środa, 14 listopada 2012

Morderstwo na Wiśle

W przebogatym, liczącym jakieś półtora tysiąca zdjęć archiwum familii Sczanieckich z Nawry znalazło się jeszcze kilka nowych widoków wiślanych. No tak, same z siebie nie wypłynęły, odkopał je pan Feliks Stolkowski, kustosz tych zbiorów, któremu bardzo dziękuję, podobnie jak i spadkobiercom Sczanieckich, bo bez ich zgody nigdy bym tych czarno-białych kruków nie dostał. Cieszę się z tego powodu, jednak im bardziej się tym fotografiom przyglądam, tym silniej gniecie mnie depresja, choć przecież zakotwiczyłem się ładnych kilka kilometrów od Żuław. Nie można dziś na te zdjęcia patrzeć spokojnie, widząc jednocześnie, jak bezczynnie obecnie przelewają się wody królowej polskich rzek. Trudno usiedzieć spokojnie podziwiając tak bogate, rozwijane przez setki lat formy wiślanego życia, będąc świadomym skali popełnionego później na tej rzece morderstwa. Bo jak to inaczej nazwać? Na fotografii wykonanej prawdopodobnie podczas okupacji (na Bramie Mostowej jest napis, najprawdopodobniej niemiecki) widać toruński port z torami kolejowymi i gazowymi latarniami. Po prawej stronie prezentują się także schody, widoczne na „Ludziach Wisły” Forda, za plecami wchodzącej na barkę Iny Benity. Szkoda, oj szkoda, że nie zostały one podczas rewitalizacji toruńskim bulwarem zwanej betonowej pustyni, odtworzone.
Fotografia wykonana zapewne przy tej samej okazji. Toruńskie mury, nabrzeże i rzeka wypełniona krą.
Grudziądz. Piękne zdjęcie, prawda?
Przystań promowa w Chełmnie. Przy niej barka załadowana jakimiś dechami, a kawałek dalej, nieco schowany, mały holownik.
Znajomy prom, na zdjęciu artystycznym.
Statek. Spory, więc może pasażerski? Widać nazwę, ale odcyfrować można tylko cienie sześciu liter. Biorąc pod uwagę publikowane już gdzieś wcześniej statystyki z 1926 roku, które wspominają o 150 statkach pasażerskich jakie zawinęły wtedy do toruńskiego portu od początku stycznia do końca września, identyfikacja tego parowca równa się poszukiwaniom igły w stogu siana. Co stało się z tymi wszystkimi „zadymiarzami”, o których jeden z przepytanych przeze mnie weteranów żeglugi śródlądowej wyrażał się z takim uznaniem, wspominając, że parowce poruszały się po Wiśle niemal bezszelestnie, przy akompaniamencie cichych syknięć? Ten sam człowiek opowiadał, że w latach 70. resztki tej dymiącej floty zostały wycofane i skazane na złom.
Ku pamięci: rozkład jazdy statków pasażerskich polskiej żeglugi rzecznej „Vistula” z przedwojennej toruńskiej Księgi Adresowej.
Opisywany poprzednio most w Fordonie. Tym razem, zamiast pociągu, mamy tu jednostki pływające. Swoją drogą jestem skończonym cymbałem (cymbały to jednak bardzo ciekawy instrument). Wiosną 2008 roku płynąłem holownikiem z Płocka do Fordonu, ostatnie zdjęcie z tej niezwykłej podróży, którą tu zresztą kiedyś opisałem, zrobiłem w Toruniu. Tymczasem fordońska przeprawa, ze wszystkich napotkanych, prezentowała się chyba najbardziej okazale – była świeżo po malowaniu. Cóż, myślałem, że jeszcze sobie popływam, jednak przez ten czas, martwa obecnie Wisła, zamarła jeszcze bardziej...
O ludziach w łódce nie wiem nic, poza tym, że prawdopodobnie płyną na drugi brzeg rzeki i chyba wcześniej w niej pływali. Widoczek pochodzi najprawdopodobniej z okolic wspomnianego we wcześniejszym wpisie Grabowa.
Nie mam pewności, ale mam wrażenie, że tu akurat widzimy zdjęcie znad morza. Czy może raczej Zatoki Gdańskiej. Jedna z tych łodzi rybackich ma napisane na burcie BOR39. Czyżby Bór, dziś część Jastarni?

