niedziela, 20 stycznia 2013

Po wodzie pływa, różnie się nazywa

Wisła, Wisła, mać radnaja... Ok., w oryginale chodziło o inną rzekę, ale też na wielką i również na W. Ostatnio zalała mnie kolejna fala bardzo ciekawych zdjęć wiślanych oraz... fala żółci. Bez obaw, królowa polskich rzek nadal jest mi droga, nie mam zamiaru przenosić kotwicy na daleki wschód, by rzucić ją w Huang He. Nadal, na widok przelewającej się pod Toruniem wody i tego co się na niej kołysze, panoramy miasta i otumanionych wiślaną mgłą mostów, coś mi się w duszy gra... Zalew żółci wziął się stąd, że kiedyś, przygotowując kolejny odcinek prezentowanego w środowych „Nowościach” cyklu zdarzyło się w..., wertując „Słowo Pomorskie” znalazłem bardzo interesujące dane statystyczne dotyczące floty śródlądowej. Naturalnie nie zrobiłem sobie notatek, data wydania szybko natomiast utonęła w Lecie – rzece zapomnienia. No i się, cholera, zaczęło. Na internetowej stronie gazety śladu tej historii nie znalazłem, bombardowanie biblioteki cyfrowej słowami kluczami również nie przyniosło efektu, podobnie jak i wici rozesłane wśród innych poszukiwaczy wiślanych pamiątek. W akcie desperacji zaapelowałem więc do czytelników „Nowości”, zbierających wszelkie toruńskie ciekawostki. Poskutkowało, bardzo dziękuję panie Henryku!
Tabor żeglugi śródlądowej Stan z d. 1 stycznia 1930 roku. Stan taboru żeglugi śródlądowej według danych „Wiadomości Statystycznych” (nr 14 z dn. 20. 7 br.) przedstawia się jak następuje: W dniu 1. 1. br. posiadaliśmy statków z własnym napędem mechanicznym 166 (133 parowe, 33 motorowe) z czego dziewięć było drewnianych, 157 stalowych. Zdolność przewozowa tych statków wynosiła 6.137 ton – siła maszyn 15.609 K.M. Przy statkach tych ze względu na ich wiek zauważyć należy, że dwa z nich miało ponad 50 lat. 21 – ponad 40, 36 ponad 30, 30 – ponad 20. Wstydliwie ukrywa swą starość 13 statków. Statków bez własnego napędu posiadaliśmy 1832, z czego bark 362, kryp 111, galar 412, łodzi, promów itd. 997. Zdolność przewozowa tych statków wynosiła 77.000 ton. I tu wiek był różny. Nieznaną była starość 62 statków, jeden miał ponad 50 lat, 12 ponad 40, 98 ponad 30, 114 ponad 20, 73 ponad 10, 66 około 15, 384 około 20 lat itd.
Informacje, w poszukiwaniu których już podłogę zacząłem zrywać, pojawiły się w „Słowie Pomorskim” 27 lipca 1930 roku. Swoją drogą bardzo ciekawym, poza rzeczną statystyką jest tam bowiem również ślad opracowanego przez zachodnich dyplomatów projektu zjednoczonej Europy.
From Russia with love:-). Pyszna fota! Zdjęcie zrobione z holowanej barki (widać linę), przed 1920 rokiem. Na pierwszym planie prezentuje się holownik, może opisywany już tu wiele razy „Uranus”? Również był przecież tylnokołowcem i bardzo często do Torunia zawijał. Dalej widać most z wieżyczkami i samo miasto. Ciekawy jest również wykonany przez kogoś podpis: Bridge at Thorn, Russia. No cóż, granica była całkiem niedaleko, a do tego, przy obecnym placu 18 stycznia, do którego konwój się zbliża, przed wybuchem I wojny światowej mieścił się rosyjski konsulat. Mimo wszystko jednak, anglojęzyczny autor opisu znajomością historii i geografii raczej się nie popisał.
