystkich do łodzi ratunkowych, gdyż na ubieranie nie było czasu. Kobiety i dzieci strasznie cierpiały skutkiem mrozu. Łodzie błąkały się 8 godzin wśród skał lodowych, zanim dotarły do parowca „Carpathia”. Parowiec ten prawdopodobnie dopiero w piątek rano dopłynie do Nowego Jorku.
„Titanic” miał na pokładzie 3500 worków pocztowych z 7 milionami listów. Straty Towarzystw ubezpieczeniowych, powstałe skutkiem zatonięcia okrętu i ubezpieczonych pasażerów, obliczają na pół miliarda marek. Liczba uratowanych wynosi według ostatecznych obliczeń 860 osób, przeważnie kobiet i dzieci. Uratowano 204 pasażerów I klasy, 115 drugiej, a 541 trzeciej. Śmierć w nurtach Oceanu znalazło przeszło 1500 osób, których grób znajduje się w głębokości trzech kilometrów pomiędzy Sable Island i Przylądkiem Race. „Carpathia” z uratowanymi płynęła 20 mil przez pola lodowe, wśród których znajdowały się ogromne skały pływające.
Kapitan „Titanica” wiedział o grożącem mu niebezpieczeństwie, gdyż około godziny 10 wieczorem otrzymał z parowca „America” depeszę bez drutu, według której dwie wielkie góry lodowe przepłynęły w kierunku przyjętego przez niego kursu.


Ta wersja wydarzeń zawiera już więcej konkretów, ale nadal w wielu miejscach różni się od tego, co dziś wiemy.
Następnego dnia, czyli w sobotę 20 kwietnia, katastroficzne doniesienia spadły ze strony pierwszej pojawiając się pod postacią krótkiej notki na stronie trzeciej.

Katastrofa parowca „Titanic”.
Do czwartku jeszcze nie było dokładniejszych wiadomości o szczegółach katastrofy parowca „Titanic”, bo wiadomości przesyłane telegrafem bez drutu z różnych okrętów, są po części bardzo sprzeczne. Parowiec „Carpathia”, wiozący 760 rozbitków „Titanica” musiał już stanąć w Nowym Jorku i niebawem świat dowie się szczegółów tej strasznej katastrofy. Jedna z dalszych wiadomości donosi, że parowiec „Baltic” znalazł na morzu 250 rozbitków z parowca „Titanic” i zdołał ich uratować. Jeśliby wiadomość ta się sprawdziła, to liczba uratowanych wyniosłaby 1100. Podobno wśród uratowanych znajduje się 100 Polaków.

„Baltic”, to brzmi znajomo... Jak jednak dziś każdy wie, rewelacje te okazały się plotką, co zresztą potwierdza tekst „Gazety Toruńskiej” opublikowany w niedzielę 21 kwietnia, znów na pierwszej stronie.

Rozbitki z „Titanica”.
Parowiec „Carpathia” przybył nareszczie w czwartek wieczorem o 8 min. 37 (czyli w piątek o godz. 2 min. 37 rano według czasu berlińskiego) do Nowego Jorku z 710 uratowanymi, z których wielu jest ciężko chorych. Jeden z uratowanych opowiada, iż zderzenie się „Titanica” z górą lodową nastąpiło o pół do 11 w nocy, a godz. 2 min. 20 okręt utonął. Kilku pasażerów opowiada, iż po zderzeniu się z górą lodową wybuchły na okręcie wszystkie kotły parowe, według innych opowiadań eksplodował tylko jeden kocioł. Gdy kapitan Smith spostrzegł grozę położenia, dobył rewolweru i wystrzałem w usta pozbawił się życia; to samo uczynił główny inżynier.
Gdy spuszczano łodzie ratunkowe, wszyscy rzucili się do nich i powstał nieopisany krzyk i hałas. Oficerowie dobyli rewolwerów i zastrzelili kilkunastu tych, którzy zachowaniem się swem najwięcej utrudniali akcyę ratunkową. Ze strony pasażerów również padły strzały i jeden z nich zabił adjutanta prezydenta Stanów Zjednoczonych, majora Butt, który poprzednio sam był zastrzelił 12 najniesforniejszych pasażerów. Dla pozostałych na okręcie blisko 1500 pasażerów zabrakło już łodzi ratunkowych i okręt zwolna zaczął tonąć. Wszyscy pozostali ponieśli śmierć na dnie morza w głębokości około 3000 metrów.
Błąkające się przez 4 godziny po morzu łodzie „Titanica” znalazła wreszcie „Carpathia”, która na pierwsze wezwanie „Titanica” pospieszyła z pomocą i wszystkich z łodzi ratunkowych wzięła na swój pokład. Było ich razem 210 pasażerów 1. klasy, 125 pasażerów 2. klasy, 200 pasażerów międzypokładu (3. klasy), 43 oficerów i majtków „Titanica”, 96 stewardów (kelnerów) i 71 palaczy i maszynistów – razem 710 ludzi.
Gdy „Carpathia” przybyła nareszcie do Nowego Jorku, oczekiwała ją wielotysięczna rzesza ludu. Lekarze i urzędnicy sanitarni natychmiast udali się na pokład, aby chorym przyjść z pomocą. Wylądowanie postępowało bardzo powoli. W całej Ameryce panuje bardzo wielkie oburzenie na Tow. okrętowe White Star Line, do którego „Titanic” należał i na Tow. Cunard Line, do którego należy „Carpathia”, ponieważ „Carpathia”, w porozumieniu z White Star Line, nie odpowiadała z morza na żadne telegraficzne zapytania, nawet ze strony rządu amerykańskiego i samego prezydenta Tafta.
Ze wszystkich opowiadań naocznych świadków katastrofy „Titanica” wynika, że winę nieszczęścia ponosi Towarzystwo okrętowe White Star, które karygodną wprost lekkomyślnością igrało z życiem tysięcy pasażerów. Na 2 tysiące pasażerów znajdowało się tylko tyle łodzi ratunkowych, że bodaj połowa pomieścić się w nich mogła. Towarzystwo tłumaczy się, że na wystarczającą ilość łodzi nie było na pokładzie miejsca. Ale za to było miejsce na place tenisowe, restauracyę ogródkową, tor wyścigowy dla kołowników i inne urządzenia zbytkowne. Nadto okręt mimo trzykrotnego ostrzeżenia telegraficznego o nadpływających górach lodowych pędził z szybkością 23 węzłów na godzinę. Cóż znaczyło życie tysiąca ludzi, byle Towarzystwo zdobyło nowy rekord szybkości!


No dobra, nadaję już tą historię od ładnych kilku godzin. Jeśli ktoś jest ciekawy, co jeszcze o katastrofie pisała prasa sprzed wieku, niech sobie przeszuka zasoby Kujawsko-Pomorskiej
Biblioteki Cyfrowej. Ja już dalej ciągnął tego wątku nie będę, bo minęła pierwsza godzina 15 kwietnia 2012 roku. Od zderzenia „Titanica” z jego przeznaczeniem minęło więc sto lat i prawie półtorej godziny. Za jakieś 50 minut (w okolicach godziny 2) stulecie odgrodzi moment, w którym swoje stanowisko opuścili radiotelegrafiści. Oni przestali wysyłać sygnały, a co z orkiestrą? Czy nadal jeszcze grała? Chyba już nie, jakoś o 2.20 statek ostatecznie pogrążył się w głębinach.
Kolorowy i pognieciony obrazek tonącego statku jest okładką kwietniowego „Morza” z 1987 roku, które kiedyś było dla mnie poniekąd relikwią, ze względu na publikowane tam zdjęcia wraku odkrytego dwa lata wcześniej przez ekspedycję Roberta Ballarda. Trzymam ją do dziś, bo fotografie te nadal robią wrażenie.
Archiwalne zdjęcia „Titanica” ściągnąłem w internetu. Mam nadzieję, że sieć mi to wybaczy.