wtorek, 6 listopada 2012

Wisła jeszcze żywa - aktualizacje

Odświeżyłem dziś swoje kontakty wiślane i ze zdjęciami Sczanieckich w plecaku, poszedłem do Zlewni, czyli siedziby gospodarzy toruńskiego odcinka pierwszej rzeki Rzeczypospolitej. Rezyduje tam obecnie dawny szef naszego Portu Zimowego, człowiek, który o Wiśle wie wszystko. Powinienem się tam udać zaraz po tym, gdy te fotografie dostałem. Siedząc tak sobie w przedwojennym budynku przy rzecznym końcu ulicy Klonowica na Bydgoskim Przedmieściu i przeglądając stare zdjęcia, znalazłem odpowiedzi na kilka dręczących pytań, zobaczyłem także rzeczy, jakich wcześniej na fotografiach nie widziałem. Aby nie potęgować chaosu i nie zajmować niepotrzebnie miejsca na blogu, wszelkie nowe zdobycze będę dopisywał do wcześniejszego wpisu, pod zdjęciami, których będą one dotyczyły.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Wisła jeszcze żywa

Jakie skarby wpadły mi właśnie w łapy! Spadkobiercy rodziny Sczanieckich, jednej z najbardziej zasłużonych dla Pomorza familii ziemiańskich, właścicieli majątku i pałacu w Nawrze koło Chełmży, zgodzili się na publikację wiślanych zdjęć z ich bardzo bogatej fotograficznej kolekcji. Bardzo dziękuję panu Feliksowi Stolkowskiemu, kustoszowi tych zbiorów i strażnikowi pamięci o Sczanieckich, któremu te fotografie zawdzięczam. Zaraz jednak wrzucam je do sieci razem z gorącą prośbą o pomoc w ich identyfikacji. Wiem tylko tyle, że pochodzą pewnie z połowy lat 30. i zostały zrobione przez Antoniego, bądź Bogusławę, najstarsze dzieci ostatniego właściciela Nawry, Jana Sczanieckiego. Obojgu majątek i okolica zawdzięcza zresztą pokaźną dokumentację fotograficzną, tym cenniejszą, że pałac w Nawrze jest dziś ruiną. To w zasadzie wszystko, a zdjęcia są niezwykłe, pokazują królową polskich rzek z czasów, gdy w pełni zasługiwała na takie miano. W latach, niezbyt w sumie odległych, bo czym jest siedem dekad w zderzeniu z historią, która liczy siedem wieków, gdy Wisła w zasadzie była autostradą. Na pomorskim przynajmniej odcinku dobrze utrzymaną i zarządzaną. Pełną statków, wody zdatnej do picia po przegotowaniu i różnego rodzaju budowli regulacyjnych. Była, ale dzięki konsekwentnym zaniedbaniom kolejnych polskich rządów i furiatom pseudo-ekologom, zapewne już nigdy nie będzie. Tym bardziej więc wdzięczny będę za pomoc w identyfikacji tych zdjęć, bo w tej chwili głowy łamie sobie nad tym już kilka światłych umysłów, a pytań jakoś nie ubywa.
Dla porównania, tak Toruń prezentuje się od strony Wisły obecnie. Piękna panorama, prawda? I jak pusto na rzece, nic nie zakłóca fantastycznego widoku...
Trochę nieostre, ale bardzo ciekawe zdjęcie. Mamy na nim toruńskie nabrzeże z torami kolejki portowej, jednostki cumujące i most, najwyraźniej w ostatnim stadium budowy – nie ma jeszcze barierek, a przyszłą jezdnię łączy ze stalową konstrukcją drabina. Przeglądając te wszystkie fotografie, można odnieść wrażenie, że część z nich została wykonana podczas jednego rejsu, który zaczął się tutaj, a później trwał przynajmniej do mostu w Fordonie. Być może tak było, to tylko moje domysły, bo poza ich snuciem, nic innego mi w tym miejscu nie pozostaje. Na pewno jednak przycumowany statek nie jest tym, z którego została wykonana pierwsza fotografia.