Oto seria niezwykle interesujących zdjęć, jakie dostałem od jednego z czytelników. Zaczęła się w zasadzie wcześniej, ponieważ holownik zmierzający do rosyjskiego Torunia wypłynął również z tego samego źródła. Tutaj najbardziej zajmujące wydaje mi się nie to, co pruje fale, ale mijany budynek na nabrzeżu. Spory, tymczasem do dziś nie zachował się po nim żaden ślad. Co to jest? Czytelnik pisze, że może to być przystań Niemieckiego Związku Wioślarskiego. Każdemu, kto będzie mógł rzucić na ten obiekt nieco światła, będę bardzo zobowiązany.
Ciekawostka, statki z poskładanymi kominami. Sfotografowane w Toruniu, bo na zdjęciu niżej widać te same jednostki przepływające pod naszym mostem. Hmm, trochę to dziwne, bo miejsca pod przeprawą jest przecież bardzo dużo. Czy ktoś coś na ten temat wie?
Widzę jak to wyglądało, ale nadal jakoś nie potrafię sobie wyobrazić. Jakże wysoki musiał być poziom rzeki, aby pod toruńskim mostem nie zmieścił się statek z kominem?
Tutaj statków nie ma, jednak jeśli dobrze się przyjrzeć, można zobaczyć maszt Rozgłośni Pomorskiej Polskiego Radia. Pojawia się on zresztą w całkiem dobrym momencie, ponieważ kilka dni temu, 15 stycznia, minęła rocznica jej otwarcia. Fale radiowe (304,3 m – 986 kHz) zaczęły się unosić nad wiślanymi w 1935 roku. Radiostacja miała moc 24 kW, co dawało jej pod tym względem drugie miejsce w kraju. Jej sygnał odbierany był w promieniu 200 km, a więc również poza granicami II RP, co tłumaczy wysoką moc nadajnika.
„Świerczewski”, najsłynniejszy parostatek PRL sfotografowany w 1972 roku.
A tu pchacz, zapewne typu Żubr, obładowany barkami. Jak wynika z opisu dołączonego przez pana Andrzeja, zatrudniony przy budowie toruńskiego bulwaru na początku lat 70. Niedawno starałem się dowiedzieć, skąd pochodzi kotwica ustawiona na nabrzeżu z okazji 50-lecia naszej przedwojennej szkoły morskiej. Na umieszczony w „Nowościach” apel odpowiedział m.in. szef ówczesnego magistrackiego Wydziału Gospodarki Komunalnej, który opowiedział o początkach pomnika i jego stalowej, dwutonowej ozdoby, jak się okazało – z Towimoru wziętej. Wspomniał również budowę bulwaru, konkretnie to, że skarpa wiślana została umocniona w czynie społecznym przez zarząd dróg wodnych, któremu za zapłatę wystarczył dokument podbity pieczątką, że to wszystko dzieje się na mocy specjalnej dyrektywy rządowej związanej z obchodami 500 rocznicy urodzin Kopernika. Kotwicy zawdzięczam też kilka innych informacji, jeden z ówczesnych drogowców zdradził mi również kulisy powstania prowadzącego na toruński most drogowy Ślimaka Getyńskiego. Podczas jego budowy zostały odkopane fundamenty kompleksu zburzonego przez Szwedów podczas potopu kościoła i szpitala Św. Ducha. Nikłe jakieś, bo spychacz się po nich przejechał...