środa, 11 kwietnia 2012

Chałupo, zostań tu!

Kiedy pierwszy raz trafiłem do Włęcza, pochodzącej z końca XVIII wieku kantorówki w ogóle nie zauważyłem. Przyjechałem tam jakoś w 2008 roku i nie zwróciłem na nią uwagi, pewnie dlatego, że sąsiadujący z nią cmentarz tonął wtedy w krzakach, które ograniczały widoczność. Poza tym jechałem rowerem z Torunia, przez Aleksandrów Kujawski, Ciechocinek i Nieszawę, nogi zaczynały mi już więc wychodzić z obolałego tyłka. Zdziwiłem się widząc tyle zrujnowanych domów i szkoda, że ich nie fotografowałem, bo na pewno spora część ruin do dziś już zniknęła.
Z drewnianą chałupą miało być inaczej. Teren, na której ona stoi, należy do koncernu Energa, przylega jednak do cmentarza ewangelickiego, toruńska parafia protestancka wystąpiła więc z prośbą o jego zwrot. Energa na to wstępnie przystała, a zrujnowaną chałupą zainteresowali się społecznicy z Czernikowa gotowi poddać ją gruntownej renowacji. Parafia temu przyklasnęła i obiecała przekazać chatę bezdomnym, jak dotąd, społecznikom na siedzibę. Pięknie, prawda? Nic tylko przyklasnąć! Lepiej jednak oszczędzić spuchnięte prawice. Wygląda na to, że Enerdze zabrakło energii, by doprowadzić rzecz do końca. Ludzie są gotowi, by chałupę zabezpieczyć, czekają jednak na załatwienie formalności, a Energa z tym zwleka. Pismo, jakie dawno temu obiecała wysłać do parafii, nadal nie dotarło, dom tymczasem w dramatycznym tempie się rozpada. Tak wyglądał w grudniu 2011 roku, gdy z powietrza ujął go swym obiektywem Daniel Pach, za co zresztą został wyróżniony w konkursie fotograficznym BZ WBK CHAŁUPA Z WŁĘCZA W OBIEKTYWIE DANIELA PACHA. Swoje zdjęcia bardziej przyziemne, zrobiłem w marcu i kwietniu, a więc niecałe cztery miesiące później.

Jeszcze niedawno wydawało mi się, że opisując teraźniejszość tego wyjątkowego budynku: koncernowi Energa, toruńskiej parafii protestanckiej, a przede wszystkim społecznikom z Czernikowa, napiszę w gazecie laurkę. Wszystkim przecież los przycmentarnej kantorówki wydaje się leżeć na sercu. Komu bardziej? W tej chwili piłka leży po stronie Energi, która obiecała oddać ją już kilka tygodni temu. Jak dotąd jednak, (a mamy już połowę kwietnia) tego nie zrobiła...



Wiosną przyroda budzi się do życia. Chałupa, tymczasem, umiera...
Chata, jej zaśmiecone otoczenie i reprezentowany przez dzwonnicę fragment uporządkowanego dwa lata temu cmentarza. W dalekim tle widać natomiast rozlewisko wiślane.
Włęcz ma być atrakcją nadwiślańskiego szlaku turystycznego. Słusznie, bo generalnie, poza chatą i cmentarzem, miejscowe widoki zapierają dech w piersiach. Ja chyba jednak przedawkowałem filmy Tima Burtona, bo w marcu tego roku sfotografowałem same bezlistne drzewa.

Rozlewiska odnogi wiślanej pod Włęczem są bardzo malownicze. Szczególnie wczesną wiosną, gdy w korycie jest sporo wody, przy brzegu trzyma się jednak lód, ale na rzecznej kępie przybyłe tam nieco wcześniej czaple, łabędzie, żurawie i kormorany, generalnie jaja już sobie robią.
Kolejne drzewo, tym razem z cmentarza włęckiego, już tu kiedyś opisywanego.
Osiek, pierwsza oaza cywilizacji po stronie dawnej granicy zaborów należącej do Królestwa Kongresowego. Jakże ciekawa, szczególnie, dzięki swym drewnianym domom! Na ich uroki, niesłusznie, byłem jednak nieczuły, a to dlatego, że na ogół nawiedzam to miejsce podróżując po okolicach rowerem. Przeważnie wpadam tu w drodze powrotnej, mając za sobą już ładnych kilkadziesiąt kilometrów włóczęgi, zatem myśli moje kierują się głównie ku obolałemu siedzeniu i przepełnionej pianą wizji wanny, do której wskoczę gdy dotrę do domu. Skupiałem się zatem na liczeniu kilometrów i godzin dzielących mnie od urzeczywistnienia tych marzeń. A ponieważ, jako humanista, z rachunkami zawsze miałem kłopoty, poświęcałem im tu całą swoją uwagę i przez to zdjęć nie robiłem. Mea culpa, mea maxima culpa.
Na dowód podłączam zdjęcie domu bardzo ciekawie opisanego przez sąsiada Wędrowca. Sznurka stosownego nie podłączam, bo blog sąsiada, po przedstawieniu tej nieruchomości, niestety znieruchomiał. Każdy kto ciekawy, na pewno znajdzie więc tu drogę do celu.

Ciekawych drewnianych chałup można znaleźć w Osieku więcej. Polecam tą przy kościele (dawną plebanię?). Wieś odwiedziłem w niedzielę wielkanocną i najwyraźniej świąteczne lenistwo mnie ogarnęło, bo nie przelazłem przez płot, by ją sfotografować. Może więc kiedyś indziej, przy okazji... Dom wydaje się być starszym od pochodzącej z 20. lat XX wieku świątyni, której zresztą również nie uwieczniłem. Poprzedni kościół się spalił i został odbudowany rękami miejscowych katolików i protestantów. Sąsiedzi reprezentujący oba wyznania podobno ramię w ramię zdzierali sobie ręce wyładowując materiały budowlane z zacumowanych przy brzegu barek. Kto dziś może sobie wyobrazić cegły i cement spławiane Wisłą? Kto dziś może sobie w dolinie królowej polskich rzek wyobrazić protestanckich sąsiadów? Odpowiedź na oba pytania jest całkiem krótka – Michał Kokot. Jeden z pierwszych fotoreporterów „Nowości”, dziś miłościwie panujący w uwiecznionej przeze mnie i umieszczonej poniżej Osieckiej Izbie Regionalnej. Człowiek, który chyba nigdy nie przemówił prozą, ba za każdym razem, gdy dane mi było go słuchać, wygłaszał same poezje. I bardzo dobrze, bo tacy ludzie napędzają kulę ziemską. Zgoda, czasami każą jej się kręcić pod prąd, ale wyłącznie z korzyścią dla niej. Bo wtedy moc się budzi, czas truchleje, a człowiek dowiaduje się, jak tu kiedyś przed nim było...