Próbujemy rozpoznać statek stojący na sąsiednim zdjęciu przy nabrzeżu. Na pewno jest to parowy bocznokołowiec. Dość słabo widać jego nazwę, zaczyna się na „S”. Może „Światowid”? Kombinujemy tak, bo to jeden z niewielu przedstawicieli toruńskiej floty, który jest nam znany (na zdjęciu z archiwum Barbary Wiśniewskiej, bohaterki jednego z wydań „Albumu Rodzinnego” „Nowości”). W sumie jednak wcale nie musi to być on, w latach 30., któreś z młodych Szczanieckich zrobiło zdjęcie, przez toruński port przewijały się rocznie setki statków.
Te zdjęcia mnie zachwycają. Wielkie wodne przestrzenie, przecinane mnogością różnych jednostek pływających! Poza tym jednak bombardują ulewą znaków zapytania – nic o nich nie wiem. Z małym wyjątkiem, który stanowi lokomotywa tego barkowego „pociągu”, czyli holownik „Uranus”. Jemu zresztą poniekąd zawdzięczam te zdjęcia, bo pisząc kiedyś „historyjkę” do środowych „Nowości” trafiłem w „Słowie Pomorskim” na informację o tym, że „Uranus” tuż przed zimą zawinął do toruńskiego portu, wiodąc kilka barek, bardzo szybko w stolicy Pomorza załadowanych. Kilka dni później odwiedziłem pana Feliksa Stolkowskiego, opiekuna fotograficznego sezamu Sczanieckich, by przygotować kolejny tekst o Nawrze. Przeglądając zdjęcia, wpadłem na tą pyszną fotografię wspomnianego niedawno statku, który zresztą w przedwojennym Toruniu był bardzo częstym gościem, i mnie zamurowało. Dusząc się nieco tym zamurowaniem, wyprosiłem później tą fotografię i wrzuciłem ją do gazety, czyniąc holownik głównym bohaterem publikowanej w jej środowym wydaniu strony „Retro”. Jakich ciekawych rzeczy się przy tym dokopałem! Przede wszystkim dotarłem do bardzo interesującej strony poświęconej temu, co kiedyś po Wiśle pływało, a na niej odkryłem rozdział poświęcony zbudowanemu na początku XX wieku „Uranusowi”, który po wojnie kontynuował swoją rzeczną przygodę jako „Ziemowit”. Jakież było moje zdumienie, gdy przeglądając witrynę ŻEGLUGA SZUWAROWO-BAGIENNA zobaczyłem zdjęcia „Ziemowita”, ex „Uranusa” stojącego w 2007 roku na brzegu Zalewu Zegrzyńskiego. Tyle burz, tyle dziejowych wirów, a on przetrwał! Gdybym był Andrzejem Szmakiem, dyrektorem Biura Toruńskiego Centrum Miasta, albo Michałem Zaleskim, jego prezydentem, to zamiast trwonić pieniądze na pomniki słomianych łabędzi, alabastrowe jaja, lub miny okrętowe (ta ostatnia ma pono upamiętniać przedwojenną toruńską szkołę marynarki wojennej), a więc rzeczy gnijące, bądź z wodnymi tradycjami miasta słabo związane, znając „Uranusa” choćby z dawnej pomorskiej prasy, spróbowałbym go ściągnąć do Torunia i ustawić na bulwarze. Skoro po Wiśle nic już normalnie pływać nie może, to niech przynajmniej ładnie prezentuje się na zabetonowanym wybrzeżu, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu był tętniący życiem port. Zaczątek tej lądowej floty już przecież mamy, dzięki „Katarzynce”. Aby nie być gołosłownym:
„Do Torunia przypłynął parostatek „Uranus” z sześcioma berlinkami; dwie berlinki ładowane towarami, cztery próżne. Parostatek „Uranus” jest jednym z najsilniejszych, wyjeżdżając z Gdańska miał w pociągu 10 berlinek, z których cztery pozostawił w Brdyujściu. Jest to statek niemiecki w prywatnych rękach, lecz pracuje dla „Spół – Wisły”, Tow. Żeglugowego w Gdańsku.
„Słowo Pomorskie” z piątku, 23 października 1931 roku.
„Pociąg” sfotografowany od tyłu. Za „Uranusem” podążają dwie berlinki, a co się ciągnie jako trzecie? Bat piaskarzy?