piątek, 18 stycznia 2013

Koniec i bomba, a kto nie zwiedzał, ten trąba!

Bokiem mi ta tegoroczna Wielka Orkiestra wyszła. A raczej nosem, zresztą pewnie razem z połową mózgu. Zimno było, cholera... I może dlatego na dwie wycieczki zgłosiło się coś koło 30 osób – zebraliśmy nieco ponad 200 złotych. Rok temu zwiedzających było z półtorej setki, co dało zyski proporcjonalnie większe. Nie narzekam jednak, teatr jak zwykle był ciekawy, a Muzeum Artylerii, w którym pojawiłem się po raz pierwszy, zaskoczyło mnie bardzo interesująco. Na zdjęciu naturalnie to nie my się prezentujemy, ale członkinie teatralnej grupy baletowej podczas jakiegoś przedstawienia w dwudziestoleciu międzywojennym.
Muzeum Artylerii przy ulicy Sobieskiego na pierwszy rzut oka kusi swoimi armatami. Prawdziwe jego skarby są jednak z ulicy niewidoczne. W pomieszczeniach kryje wystawę poświęconą toruńskiemu chwytaniu za nogi boga wojny – od początków II RP do współczesności. Jej twórcy przesiedzieli kilka lat w archiwach, a swoimi zbiorami podzieliło się z nimi Narodowe Archiwum Cyfrowe, jest więc tam co oglądać i czytać. Poza wystawą, udało nam się też zwiedzić Izbę Tradycji... Bogatą, bardzo bogatą! Obrazków nie fotografowałem, nie chciałem wykradać tego co nie moje. W sumie jednak to nie zdjęciom i nie armatom zawdzięczaliśmy muzealną włóczęgę trwającą prawie trzy godziny. Na orkiestrową wycieczkę mundurowi ściągnęli przewodnika najlepszego z możliwych, Mirosława Giętkowskiego, dyrektora muzeum w Bydgoszczy. Wielkie dzięki! Zdjęcia łowiłem kątem oka, by nie stracić tego, co mi do ucha wpadało. Przewodnik tymczasem sypał anegdotami w tempie karabinu maszynowego. Jak przed wojną wyglądała fala na tej uczelni? Mówił wykładowca do ucznia, że za 10 minut ma się zameldować w mundurze huzara z 1809 roku. Wywołany pędził więc najpierw do biblioteki, by się zorientować co i jak... Jeśli nie zdążył, to egzaminowany był dalej – proszę wyrecytować pierwszą księgę „Pana Tadeusza”. Nie zna pan? No to proszę podać dopływy Wisły. A jak się wtedy pisało klasówki? Jeden oficer na dokształcie, któremu coś nie poszło, kartki swojej nie oddał. Jak to? Miało zdawać dwudziestu, prac oddano 19... Co to znaczy? Najwyraźniej jakiś żołnierz nie istnieje... No i przestał w armii istnieć. Kanony obowiązujące wśród kanonierów były pono tak rygorystyczne, że na egzaminach wykładowcy po zadaniu pytań wychodzili z sal i nikt ze zdających nie ściągał. Jakże by mógł, przecież na placu boju, jeśli artylerzysta nie obliczy szybko namiarów celu, to stojący przed nim piechurzy poginą. Jakie te szkolenie przyniosło efekty? Nasz przewodnik rzucił kilka przykładów, wywołał m.in. Janusza Pasturczaka (o rangę nie zapytałem), dowódcę baterii pozbawionych celowników starych armat 75 mm, który 3 września 1939 roku pod Bukowcem koło Tucholi stawił czoła Guderianowi. Trzema artyleryjskimi gratami (czwarte działo było wyłączone z użytku) rozwalił Niemcom kilkanaście czołgów, a gdy zaczęła mu się kończyć amunicja, armaty razem z przodkami wysadził. Wziętemu do niewoli Pasturczakowi najeźdźcy zaproponowali posadę wykładowcy w ichniej uczelni, ale ten odmówił. Inny absolwent toruńskiej uczelni, mając do dyspozycji sprzęt równie wiekowy, ale nieco większego kalibru – 100 mm – nad Bzurą zepsuł Niemcom 40 pojazdów. Jego też później szukali, ale nie znaleźli. Jeśli zaś o okupację chodzi, to przez naszą szkołę artylerii przewinęło się 44 przyszłych Cichociemnych, a grupa zamkniętych w obozie jeńców, kształconych w Toruniu artylerzystów, zbudować sobie miała za drutami radiostację, by utrzymywać dzięki niej łączność z rządem w Londynie. Nikt inny pono podobną przedsiębiorczością się nie wykazał. Cóż, wygląda na to, że do muzeum będzie trzeba jeszcze wrócić. Może latem?
Konserwa pancerna, czyli jakieś powojenne działo szturmowe.
Bema pamięci... armata z epoki. Jeden z eksponatów w Izbie artyleryjskiej Pamięci.
Cudzych widoków nie podkradałem, jednak makiety artyleryjskiego dziwoląga z placu Zwycięstwa sobie nie odpuściłem.
W Izbie Pamięci są inne fajne fotki z budowy tego pomnika.
Aha. Od śledzia.
Ładna wieżyczka. Jeśli dobrze pamiętam, choć głowy nie daję, na dawnym budynku stajennym.