wtorek, 27 marca 2012

Tajemnica Michała Anioła z Chełmży

Ta opowieść zaczęła się w 2008 roku, gdy w podtoruńskiej Chełmży została odsłonięta tablica upamiętniająca znajdującą się tam synagogę. Po tym wydarzeniu, do Hanny Kaźmirek, nauczycielki historii z gimnazjum w Pluskowęsach, zgłosił się pan Rudolf Słowiński, mieszkający w miasteczku bibliofil, który wręczył jej zadrukowaną hebrajskimi literami pożółkłą ze starości karteczkę. – Może Pani uda się coś z tym zrobić – powiedział.
W zasadzie jednak, korzenie tej historii sięgają znacznie dalej w przeszłość, do lat 60. XX wieku, gdy pan Rudolf uratował skazany na przemiał tomik wierszy Michała Anioła, w tłumaczeniu Leopolda Staffa, wydany przez Jakuba Mortkowicza we wczesnych latach 20. Dzieło, opieczętowane przez Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Rypinie, pochodziło prawdopodobnie z biblioteki jakiegoś rozparcelowanego po wojnie okolicznego dworu.
- Zacząłem czytać. Książka była jednak mocno rozeschnięta i w pewnym momencie, z jej grzbietu wypadła właśnie tak karteczka – opowiada nasz bohater. – Zobaczyłem na niej hebrajskie litery, a że kultura żydowska była mi zawsze bliska, bo urodziłem się w Toruniu, a moi rodzice byli klientami pana Leisera, właściciela domu towarowego przy Rynku Staromiejskim (jego samego zresztą pamiętam), zachowałem tę karteczkę.
Lata 60. nie były jednak dobrym czasem dla pamiątek, jakie zostały po polskich Żydach. Papierek musiał więc czekać ukryty przez ponad 40 lat... Gdy już jednak wypłynął na światło dzienne, trafił w ręce zajmujących się konserwacją papieru fachowców Pracowni Konserwacji Zabytków w Toruniu. Pani Daria Kordowska, która tam wtedy pracowała i się nim zaopiekowała, zamieniła antyczny strzępek w jedną całość. Jej zdaniem, papier pochodzi z przełomu XIX i XX wieku, a pod grzbietem książki umieścił go zapewne ktoś, kto tom oprawiał, by tą część książki wypchać.
Czyżby historia, która na początku, pachniała wielką tajemnicą, miała mieć takie proste zakończenie? Nic z tych rzeczy! Jej sensacyjny wątek dopiero zaczyna się zaczynać, konserwacja dała papierkowi szansę przemówić. Odzywał się on jednak niewielkim fragmentem tekstu, napisanym w niezrozumiałym języku. Jego zeskanowaną wersję rozesłałem więc ludziom, którzy mogli uchylić rąbka tajemnicy. „To nie jest jidysz, ale hebrajski” – tyle udało nam się dowiedzieć w Polsce.
Wyrazy zachowane na fragmencie strony wyrwanej z jakiejś hebrajskiej książki, rozpalały jednak ciekawość w kolejnych umysłach. Po jakimś czasie dotarła więc do mnie odpowiedź z Izraela: „Mowa tu o miłości i muzyce”...
Ciekawie, bardzo ciekawie! Ale więcej z tych postrzępionych zdań pewnie nie uda się dowiedzieć...
Akurat! Dzięki pomocy pana Mariusza Bondarczuka, regionalisty z Przasnysza, cyfrowa wersja drukowanego antyku trafiła przed oblicze profesora Menachema Magidora, rektora Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Zawędrowała bardzo wysoko i daleko. Uczony rozpoznał na karteczce fragment jednego z „Opowiadań chasydzkich” Icchoka Lejbusza Pereca, wybitnego pisarza, uważanego za ojca literatury jidysz, na dodatek – w jego wersji najbardziej zabarwionej polszczyzną.
- Oryginalnie dzieło to zostało napisane i wydane właśnie w jidysz, później, sam Perec przetłumaczył je na hebrajski i w takiej wersji wydano je ponownie. Następnie ukazało się ono w języku polskim – tłumaczy profesor. – Niestety nie wiemy, kiedy dokładnie w księgarniach pojawiła się jego hebrajska wersja. Sądzę, że musiało się to stać w okolicach 1890 roku.
Taki mały papierek i tyle ciekawostek! Na koniec dodajmy więc jeszcze jedną, również przekazaną przez profesora Menachema Magidora. Icchok Lejb Perec urodził się w Zamościu, gdzie jego rodzina mieszkała do stuleci (miała pono sefardyjskie korzenie). Z niedalekim Lublinem związana jest natomiast familia Marii Skłodowskiej-Curie. Wnuki obojga są obywatelami USA i mieszkają w Bostonie, jako mąż i żona.
Jaki ten wielki świat potrafi być czasami mały! Pewnie jednak nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby nie historia małej karteczki, która przypadkiem wypadła z grzbietu książki uratowanej przez bibliofila z Chełmży. Końcówka tej opowieści byłaby nam obca, gdyby zadrukowany skrawek nie został odreanimowany przez konserwatorkę papieru. Nic byśmy o tym nie wiedzieli, gdyby w odczytanie treści nie włączyło się tyle osób. Historia potomków dwojga wielkich postaci zatoczyła koło, i choć nie jest bezpośrednio związana z chełmżyńskim odkryciem, dopisuję ją - tak na marginesie...
Tekst ten, w nieco zmienionej postaci, ukazał się w sobotnim dodatku „Nowości” 24 marca 2012 roku, jako część wkładki poświęconej konserwacji papieru. Bardzo ciekawy temat, szkoda tylko, że opracowany musiał zostać w dużym pośpiechu, konkurując z masą tematów bieżących. Choć ukazał się niemal sto lat po wypłynięciu „Titanica” mam nadzieję, że nikogo tą wkładką nie pogrążyłem.
Na zdjęciu widać papierek przed konserwacją, czyli w chwili, gdy strach było przy nim kichnąć.

Tak wygląda karteczka po konserwacji, zadrukowana jest oczywiście dwustronnie.
Cztery lata temu, gdy papierek się pojawił, musiał przemierzyć kawał świata i został odcyfrowany niemal cudem. Nieco później jego droga byłaby zapewne znacznie krótsza. Oddałbym go ojcu Maksyminowi Tandkowi, franciszkaninowi, który w 2008 roku tworzył w Toruniu Wyższą Szkołę Filologii Hebrajskiej i to by za pewne wystarczyło. Nie musiałbym fatygować tylu ludzi, z rektorem jerozolimskiego uniwersytetu na czele...
Dziś jednak, gdy opisuję burzliwe dzieje skrawka papieru, jedyna na świecie hebrajska uczelnia założona i prowadzona przez chrześcijańskich zakonników w Toruniu, chyli się ku upadkowi. Straciła większość studentów po tym, gdy franciszkański prowincjał z Poznania, o. Filemon Janka, z przyczyn niejasnych, ale wskazujących dość wyraźnie na głęboko zakorzenione pod mnisim habitem ludzkie kompleksy i przywary, pozbawił ojca Maksymina stanowiska i kazał mu się wynieść z miasta.
Dziś więc wszystko wróciło do punktu wyjścia. Swoją opowieść o Michale Aniele z Chełmży miałem zamiar ozdobić fragmentami opowiadania, którego ślad się na papierku zachował. Profesor Megidor wspomniał jego tytuł, nie podał jednak tłumaczenia kawałków zdań. O ich przekład chciałem poprosić ojca Tandka, jednak dziś siedzi on ukryty przez swoich przełożonych w poznańskim klasztorze. Został mi zatem rektor z Jerozolimy, ale ponieważ opowieść z geniuszem renesansu w tle, musiałem skreślić w gazecie bardzo szybko, na epistołę do profesora zabrakło mi czasu.