To jest podobno prom pod Chełmnem. Przed nim na piasku wygrzewa się coś, co wygląda na wrak łodzi, za nim natomiast są jakieś dziwne pływaki. Co to takiego? W tej chwili zdania są podzielone, jedni mówią, że to fragmentów konstrukcji mostu łyżwowego, inni natomiast bronią elementów przeprawy promowej.
Aktualizacja. To na pewno jest prom pod Chełmnem. Tajemnica pływaków nadal pozostaje tajemnicą, jednak na tym sfotografowanym brzegu pojawiła się jeszcze jedna ciekawostka - łódź na piasku, która przypomina wrak, ale faktycznie jest łupiną do przewozu bydła. Wspominana wyżej pani Wiśniewska opowiadała, że na świeckim (czyli tym od strony Świecia) brzegu Wisły pasły się krowy. W drogę ku zielonej trawce ruszały właśnie czymś takim. Swoją drogą, pan Feliks Stolkowski, kronikarz rodu Sczanieckich opowiedział mi, jak bydełko było transportowane na drugi brzeg Wisły do majątku w Grabowie, który pojawia się nieco dalej. Jakiś pomysłowy rybak połączył dwie zwykłe łodzie i przewiózł zwierzęta pakując ich lewe kopyta do jednej, a prawe do drugiej łodzi. Zgoda, tak było łatwiej i szybciej, wyprawa przez najbliższy most z pewnością by zajęła kilka dni. Gdybym był jednak krową, to po takiej podróży pewnie bym odmówił wydawania mleka i domagał się wizyty psychologa. Bądź krowologa, bo psycholog, jak sama nazwa wskazuje, zajmuje się głównie psami.
Pływaki z bliska. Cholera, gdyby te zdjęcia wpadły mi w ręce kilkanaście lat temu, wiedziałbym o tym promie wszystko. Dziś jednak nie wiem nic, swoich chełmińskich dziadków nie mogę już o to zapytać.
Most w Fordonie w latach 30., a więc w czasie gdy był jednym z najdłuższych w Europie – po zniszczeniach wojennych część przęseł zastąpiono nasypem. Nad przeprawą, jak powiedział pan Feliks Stolkowski, widać trakcję łączącą Toruń z elektrownią w Gródku.
Ten sam most z pociągiem, zmierzającym m.in. ku rodzinnej dla autora/autorki tego zdjęcia Nawry.
Tratwy flisackie. Przed wojną, a także i po niej, widok na Wiśle dość powszedni, dziś jednak niezwykle egzotyczny. Zdjęcie trochę nieostre, ale widać, że ktoś nawet na tym drewnianym podkładzie coś gotuje. Poza tym są również szreki, czyli drągi hamulcowe, na które zwróciła uwagę pani Dorota Kunicka z Muzeum Etnograficznego w Toruniu.
Ciekawy obrazek. Barki, zamiast „pociągu” tworzą raczej tyralierę. Dlaczego? I gdzie jest holownik? Zdjęcie zrobione przecież zostało z rzeki, a berlinki nie mogły pływać po niej same, bo nie miały napędu.
Aktualizacja. Dzięki wizycie nad Wisłą wiem już, dlaczego te barki są tak dziwnie połączone. Wilk rzeczny, którego odwiedziłem, zaprawiony w holowaniu wiślanym, wytłumaczył mi, że "pociągi" sprawdzają się przy podróżach w górę rzeki. W dół natomiast najlepiej holować barki spięte równolegle.
Załadunek berlinek gdzieś pod Toruniem. Być może są to okolice Unisławia, choć Adam Zakrzewski, nasz fotoreporter i zapalony wędkarz, który z tego powodu rzekę dość dobrze zna powiedział, że jego zdaniem na rejon Unisławia brzeg jest zdecydowanie zbyt niski. W sumie racja, stoki pradoliny są tam tak wyniosłe, że w jednym miejscu przecinają go nawet liny wyciągu narciarskiego.
To samo miejsce i czas, ale nieco lepiej widać holownik. Na pewno nie jest to „Uranus”, zbyt mały i komin nie ten. Aktualizacja. Oba zdjęcia zostały jednak zrobione w okolicach Unisławia, jednak po przeciwnej stronie Wisły, gdzie wuj młodych Sczanieckich, Zygmunt Cichowski, od lat 30. dzierżawił majątek Grabowo