piątek, 4 stycznia 2013

Zwiedzanie z Orkiestrą

W Toruniu narodziła się nowa świecka tradycja. Rok temu sąsiadka od Piernikowych Obrazków, współdyrygująca Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy grającą w toruńskim III LO wpadła na pomysł, by w ramach styczniowego finałowego koncertu zorganizować kilka wycieczek za zamknięte toruńskie drzwi. Zimowa łazęga nie różni się specjalnie od tego, co „Nowości” robią latem, tym razem jednak na trasie pojawia się jednak skarbonka, w której dobrze jest coś zostawić. Poprzednio zwiedziliśmy w ten sposób Fort V i cerkiew, zbierając przy okazji całkiem pokaźną sumkę. Tym razem, w piątek 11 stycznia o godzinie 13 zapraszamy za kulisy (a także nad nie i pod nie) teatru Wilama Horzycy. Termin nie jest specjalnie szczęśliwy, ale i tak należy być wdzięcznym, że teatr na zwiedzanie się zgodził. Tym bardziej, że wizyta za sceną powoduje opad szczęki. Byliśmy już tam latem i mimo dwóch grup zwiedzających, i tak niektórym chętnym, z bólem serca musiałem odmówić. TUTAJ można wpaść na relację z tamtego wypadu. Teatralne szlaki są już znane, poza nimi chcemy jednak również polecieć tropem Marsa, czyli spenetrować muzeum artylerii za płotem jednostki wojskowej przy ulicy Sobieskiego. Nigdy tam nie byłem, więc wybiorę się z przyjemnością. Gospodarze, których nie musiałem do tej wycieczki namawiać, mogą się pono pochwalić wszystkim, co służyło artylerzystom od międzywojnia, po czasy współczesne. Przed swoją siedzibą trzymają m.in. działo zdolne przywalić ładunkiem nuklearnym. Zapowiadają też niespodzianki. Do ich królestwa mamy zamiar wparować w sobotę 12 stycznia, najprawdopodobniej o 11. Szczegóły, gdy się je ustali, podam w gazecie. Tymczasem, wszystkich zainteresowanych proszę, by się wcześniej zapisali. Nie chcę, żebyśmy się zadeptali, w razie czego będę kombinował kolejne grupy. Zapisy są istotne szczególnie przy zwiedzaniu teatru, gdzie ekskursja z powodu ciasnoty zwiedzanych zakamarków, będzie musiała być liczebnie dość ograniczona. Swój akces można zgłaszać elektronicznie, bądź telefonicznie (56-611-81-11), w tym przypadku jednak dopiero od poniedziałku, jakoś między godz. 13 i 17. Można naturalnie próbować wcześniej, ale sekretarki nie posiadam, a wycieczki i inne takie sprawy robię tak jakoś przy okazji. Przedpołudnia rezerwuję więc na załatwianie bieżących spraw służbowych co powoduje, że przy telefonie na ogół mnie zastać nie można. Tych kilka słów wyjaśnienia dedykuję wszystkim tym, którzy się czasami pieklą, że nie można się do mnie dodzwonić.