Budynek i tablica, dzięki którym papierek odzyskał głos.
Michał Anioł w pozycji horyzontalnej.

Grzbiet skarbonośny...
Ten tomik w założeniu miał przemawiać słowami Michała Anioła oraz Staffa. Rozgadał się jednak znacznie bardziej – dzięki papierkowi, pieczątce rypińskiej ubecji, której (naturalnie pieczątki) zdjęcie gdzieś mi się zgubiło. Kartkując ograniczone okładkami żółte papiery, znalazłem też wpis uczyniony pewnie piórem jakiejś przedwojennej dość lekkomyślnej pensjonarki.
Ileż ja tu, przy okazji tej historii rzeczy odkryłem! Przedwojenne dzieje toruńskich Żydów zostawiły po sobie w zasadzie same znaki zapytania. Niewiele dziś o nich wiadomo, mimo tego, że w czasach II RP największy dom towarowy w mieście należał do Żyda.
Pod jednym z wielu pytajników kryło się np. imię jego właściciela. Kim był M. S. Leiser, którego inicjały widać na wieszaku sfotografowanym poniżej? Na pewno dobrym pracodawcą, bo podobno, gdy endeckie bojówki w narodowym Toruniu przyszły pod domem towarowym na Rynku Staromiejskim namawiać do tego, by nie kupować u Żyda, pracownicy placówki wyszli im pewnego razu naprzeciw i obiły mordy.
Leiser miał na imię Moryc, choć pewnie pisał się inaczej. Pan Rudolf w każdym razie zaopiekował się odnalezionym papierkiem, i wszelkimi innymi żydowskimi skarbami, ponieważ szacunek do kultury hebrajskiej wyniósł z rodzicielskiego domu. Jego ojciec produkował trumny i materiał do ich wyścielania kupował właśnie w domu towarowym Leisera – dzisiejszym PDT. Jako małe dziecię miał zresztą okazję jego gospodarza spotkać, co zresztą pamięta do dziś, bo przy okazji, dostał od swojej mamy lanie. Oboje trafili gdzieś na pana Leisera, a ten odezwał się do nich z żydowskim akcentem. Mały pan Rudolf zapytał więc matki, dlaczego ten pan tak dziwnie mówi, a w odpowiedzi oberwał od rodzicielki i usłyszał, że bez względu na to, do starszego powinien się odnosić z szacunkiem. Właściciel domu towarowego i autor przebudowy kamienicy, w której dziś PDT kwateruje, miał się według słów pana Rudolfa odezwać na to „Pani Słowińska, pani go nie bije. To przecież dziecko.
Wszelki ślad po Morycu – Moritzu? Leiserze urywa się jesienią 1939 roku. Co się stało z najbogatszym przedstawicielem liczącej ponad 1000 osób przedwojennej toruńskiej społeczności żydowskiej? Nikt tego nie wie. Czy, tak jak większość współwyznawców tamtego września opuścił miasto? A może po tym, gdy na froncie umilkły działa, razem z prawie pięcioma setkami żydowskich uchodźców do Torunia powrócił? Jeśli tak, to już w listopadzie tego diabelskiego roku, w okolicach PDT go nie było, bo w połowie miesiąca hitlerowcy ogłosili Toruń judenfrei wysyłając wcześniej jego mieszkańców do gett we Włocławku i Łodzi. Bez względu na wariant, człowiek tak ludzki dla swoich pracowników i dzieci klientów, musiał wojennej apokalipsy nie przeżyć.
Czy ktoś w obecnym PDT go wspomina? Chyba nikt.