Szeregowy Wojtek, niedźwiedź z korpusu Andersa

Oto jedna z najbardziej niezwykłych historii II wojny światowej. O Wojtku, żołnierzu II Korpusu generała Andersa, który był niedźwiedziem z krwi i kości. Wyjątkowym misiu łagodzącym obyczaje. Słyszał o nim chyba każdy, ja również. Kiedyś jednak przeczytałem w internecie jego dzieje opowiedziane przez kolegę z kompanii – Wojciecha Narębskiego. Narębski? To nazwisko sporo w Toruniu mówi. Czyżby więc ta historia miała jakąś lokalną kotwicę? Wtedy jednak nie byłem jeszcze na tyle zorientowany w genealogii rodu, by móc umieścić Wojciecha Narębskiego na właściwej jego gałęzi. Pech sprawił, że na relację wpadłem w sobotę późnym wieczorem. Ciekawość żarła mnie więc przez pół nocy, a później jeszcze w dzień święty. Wreszcie nie wytrzymałem i pod koniec niedzieli zadzwoniłem do pana Lecha Narębskiego, byłego toruńskiego konserwatora zabytków. Wojciech Narębski to Pana stryj? I Pan nic o tym wcześniej nie mówił?! Na spotkanie z ostatnim żyjącym w Polsce kolegą misia Wojtka trochę sobie poczekałem, ale było warto. Profesor Narębski na dzień dobry powiedział mi, że długo opowiadać nie będzie, bo ma kłopoty z gardłem, gdy jednak, po czterech godzinach, opuściłem jego krakowskie mieszkanie nie wiedziałem, na czym mam się przede wszystkim skupić, na historii Wojtka – niedźwiedzia, czy też Wojciecha – człowieka. Obie były porywające! Efekt tych mozołów można znaleźć TUTAJ

niedziela, 4 listopada 2012

Pod niebem pełnym cudów...

Lubię się wspinać, ale spacerek wąskimi drabinkami, po ażurowych rusztowaniach kilkadziesiąt metrów nad ziemię nie należy do szlaków, jakie tygrysom służą najbardziej. Zostałem jednak niedawno wysłany, by po raz setny napisać coś o renowacji toruńskiej katedry. Cholera, słów mi już do tego brakuje... Musiałem zmienić zatem punkt widzenia i wdrapałem się pod sklepienie świętych Janów. W sumie, była to jedna z ostatnich okazji, bo pod koniec roku rusztowania z kościoła znikną, a ja bym sobie wtedy wyrzucał, że trudu wspinaczki nie podjąłem. Samo włażenie nie było zresztą wyzwaniem. Złośliwy umysł zaczął płatać figle dopiero pod stropem. Po przykrytej platformie łaziło się swobodnie, lecz na niczym nieosłoniętych rusztowaniach, nogi się troszkę uginały. Kto by jednak gapił się w dół, mając na wyciągnięcie ręki odnawiane właśnie XV-wieczne malowidła?

Góry, moje góry...

Zapytał ktoś kiedyś filozofa (księdza Tischnera? Nie wiem), po jaką cholerę po tych górach łazi? Ten odparł krótko: Bo są. A jakie są, proszę zobaczyć.

Galicia opryshky movment

Buszując w tym roku po górach, nie zmarnowałem chyba żadnej minuty. Zgodnie z planem, wyjechaliśmy wieczorem z Rzeszowa, by po nocnej podróży wyskoczyć z busa, przebrać się gdzieś na poboczu i ruszyć na szlak. Tak się też stało, choć pierwszą trasę trzeba było mocno zmodyfikować. Pod Stryjem szlag trafił koło naszego pojazdu i przez ponad cztery godziny czekaliśmy, aż otworzą się bramy warsztatu. Przymusowy postój odbił się niestety na reszcie dnia, bo gdybyśmy mieli trzymać się planu, na mecie w Żabiem przyszło by nam się zameldować w nocy. Na dzień dobry zdobyliśmy zatem Makowicę i poleźliśmy ku Skałkom Dobosza. Spacerek w sumie niezbyt ciekawy, ale dobry na rozgrzewkę. Przed nami, na Makowicę, dotarli chyba jednak miłośnicy Ku Klux Klanu. Przy szczytowym drogowskazie zastaliśmy owinięty chrustem krzyż.
Kolejne Skałki Dobosza, jakie szwendając się po Ukrainie, miałem okazję zobaczyć. Tym razem niedaleko Jaremczy. Aleksy Dobosz, pierwszy zbójnik Huculszczyzny, którego nasz Janosik jest bardzo ubogim krewnym, ma w swoich górach naprawdę bardzo solidne pomniki!
Przy tym napisie się uśmiałem. W sumie nie wiem dlaczego, zamiast chichotać, powinienem raczej wyrazić uznanie dla Ukraińców, którzy dbają o wyeksponowanie swoich tradycji. Opryshky movment zabrzmiało jednak jakoś bardzo egzotycznie...