Radiowy głos z Torunia

Magnesy interesują głównie fizyków, tymczasem dworzanie Klio również nie powinni przechodzić obok nich obojętnie. Ze względu na ciekawość, jaką starocie przyciągają, a poza tym... gdy już zainteresowany nimi człowiek przysiądzie i zacznie grzebać w źródłach, elementy układanki na ogół składają mu się same. Oto przykład. Jakiś rok temu wpadło mi w łapy kolejne dzieło wydane przez toruński oddział Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego. Zanim zacząłem czytać, długo gapiłem się na okładkę. Niezwykłą! Fantastyczne zdjęcie zadymionego mostu kolejowego zostało naturalnie zrobione przez Józefa Stefana Szostkiewicza, fotografa przedwojennego toruńskiego 4 pułku lotniczego. Zapatrzonego, zaintrygowało mnie jednak coś jeszcze – co to za maszty widać w tle? Jako na Mokrem urodzony, sporo naturalnie słyszałem o wielkim bunkrze, który stał tam w sąsiedztwie obecnego ronda Pokoju Toruńskiego, jednak nie dane mi było go zobaczyć. Traf chciał, że obiekt wystąpił akurat w roli zagadki na stronie oToruniu.net... Zainteresowałem się tym i w ten sposób znalazłem źródło pochodzenia tych masztów. A poza tym również sporo innych ciekawych informacji na temat budowli skruszonej w latach 70. przez ludzką krótkowzroczność i mikrowybuchy, bo to właśnie dzięki nim toruńska „Geofizyka”, na dodatek w czynie społecznym – niech ją cholera – zburzyła siedzibę radiostacji twierdzy Toruń. Dokonała tego po tym, gdy wcześniej, przed betonowymi ścianami skapitulowały młoty pneumatyczne.
Powstała na początku pierwszej wojny światowej (lub jak podają inne źródła – w 1913 roku) konstrukcja była imponująca pod każdym względem. Grubość ścian wykonanych ze specjalnego betonu przekraczała trzy metry, obiekt był dodatkowo chroniony warstwą ziemi. Taka osłona zabezpieczała kilka pomieszczeń, w których znajdowały się urządzenia niezbędne do pracy radiostacji, między innymi komora z napędzanym przez silnik diesla agregatem, przedział wzmacniaczy, pomieszczenie załogi i wykładana korkiem izba nadawcza. Pod tymi pomieszczeniami umieszczone zostały cysterny z paliwem do diesla i wodą do chłodzenia potężnych lamp radiowych, rozmiarami niewiele ustępującym 200-litrowym beczkom. zatem cysterna była tylko jednym ze źródeł wody używanej do ich chłodzenia. Toruńska stacja nadawcza podłączona była poza tym do wodociągu miejskiego, obiekt posiadał także własną studnię. Łączność ze światem zapewniała antena rozpięta na dwóch potężnych słupach. Maszty zostały zlikwidowane w międzywojniu, o rozmiarach anteny może świadczyć choćby to, że trzy kanały, którymi przez pancerny strop wychodziły zasilające ją przewody miały po 70 centymetrów średnicy. Takie urządzenia, w pierwszych latach XX stulecia pozwalały utrzymywać łączność radiową z Królewcem, Poznaniem i Berlinem. Na zdjęciu wykonanym pod koniec lat 70., zapewne podczas próby rozbicia bunkra przy pomocy młotów pneumatycznych – pod ścianą stoi coś, co wygląda na zasilające je urządzenie widać już tylko beton. Pomieszczenia radiostacji zostały ogołocone przez wycofujących się z Torunia w 1920 roku Niemców, po drugiej wojnie światowej było jeszcze gorzej. Tuż przed rozbiórką nie było tam nawet podłóg, więc zwiedzanie radiostacji można było przypłacić bolesnym zderzeniem z cysterną. Jeden człowiek opowiadał mi o swoim koledze, który przy penetracji nie zachował należytej ostrożności. Podobno stał się dzięki temu posiadaczem jednego z pierwszych sztucznych nosów w Toruniu...
Na wspomnienie wysiłków burzymurków sprzed ponad 30 lat w żyłach może się burzyć krew. Słusznie, bo po jaką cholerę włożyli w swoje niszczycielskie dzieło tyle energii? Mógłbym ten zapał zrozumieć, gdyby trzeba było zrobić miejsce dla jakiejś arcyważnej budowli, cóż jednak spoczywa dziś na fundamentach radiostacji? Zapyziałe pawiloniki! No przepraszam, rozwalony obiekt pozwolił również zbudować chodnik. Jednak, przy odrobinę dobrej woli, trotuar można było nieco przesunąć. Po zasypaniu większego Kaszownika i tak miejsca tu było od cholery. Proszę zerknąć na stronę MUZEUM FORTYFIKACJI PANCERNEJ TWIERDZY TORUŃ, na której również są ciekawe zdjęcia radiostacji.
Bloki te same, ale to co pod nimi, wygląda już inaczej. Któremu bałwanowi ten bunkier przeszkadzał? Dziś byłby on – schron, nie bałwan – taką atrakcją! Teraz możemy sobie pluć w brodę, dobrze by jednak było, gdyby obecni decydenci z błędu swoich poprzedników wyciągnęli jakieś wnioski, z tym jednak niestety nadal bywa bardzo różnie.
Radiostacja widziana z góry. To podobno jedno z pierwszych zdjęć lotniczych polskiego Torunia, zapewne również z archiwum Szostkiewicza.