Gdybym był szefem obecnego toruńskiego PDT-u, w jego centralnej części wystawiłbym gablotę i umieścił w niej ten wieszak. Tradycja przecież zobowiązuje... Dyrektorem jednak nie jestem, a ta wyjątkowa pamiątka sprzed lat, o której istnieniu najwyraźniej nie wiedzą nawet zajmujący się miastem historycy, jest obecnie jednym z eksponatów toruńskiego Muzeum Etnograficznego. W przedłużone obiektywem aparatu oko wpadła mi podczas zorganizowanej w tym cudownie pachnącym drewnem miejscu pierwszej wystawie Albumu Rodzinnego mistrza Romana Sucha. Odwiedziłem ją chyba trzy razy i nie wiedziałem, na co mam przede wszystkim patrzeć, na zdjęcia ze zbiorów czytelników naszej gazety, czy też na uzupełniające je elementy wystroju sali. Bo wystawa została zaaranżowana wspaniale!
Jeśli zaś chodzi o opowieść pana Rudolfa, kryje ona kilka niezwykle ciekawych innych wątków wartych odnotowania i przebadania. Pierwszy z nich wrzeszczy jak Hitler i jeśli ktoś miał szczęcie usłyszeć brzmienie lutni Hemara, zmusza do tego, by pod nosem zanucić szlagier przedwojennego polskiego kabaretu „Wąsik, ach, ten wąsik”. WĄSIK SPRZED “DYKTATORA”
Zanim faszyści zatopili II RP we krwi, skazując jednocześnie na zagładę całą protestancką cywilizację kwitnącą nad Wisłą od narodzin reformacji, rodzina pana Rudolfa mieszkała w kamienicy należącej do Niemca. Jako jedyna przed wojną posiadała radio, a rodzice zbawcy naszego żydowskiego papierka pozwalali swojemu gospodarzowi słuchać przy jego głośniku przemówień Hitlera. Tak po prostu, po ludzku... Gospodarz jednak również o swoim człowieczeństwie nie zapomniał, bo gdy w czasie okupacji, u polskich lokatorów zjawiło się Gestapo, on ich obronił.
A hitlerowcy mieli powody, żeby na Słowińskich dybać. Starszy brat pana Rudolfa, absolwent gimnazjum im. Kopernika, bliskiego mi, bo sam się przez jego licealne mury przewinąłem, w czasie wojny prowadził tajne komplety. Podobno wykształcił w ten sposób pierwszych magistrantów Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, którzy zresztą stawili się na jego pogrzebie niedługo po wojnie.
Mnie jednak najbardziej zaintrygował inny wątek. Przedwojenny Toruń żydowski jest dziś dla nas terra incognita. Wszyscy, którzy go budowali, podczas tego horroru zginęli, bądź zaginęli. W 1945 roku, do wyzwolonego miasta zaczęli jednak ściągać nowi mieszkańcy, w tym również pochodzący z kresów Żydzi. Ktoś z nich dowiedział się, że Słowińscy wcześniej na starszych braci w wierze patrzyli przychylnie, zatem zameldował się u nich pytając, czy by nie przyjęli pod swój dach jednego z przesiedleńców. Pan Rudolf opowiadał, że pokój w ich mieszkaniu zajął człowiek pięknie śpiewający, pewnie przedwojenny kantor. W Toruniu poznał kobietę, z którą się ożenił. Mieszkanie Słowińskich było więc chyba świadkiem ostatniego w dawnej stolicy Pomorza ślubu żydowskiego.
Któregoś dnia, po pogromie kieleckim, współlokatorzy jednak zniknęli. Zostawili kartkę, że jadą do Palestyny, później odezwali się chyba ze Szczecina, skąd wypłynęli do Izraela, skąd również przez jakiś czas dawali o sobie znać.
Żydowska pocztówka ze Szczecina? Jak te miejsce pięknie wtedy śpiewało! 8 grudnia 1947 roku urodziła się tu Chava Alberstein, izraelska Joan Baez. A może inaczej, Joan Baez, choć nieco starsza, stała się amerykańską Chavą Alberstein? Obie panie zostały później w USA i Izraelu boginiami z gitarami. Która z nich śpiewa lepiej? JOAN BAEZ
CHAVA Jidysz przez te „bidne drobne grosze się kłania” A Chaja, ofiara Treblinki, patrzy jakoś na nas z nieba tymi swoimi zielonymi oczami...
Opowieść pana Rudolfa wyznaczyła trzy szlaki, którymi warto podążyć. Ten żydowski jest jednak chyba najciekawszy, bo prowadzi do miejsc historykom całkowicie nieznanym. Toruński przystanek na trasie Exodusu do Ziemi Obiecanej trwał raptem kilka lat. Przed początkiem lat 50. miasto znów było judenfrei. Jedyny tekst na temat tych kilku lat powojennej historii żydowskiego Torunia popełnił świętej i świetnej pamięci profesor Zenon Hubert Nowak. Wspomniał tam o dwóch powojennych siedzibach toruńskiego przedstawicielstwa Centralnego Komitetu Żydów Polskich. Pierwsza znajdowała się na starówce, druga przy ulicy Konopnickiej. Pan Rudolf tyle opowiadał o swoim sąsiedzie kantorze, wspomniał także o tym, że do ich mieszkania trafiały dary od Żydów z zagranicy, które były odbierane przez miejscowych starszych braci w wierze. Zadałem zatem pytanie, jakie słuchając tego wszystkiego, powinienem postawić już dawno – gdzie pana rodzina w Toruniu mieszkała? Przy Piekarach – odparł bohater tej opowieści... Wygląda więc na to, że trafiłem na świadka związanego mieszkaniową ścianą z pierwszą powojenną siedzibą CKŻ w mieście... Niezwykłe to odkrycie, bo przecież powojenne żydowskie dzieje Torunia kryje mrok tajemnicy.

sobota, 17 marca 2012

Wsiąść do pociągu... Widma

28 lutego 1910 roku, na stacji Toruń Północ uroczyście otwarta została niespełna 30-kilometrowa linia łącząca Toruń z Czarnowem. Powstała głównie z myślą o wywozie drewna z podmiejskich lasów i niemal od samego swojego początku była niedochodowa. Tak w każdym razie napisane jest na FORUM WARMIŃSKO-MAZURSKIEGO TOWARZYSTWA MIŁOŚNIKÓW KOLEI, które jest największą dostępną mi kopalnią informacji na temat tej toruńskiej linii kolejowej.
102 lata temu rozpoczęła się przygoda, której ostatnie ślady właśnie na naszych oczach dogorywają. Linia, której otwarcie widać na zdjęciu, z Torunia Północnego, wiodła na Dworzec Zachodni, po którym dziś nie został w zasadzie żaden ślad, nawet fotograficzny. Następnie zaś, przez m.in. Górsk, Rozgarty, Złąwieś Wielką, Toporzysko, prowadziła pociągi w stronę Czarnowa. Wsiądźmy sobie zatem do pociągu widma, bo ruch pasażerski zamarł na tej linii w połowie lat 60. ubiegłego wieku, choć towarowy utrzymywał się nieco dłużej i pokonajmy ten szlak. Że co? Większość trasy jest pozbawiona torów? Proszę wysilić nieco wyobraźnię! Gwarantuję, że to się opłaci. Zresztą, jeszcze kilka lat temu, w oparciu o tę linię, miała powstać szybka kolej łącząca Toruń z Bydgoszczą. Pociąg na tej trasie nie jest więc jakimś makabrycznym upiorem. To tylko buchające parą widmo...
POST SCRIPTUM Dworzec na zdjęciu jednak nie jest Dworcem Północnym, ale stacją w Czarnowie. Więcej o tym tutaj.

Zdjęcie sprzed ponad stu lat musiało zostać zrobione jakoś z tego miejsca. W jego tle widać gmaszek ekspedycji towarowej rozebrany jakoś na początku tego wieku.
Odpowiedzialnej za nieruchomości spółce państwowego kolejowego imperium masochizm jest chyba bardzo bliski. Tyle razy spuściłem jej prasowy łomot za zaniedbania, ale ona, pogrzebawszy budynek ekspedycji kolejowej, nic sobie z tego nie robi i szykuje się najwyraźniej do rozbiórki stacji.
Jedzie pociąg z niezbyt daleka... Już kilkaset metrów za stacją Toruń Północ, jego koła wolno toczące się po szynach wzdłuż ulicy Świętego Józefa, przestaną stukać trafiając w próżnię. Szyny zostały stąd usunięta wiosną 2009 roku, jednak podkłady, które tak często próbowałem policzyć wracając pieszo nocą z koncertów w Od Nowie, nadal w większości tkwią na swoim miejscu.