Mgła

Tytuł może budzić skojarzenia z filmem Johna Carpentera, ale choć jego „Mgła” należy do niewielu horrorów, jakie lubię, w tym przypadku podobnym odwołaniom życzę długich snów. Z mgły nad Czarnohorą nie wyłaniają się bowiem upiory. Wręcz przeciwnie! Aby się o tym przekonać, wystarczy pojechać tam późnym latem lub wczesną jesienią, wstać, tak jak my to robiliśmy, o 5 rano polskiego czasu, zjeść śniadanie - w Żabiem, gdzie mieliśmy kwaterę główną, żarcie wyjątkowo było dość podłe. Smaczne, jednak w porównaniu z porcjami serwowanymi w Osmołodzie czy Polanicy, tu podawano nam głównie desery. Później jeszcze jakaś godzinka na dojazd do punktu wyjścia i człowiek koło 7 naszego czasu stawał na ścieżce. Dookoła mgła słała się warstwami, które można było kroić, wyłaniali się z niej ludzie spieszący na autobus do pracy czy szkoły, przez białe zasłony przebijało się już jednak słońce, które później z mglistym tumanem wyprawiało niezwykłe rzeczy!
„O Łado, Łado...” śpiewała kiedyś Orkiestra Pod Wezwaniem Świętego Mikołaja.
Lubię takie domki.
Huculskie wioski na ogół są bardzo rozwlekłe i pną się mocno do góry. Poza domami na wysokościach, można tu także wpaść na cerkiew, z której do nieba jest stosunkowo niedaleko.
O, tempora... Fotografując niemal każdą napotkaną krowę, w pewnym momencie poczułem się jak niemiecki turysta w Polsce jakieś 20 lat temu...
Jesienna strona pajęczyny.
Śmierć kusi podobno ludzi światełkiem w tunelu. A ja bym wolał pójść takim szlakiem. Blask jest? Jest. Świątynia? Także. Do tego jeszcze nieco mgły (w dolinie płynie rzeka, zatem opary trzymają tam się mocniej). No i wygodna ścieżka prowadzi w dół, co cel wędrówki czyni bardziej kuszącym. Hm, do nieba w dół chyba się jednak nie chodzi...
Jaki fajny cebrzyk.
Brama triumfalna. Pamiątka wesela? Nasz przewodnik ocenił ją jednak jako zbyt skromną. Bardziej mu to pasowało na parapetówkę. Szkoda, że dotarłem do niej dopiero o świtaniu...
Ufff, trochę się zasapaliśmy podchodząc. Trafiła się jednak miła trawka z pięknymi widokami, grzechem byłoby z tego nie skorzystać. Nie zgrzeszyliśmy więc, ale tak sobie leżąc, w pewnym momencie usłyszeliśmy hałas samochodowego silnika. Tutaj?! Wniósł to auto ktoś do cholery, czy jak? Przecież jego kierowca, wspinając się po tej drodze, momentami musiał leżeć na tylnej szybie. Znając jednak miejscowe realia, za chwilę zobaczymy pewnie wyłaniającą się zza wzniesienia wysłużoną ładę. Nie, tutaj nawet ona by wymiękła. Cóż więc to będzie? To był gazik. Pochłonięty tymi operacjami myślowymi, nie przygotowałem jednak aparatu, więc portret zmotoryzowanego gieroja wyszedł mi tak sobie
Na przełęczy Pod Skupową przywitał nas z daleka Pop Iwan. Oj, poczekaj draniu! Mam już dość takich malowniczych niespodzianek! Choćbym miał zdechnąć, jutro cię zdobędę!
Po prawej chmurki drapią wierzchołek Howerli.
Jeszcze raz zachmurzony Pop Iwan, tym razem oglądany z pierwszowojennej transzei na szczycie Skupowej. Te okopy ciekawie opisuje Midowicz we swoich wspomnieniach o Białym Słoniu, piętro niżej podłączyłem linkę do nich. Kiedy on we wrześniu 1939 roku opuszczał obserwatorium, w podobnych wykopach leżały jeszcze pordzewiałe granaty. Dziś już ich na szczęście nie ma, rowy wciąż jednak bardzo się przydają. W górnych partiach Czarnohory często strasznie wieje, więc na szczycie miło jest się schować w takiej wojennej dziurze, zeżreć mielonkę, lub chleb z babcinym smalcem i odtajawszy nieco, wystawić ponad okop nos przedłużony obiektywem aparatu.