Po drugiej stronie skrzyżowania ulicy Świętego Józefa ze Żwirki i Wigury szyny nadal tkwią na swoim miejscu. Dziś korzysta z nich jednak reklama laserowego usuwania owłosienia na całe życie i nieinwazyjnego powiększania piersi. Obok niej, przy żelaznym szlaku, nadal można jednak trafić na kolejowy kamień milowy.
Pamiętam, że jakąś dekadę temu, po tych torach toczyła się jeszcze lokomotywa, budząc zresztą zdumienie kończących swoją podróż ulicą Żwirki i Wigury kierowców. Dziś taki wyczyn byłby już niemożliwy, no chyba że szynowy pojazd byłby wyposażony w skrzydła pozwalające mu przeskoczyć rozebrany odcinek szlaku, parkujące przy nim samochody, oraz opierający się na szynie kiosk vis-a-vis bielańskiego szpitala.
Na opuszczonych kolejowych szlakach rdza zżera stare żelastwo, tu jednak widać szyny błyszczące. Nie zostały one jednak wyszlifowane przez koła pociągów, ale samochodów. Na obrazku widać bowiem przejście czarnowskich szyn przez ulicę Grunwaldzką. Biegną one dalej, do swojego, dziś już niewidocznego przeskoku, przez ulicę Świętego Józefa, sąsiadującego z wylotem ulicy Balonowej. Zakręt ten towarzyszył zresztą rozgałęzieniu prowadzącemu ku koszarom baloniarzy. Miejscu, przed laty ozdobionym wielką halą sterowcową, widoczną m.in. na klatkach filmu Magiery, przy której swoje skrzydła rozwijali przed wojną polscy aeronauci, jedni z najlepszych w tamtym świecie.
Tu, przy zbudowanym w pierwszej połowie lat 60. XX wieku pierwszym toruńskim krytym basenie, trzeba nasz pociąg zatrzymać. Kolejowy szlak jest schowany za pływalnią, z torów widać ją jednak doskonale. A musimy w tym miejscu przystanąć, ponieważ basen wyrósł na najsłynniejszym wzniesieniu zamykającym zachodnie przedmieścia. Wiesiołki, splantowany podczas budowy basenu skraj Piekarskich Górek, od średniowiecza, do XIX wieku, były miejscem, w którym łamano kołem, ścinano, wieszano na szubienicy. Tu znajdowała się, zniszczona w czasach galopującej modernizacji, toruńska góra straceń, na której między innymi, 10 października 1618 roku żywcem zakopano maciorę winną zagryzienia ludzkiego dziecka. Tu także, 11 lat później, miał zostać powieszony złodziej Szwedko. Jak pisze profesor Dybaś, w swoim rozdziale „Historii Torunia” poświęconym pierwszemu oblężeniu szwedzkiemu, podchodzące pod mury miasta wojska generała Wrangla, zbiegowisko towarzyszące egzekucji wzięły za wojska, jakie wyszły z miasta, by stawić im czoła. Pierwszy, z wysokości szubienicy, nadchodzących agresorów dostrzegł podobno skazaniec. Ostrzegł całą resztę, a błędne rozpoznanie szwedzkiego wodza dało zgromadzonym czas na ucieczkę za miejskie wały i przygotowanie – skutecznej tym razem obrony, w której bardzo zasłużył się niedoszły i, wobec późniejszych zasług wojennych ułaskawiony, wisielec.
Dziś na ś.p. Wiesiołkach wszystko pływa. O dawnej przeszłości tego miejsca przypomina, ale tylko niektórym, reklama przedsiębiorstwa pogrzebowego. Ostatni wyrok śmierci, na jaki trafiłem w kalendarium Torunia, został tu wykonany nieco ponad sto lat przed budową basenu. 19 lutego 1859 roku ścięto tutaj mężczyznę, który zabił dwóch chłopców z Górska. Jak podaje kalendarium, jego ciało zostało wplecione w koło, a głowę zatknięto na palu.
W tym czasie, na Rynku Staromiejskim, stał już pomnik Mikołaja Kopernika, a toruńskie Gimnazjum rozgościło się w gmachu przy Zaułku Prosowym. Trzy lata później do miasta dotarł pierwszy pociąg.
Jeśli ktoś chce poszerzyć swoje kacie horyzonty, oraz dowiedzieć się czegoś więcej o sięgającej szwedzkich najazdów legendzie, niech zerknie: TU i TUTAJ.

W trosce o dobre samopoczucie podróżujących z nami pasażerów przygotowaliśmy niespodziankę. Bardzo wyjątkową, bo takiego zdjęcia Dworca Zachodniego internet jeszcze nie widział. Rodzinne archiwa czytelników „Nowości” kryją odpowiedzi na chyba każde pytania dotyczące przeszłości miasta. Gdy więc na łamach gazety zaapelowałem o pomoc w ratowaniu śladów zaginionej stacji, nie musiałem długo czekać na odzew. W dniu publikacji tekstu pojawił się w redakcji pan Andrzej Wieszczycki z fotografią wykonaną pod koniec lat 50., na której widać jego (niższy z chłopców) w towarzystwie rodzeństwa oraz dziadka – Stefana Trzcińskiego, wtedy pracownika Dyrekcji Kolei w Bydgoszczy, który często zaglądał na tak bardzo interesującą nas stację, odwiedzając swojego kolegę, niejakiego Długiewicza, który był na Dworcu Zachodnim zawiadowcą i mieszkał gdzieś po drugiej stronie biegnącej obok drogi. Rodzina naszego dobrodzieja sfotografowała się tu przypadkiem, ponieważ tędy wiodła jej droga z domu do kościoła przy ulicy Św. Józefa. Dworzec uwiecznili więc przypadkiem celując obiektywem przede wszystkim w siebie. Przypadki mają jednak często fantastyczne znaczenie, prawda?
Wolno kolebiąc się pociągiem widmo, przystawaliśmy na chwilę, by przyjrzeć się różnym ciekawym mijanym miejscom. Na stacji Toruń Zachodni, która jest znacznie bardziej widmowa, od naszego pociągu, warto jednak zatrzymać się nieco dłużej. Nim gwizdek lokomotywy obwieści odjazd, rozejrzyjmy się nieco po okolicy. Po lewej zobaczymy gmach jednej z dwóch dawnych uniwersyteckich stołówek, w centrum budowę poszerzającą Od Nowę, dalej hotele asystenckie. Widok przesłaniają nam jednak dwa rosnące na środku ulicy drzewa. Wyjątkowe, bo oba są strażnikami Dworca Zachodniego. Rosły przed jego budynkiem i stoją nadal, mimo, że stacja i tory, już bezpowrotnie zniknęły.
Jedyny znany dotychczas widok toruńskiego Dworca Zachodniego jest nieco nieostry. Przed budynkiem stacji widać jednak dwa drzewa, zapewne właśnie te, które są dziś jedyną istniejącą jego pamiątką.
Te zdjęcie już tu się kiedyś pojawiło. Oto pociąg wjeżdżający na Dworzec Zachodni w obiektywie Andrzeja Kamińskiego, wieloletniego fotoreportera naszej gazety. Za wagonami budują się hotele asystenckie toruńskiego uniwersytetu.
Fotografie Dworca Zachodniego są prawdziwym rarytasem, najbardziej popularnym zdjęciem z tego miejsca jest więc pociąg oddalający się od stacji, uwieczniony przez pana Andrzeja Kamińskiego. W tle widać hotel asystencki UMK, który na wcześniejszej fotografii fotoreportera „Nowości” dopiero zaczyna się budować. Ruch pasażerski na linii do Czarnowa zamarł w połowie lat 60., jakąś dekadę dłużej, jej tory służyły jednak pociągom towarowym.
Hotele asystenckie dzisiaj, obok rozbudowującej się Od Nowy. Śladów kolei brak.
Znów te same drzewa, tym razem w perspektywie ulicy Sienkiewicza, czyli dawnej Szkolnej, której dworzec zawdzięczał swoją pierwotną nazwę (przed 1920 rokiem niemiecką i polską, zaraz po). Tak przy okazji – oto smakołyk opublikowany w 1922 roku przez „Słowo Pomorskie”, który podaję za stroną oToruniu.net, którą każdy tropiciel dawnego Torunia na pewno ceni, lubi i szanuje. Zdjęcie zrobiłem stojąc pewnie w miejscu dawnego peronu.