Góry, góry i jeszcze raz góry. Nic poza tym. Tu widać rumuńskie Karpaty Marmarowskie, dwa największe szczyty to Fărcăul po prawej i Michałek z lewej. Kiedyś będzie trzeba tam się wybrać;).
Dr Livingstone, I presume? Czyżbym miał przyjemność spotkać doskonale znanego z podręczników do geografii dziewięćsiła bezłodygowego?
Oj, a tu rosną trzy. Trafiłem więc na dwudziestosiedmiosiła, który mimo dość imponującej liczby, nadal jest bezłodygowym.
Zawijas nadrożny.
Usta milczą, dusza śpiewa. Migawka aparatu zapada... obraz w pamięci.
Podczas wakacji odcinam się od internetu, z niechęcią patrzę na telefony, z przyjemnością zostawiam za zamkniętymi drzwiami mieszkania laptopa i dyktafon, czyli narzędzia codziennej pracy. Tym razem wyjątkowo pojechałem obładowany całym tym dziadostwem. Cóż, w drodze na Ukrainę, musiałem załatwić jeszcze dwie istotne sprawy służbowe. Notebooka na szlak nie brałem, dyktafon jednak mi się w plecaku zaplątał. Skorzystałem zatem z niego, gdy rano maszerowaliśmy przez utopioną we mgle wieś. Trafiłem tam na dwa bardzo rozgadane byczki i podsunąłem im mikrofon pod pyski. Nagrań, jak dotąd, na „Piątej stronie” nie było, a bydlaki miały naprawdę sporo do powiedzenia. Skupiony na rejestracji dźwięków, nie zrobiłem im jednak zdjęcia, zatem wracając, lustrowałem krajobraz w poszukiwaniu jakiegoś pana krowy. Znalazłem, lecz nagranie zmuszony jestem zachować dla siebie. Bloggerowy Wielki Brat, dzięki swoim ostatnim reformom, które m.in. uniemożliwiają robienie akapitów, dość mocno podłączanie dźwięków skomplikował. Spróbowałem się z tym zmierzyć, ale szybko zapał straciłem. Krowa pozostaje zatem niema. Poza rozmową z bydlętami, nagrałem także szum Czeremoszu. Nasza baza w Żabiem stała tuż nad jego brzegiem, wieczorami rzeka była zatem gotowa rzec bardzo wiele. Takie rzeczy można jednak trzymać dla siebie, bo o tym, jak szumi Czeremosz, każdy niespokojny duch powinien przekonać się osobiście.
Chata malowana... Gdyby góra była bardziej żółta mógłbym powiedzieć, że malowana w ukraińskie barwy narodowe.
W pierwszej chwili, patrząc na ten obiekt z daleka, pomyślałem sobie, że to młyn. Myślenie ma generalnie bardzo obiecującą przyszłość, ale w tym wypadku zwiodło mnie na manowce. W tej krainie potoków młynów podobno nie było, zboże rozcierało się na żarnach.
Witalijowi Kliczce winien jestem przeprosiny. Kiedy pojawiłem się na Ukrainie, ta szykowała się właśnie do wyborów parlamentarnych, a założona przez boksera partia, na zachodzie kraju zdominowała bilbordy. Jego zdjęcie pojawiło się także w baraku, obok którego, po szturmie na Skupową, raczyliśmy się piwem. Te kraty skojarzyły mi się z obrazkami z uwięzioną Julią Tymoszenko, jakimi rok temu oblepiona była Worochta. Na te zdjęcie i kraty spojrzałem przez obiektyw, ale przyznaję, że zmrużyłem przy tym oko. Pardon, nie znam się na boksie, widok na ring przesłania mi bogata osobowość Andrzeja Gołoty. No niech ktoś wyobrazi go sobie w naszym parlamencie! Kliczko tymczasem ma doktorat... Tak przy okazji, niedaleko Unisławia pod Toruniem znajduje się wieś Gołoty. W niej stoi natomiast okazały budynek, który kiedyś był domem kultury. Zachwycaliśmy się nim jakieś dziesięć lat temu, bo elewacja dźwigała jeszcze cień napisu „Dom kultury Gołoty”. Kretyn ze mnie, bo tego wtedy nie sfotografowałem. Kilka miesięcy temu pojawiłem się w Gołotach ponownie, dawny dom kultury został jednak wyremontowany i napis zniknął.