Toruń Szkolna

Na dworcu kolejowym przy ul, Sienkiewicza widnieje w dalszym ciągu napis, wymieniony w tytule, jakkolwiek ul. Szkolnej dawno już niema. W dodatku zestawienie tych dwóch wyrazów jest pod względem gramatycznym błędne, podobnie jak „Toruń północ”.
Czyby Dyrekcja kolejowa nie zarządziła pod tym względem zmiany, by ostatnio wymieniony napis brzmiał: „Toruń-dworzec północny”, a tamten dajmy na to: „Toruń-Bielany” lub „Toruń-dworzec bydgoski”.

Sekretarjat Koła Miłośników Języka Polskiego.


Wiosna wygnała mnie z domu, przeszedłem zatem początek tego kolejowego szlaku, pojechałem także na jego koniec. Zapamiętało mi się, że w Czarnowie, poza stacją, stoi jeszcze jakiś większy budynek magazynowy, ale na miejscu zastałem tylko to, co widać na dwóch ostatnich zdjęciach. Pomyliłem się, czy też coś tu padło ofiarą burzymurków? Nie wiem, tereny między Toruniem i Bydgoszczą bardzo się przez ostatnie kilkanaście lat zmieniły.
W sumie więc Czarnowo wypadło tak sobie. Chyba lepiej bym zrobił wysiadając w Złejwisi Wielkiej, gdzie wciąż jeszcze magazyn kolejowy można zobaczyć, lub też w Górsku, w którym budynek stacyjny nadal nosi na ścianie napis. Po drodze, w wielu miejscach, nadal można trafić na ślady nasypu kolejowego i zarośnięte rampy. Wszędzie też rzucają się w oczy charakterystyczne budyneczki stacyjne, jak ten w Pędzewie widoczny poniżej.


wtorek, 6 marca 2012

Zagubieni pogromcy Atlantyku

Ależ zdziwioną minę musiał mieć porucznik Barski, który 2 lipca 1934 roku był oficerem służbowym na toruńskim lotnisku wojskowym. Kilka minut po godzinie 11 do lądowania zaczął tu podchodzić samolot nieznanego typu i pochodzenia. Temu jednak się pewnie dziwić specjalnie nie można było, przed wojną nad Bielanami ruch lotniczy musiał panować spory – znacznie większy niż dziś, podobne sytuacje już tu się pewnie zdarzały. Barski zdębiał pewnie jednak, gdy po wylądowaniu z biało-niebieskiej maszyny wyskoczyło dwóch pucołowatych osobników dopytując się łamaną polszczyzną mieszaną z angielskim, czy dotarli do Warszawy. Być może odgadł, że ma przed sobą braci Adamowiczów, dwóch amerykańskich lotników polskiego pochodzenia, którzy kilka dni wcześniej przelecieli Atlantyk. Od momentu, gdy dwaj, w sumie amatorzy pilotażu, wyłonili się z chmur nad Europą, ich wyczyn stał się na kontynencie sławny, ich dalszą podróż do Polski śledził z zapartym tchem cały kraj. W „Słowie Pomorskim”, które ukazało się w dniu niespodziewanego lądowania w Toruniu, ukazał się nawet duży artykuł opisujący Warszawę szykującą się do przyjęcia bohaterów, którzy rok po udanym locie Stanisława Skarżyńskiego, pierwszego polskiego pogromcy oceanu, jako drudzy Polacy pokonali Atlantyk. Informacja o ich pełnej perypetii dalszej podróży zepchnęła nawet nieco na bok doniesienia z Niemiec pogrążonych w Nocy Długich Noży. Swoją drogą, ciekawie się dziś czyta te relacje z faszystowskich porachunków, przedstawiane wtedy, jako nieudana próba dokonanego przez SA przewrotu.
Barski zdawał więc sobie sprawę z tego, z kim ma do czynienia, jednak na pewno widok słynnych lotników w Toruniu, musiał go wprawić w osłupienie. Skąd się tu wzięli, skoro mieli lecieć do Warszawy? I dlaczego lądując w Toruniu, o stolicę właśnie pytali? Odpowiedź jest dość prosta. Dwaj drobni amerykańscy przedsiębiorcy, którzy tak bardzo zarazili się wirusem latania, że kupili samolot i postanowili polecieć nim ponad Atlantykiem, do ojczyzny, mieli spore problemy z nawigacją i po prostu pomylili Toruń z Warszawą. Oficjalnie jednak do lądowania w stolicy Pomorza zmusiły ich problemy techniczne. Dzień po wizycie, również bardzo zdumiona tym toruńska prasa podawała:

Wczoraj w południe lotem błyskawicy przebiegła po Toruniu wieść, iż lotnicy Adamowiczowie, lecąc z niemieckiego Krossen (Krosno? – to ja się nad tym zastanawiam) do Warszawy, zatrzymali się w naszem mieście i wylądowali na lotnisku wojskowem 4 pułku lotniczego.
Zrazu nikt nie chciał tej wiadomości dać wiary, ale szybko przekonano się – śpiące zazwyczaj telefony toruńskie poczęły dzwonić jak szalone – iż Adamowiczowie istotnie zawitali do Torunia. Lądowanie samolotu „City of Warsaw” na lotnisku toruńskiem nastąpiło zupełnie niespodziewanie o godz. 11.20. (gdzie indziej „Słowo” informuje, że spowodowane ono było defektem w dopływie benzyny do gaźnika – znów się wtrąciłem).
Powitali ich oficerowie 4 p. lotn. znajdujący się na lotnisku. Niebawem przybyli na miejsce prezydent miasta Bolt, starosta grodzki Rogowski i radca woj. Wallewski.


Lotnicy zostali najpierw przyjęci w kasynie pułkowy, gdzie musieli opowiedzieć o swojej podróży nad Atlantykiem i później Europą. Endeckie „Słowo Pomorskie” z satysfakcją odnotowało, że po lądowaniu w Niemczech, amerykańscy Polacy zostali przyjęci bardzo wrogo. Nasi zachodni sąsiedzi skąpili im podobno nawet piasku, który miał, jako balast, zrównoważyć pustkę w przygotowanych do starcia z Atlantykiem dodatkowych zbiornikach paliwa. Gdy odlatywali z Torunia, piasek na pewno nie był im już potrzebny. Najpierw pochłonęli obiad, jakim w kasynie poczęstowali ich oficerowie, później natomiast udali się do Dworu Artusa na bankiet, jaki na ich cześć wydał prezydent. Przy okazji władze miasta obciążyły ich jeszcze medalem i innymi prezentami, po bankiecie natomiast, zafundowali Adamowiczom krótkie zwiedzanie starówki ukoronowane pamiątkową fotografią z Antonim Boltem na tle pomnika Kopernika. „Słowo” opublikowało kilka fotografii dokumentujących tę niecodzienną wizytę, jednak na przeglądanym przeze mnie mikrofilmie, zdjęcia te były tylko kombinacją plam.
Z kasyna oficerskiego pogromcy oceanu również nie wyszli z pustymi rękami.

Podczas obiadu w kasynie odczytano następujący rozkaz dzienny.
„W myśl regulaminu odznaki pułkowej 4 pułku lotniczego, rozkazem 144 nadaję obywatelom amerykańskim, bohaterskim zwycięzcom Atlantyku, braciom Adamowiczom, Benjaminowi i Jakóbowi (jak zwykle przepisuję zachowując oryginalną pisownię - ja po raz trzeci) odznakę 4 pułku lotniczego.
Kuźmiński, płk. dow. 4 p. lotn.


Benjamin i Jakób są tu pewnym zaskoczeniem, wszystkie pozostałe źródła do jakich dotarłem, Bena i Joe Adamowiczów tytułują Bolesławem oraz Józefem.
Kiedy bohaterowie konsumowali owoce sławy, ich maszyna trafiła do hangaru, gdzie zajęli się nią toruńscy mechanicy. Usunęli usterkę, która niby zmusiła lotników do złożenia na Pomorzu tej niezapowiedzianej wizyty. Malarz 4 pułku, korzystając z okazji wymalował na kadłubie Bellanci, że pierwsze lądowanie na polskiej ziemi nastąpiło w Toruniu 2 lipca 1934 roku.
Koło godziny 16 piloci znów zajęli miejsca w kabinie i wystartowali w drogę do stolicy, która na ich przylot szykowała się od 28 czerwca, gdy tylko dotarła do niej wiadomość, że dwaj niepozorni piloci ruszają właśnie z nowego kontynentu, aby powtórzyć wyczyn Cherlesa Lindbergha z 1927 roku.
Zdjęcie pochodzi ze zbiorów jednego z Czytelników „Nowości”, który przyszedł z nim kiedyś do redakcji wskazując na nim swojego przodka, oraz prawdopodobnie Żwirkę i Wigurę. Nie wiedział wtedy, że fotografia jest znacznie cenniejsza, została bowiem zrobiona podczas niespodziewanej pięciogodzinnej wizyty w mieście dwóch pionierów polskiego lotnictwa dalekiego zasięgu. Którymś z uwiecznionych tu wojaków na pewno jest porucznik Barski, oficer dyżurny lotniska 2 lipca 1934 roku. Który to? Nie mam pojęcia, na zdjęciu nie ma już zdumionej miny.

Adamowiczowie chcieli dotrzeć do Warszawy, wypatrywali więc dużego miasta z mostami nad Wisłą. Szukali i znaleźli, ale żeby tak się pomylić... Tak przed wojną wyglądało toruńskie lotnisko 4. Pułku Lotniczego, tu widzimy je na zdjęciu z albumu Józefa Szostkiewicza, fotografa tej jednostki. Co jest w dole napisane?
Porucznik Barski, przypadkowo witający tego w stolicy Pomorza zagubionych zdobywców przestworzy, drugiego dnia lipca 1934 musiał być naprawdę zdumiony. Latający bracia z Ameryki opuścili moje miłe miasto obładowani odznaczeniami, jedno jednak w Toruniu zostawili. Przed wyprawą, ambasada Rzeczyposolitej w Waszyngtonie przekazała im specjalny medal, jaki lotnicy mieli wręczyć pierwszemu Polakowi, który powita ich na ojczystej ziemi. Miał on lecieć do Warszawy, trafił jednak do rąk Barskiego.
Gdyby nie uwięzione w starej gazecie słowa, dziś pewnie nic byśmy o tym nie wiedzieli. Jaki z tego morał? Prasę trzeba szanować;).

„City of Warsaw”, samolot braci Adamowiczów na toruńskim lotnisku. O godzinie 16.06 wyleciał do stolicy, ostatni odcinek transatlantyckiej eskapady maszyna pokonała w asyście sześciu myśliwców toruńskiego pułku. J300 Bellanca polecał pierwszy, maszyny wojskowe, ustawiły się w szyku bojowym po jego bokach. Przy takiej obstawie, pogromcy oceanu, nie dali się już swoim nawigacyjnym problemom zwieźć na manowce.
Tak przy okazji tej lotniczej podróży w przeszłość, lektura przedwojennej gazety, która tyle miejsca poświęciła wyczynowi lotników, wywołała we mnie dość dziwne uczucie. Proszę sobie przeczytać kolejny, tym razem warszawski donos „Słowa Pomorskiego” opublikowany w tym samym wydaniu z 4 lipca 1934 roku.

Głośniki „Polskiego Radja" obwieściły całej Warszawie, że o godz. 16 odlecieli z Torunia bracia Adamowiczowie w otoczeniu samolotów myśliwskich 4. p. lotn. Na tę wieść kto tylko mógł spieszył na lotnisko mokotowskie. O godz. 17.10 na horyzoncie ukazało się siedem czarnych punkcików. Rosły, potężniały i po chwili nad głowami dziesiątków tysięcy wiwatujących przelecieli zwycięzcy Atlantyku w otoczeniu eskorty.

Czy ktoś może sobie dziś wyobrazić te wiwatujące na lotnisku dziesiątki tysięcy? Trudno to jakoś przychodzi, prawda? Dziś raczej widzowie mieliby oczy wbite w ekrany telewizorów, wtedy jednak ludzie chętnie spoglądali na niebo...
Orzeł z amerykańskimi skrzydłami wylądował, docierając do celu swojej podróży. Jego piloci wrócili do swoich domów w Nowym Świecie statkiem, latającą maszynę przekazując polskiemu społeczeństwu. „Słowo Pomorskie” nie zapomniało tego naturalnie odnotować, jednak, choć wcześniej doniesienia o sukcesach zdobywców przestworzy, skutecznie konkurowały z niezwykle ważnymi informacjami ze świata – niemiecką Nocą Długich Noży, tym razem ustąpiła w gazecie miejsca informacji o śmierci Marii Skłodowskiej-Curie (4 czerwca 1934 roku).
Co się później stało z żelaznym ptakiem tak pilnie wypatrywanym wtedy na polskim niebie, nie wiem. A jego piloci, tak bardzo fetowani bohaterowie narodowi? Ich los również jest nieznany. Autor poświęconemu im artykułu w Wikipedii sugeruje, że podczas wojny obaj bracia trafili do 300. dywizjonu bombowego i podczas jednej z jego wypraw, zginęli.
Sic transit gloria mundi.

poniedziałek, 5 marca 2012

Imperatyw kategoryczny

Biedny Immanuelu Kancie, coś fundamenty swojego bytu widział tylko w niebie gwieździstym nad sobą i prawie moralnym wewnątrz! Są na świecie niesamowite i uskrzydlające rzeczy, o jakich się wychowanym nad morzem filozofom nie śniło. Czymś takim są góry.
W Karpatach człowiek staje z gwiazdami twarzą w twarz, jeśli zaś chodzi o prawo... Ech, chciałbym znów dać nura na wysokie połoniny przestudiowawszy najpierw „Prawdę starowieku” Vincenza. Jej papierową wersję posiadam, jednak czyta się to nieco ciężko. Fantastycznie jej się jednak słucha, pierwszy raz, z huculskim „Panem Tadeuszem”, zetknąłem się przed laty dzięki pudełkom pełnym kaset wydobytych z biblioteki dla niepełnosprawnych. Trudno znaleźć lepszą opowieść do snu. Zasypiając, ciężko jest jednak robić notatki, a bez nich w pełni świadomie chodzić po tych górach się nie da. Cóż, ja tu jeszcze wrócę, a zanim to zrobię, posłucham, poczytam ponotuję.
Tym razem jednak, zanim wymarzone góry wreszcie otworzyły się przede mną, swoje wdzięki na drodze rozwinął Drohobycz. Bardzo ciekawe i piękne miasto, ale dziś niezwykle trudne...