sobota, 22 grudnia 2012

Toruń swój widzę niezwykły

Niech inni se mówią co mogą, co chcą, ale wiślany widok Torunia nie ma sobie równych! Szkoda tylko, że rzeka jest dziś taka martwa... Pocztówkę dostałem od jednego czytelników „Nowości”, po tym, gdy opublikowałem na łamach gazety prezentowane niżej zdjęcie od pana Andrzeja Kamińskiego. Kiedy ona powstała? Zapewne również na początku XX wieku. Budowle takie same, statków jednak mniej, co pewnie jest śladem ingerencji dawnego Photoshopa. A może nie? Nieważne! Wisła i tak pracowała wtedy 24 godziny na dobę. Proszę zobaczyć, ile nią drewna płynie, cały las! Las Vegas rzekłbym nawet.
Żadne stare zdjęcie, które puściłem w obieg nie wzbudziło takich emocji, jak ta panorama. Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze, maile i telefony. Wieżyczka pocztowa, o którą pytałem, dotrwała do 1945 roku. Została rozebrana prawdopodobnie po tym, gdy uszkodził ją podmuch powstały po wysadzeniu przez Niemców mostu drogowego. Ładna była i powinna na pocztę wrócić. Najbardziej interesująca była jednak data wykonania tej fotografii. Początkowo wydawało się, że została ona wykonana między rokiem 1899, gdy skończyła się budowa widocznej na zdjęciu wieży dzisiejszej świątyni jezuitów i 1910 – kiedy zdaje się (nadzieję co do tego opieram na odnalezionych doniesieniach „Gazety Toruńskiej”) zostało obudowane nabrzeże wiślane. Anonim obstawiający w poprzednim wpisie okolice roku 1905 trafił chyba w dziesiątkę. Obramowaną budowlanymi datami dekadę poważnie ograniczyła pani profesor Niedzielska, dzięki pocztówce ze stemplem pochodzącym z kwietnia AD 1905. Proszę porównać oba widoki! Spojrzeć na wieże, mury, statki... A szczególnie na piaskarski bat, płynący najpierw pod czarno-białymi, a później pod kolorowymi żaglami. Fotografia, którą zachwyciło się tyle osób, w pocztówkę się później zamieniła! Pani profesor, która podzieliła się częścią swoich zbiorów, bardzo dziękuję.
Pocztówka ma jeszcze jedną ciekawą stronę, a związana z panoramą historia, kolejną dość niezwykłą historię. Kiedy spojrzałem na dolny obrazek przypomniało mi się, że zdjęcie, któremu zawdzięcza on swoje powstanie, również już gdzieś kiedyś widziałem. Gdzie? Również w zbiorach pana Andrzeja, a jakże! Oto ono. Także zasługuje na wyrazy zachwytu, zatem ich w gazecie nie skąpiłem i teraz także pod tym względem ograniczać się nie zamierzam. W porównaniu z panoramą poprzednią, statków i innych jednostek pływających pojawia się tu mniej, jakże jednak pięknie prezentuje się Wilhelmstadt, w dwudziestoleciu ochrzczony Przedmieściem Świętej Katarzyny. Nazwa ta jest dziś w Toruniu w zasadzie nieznana, podobnie jak i to, co oznacza. Wycieczki tu nie zaglądają, a amatorzy miejskiej historii również są tu rzadkimi gośćmi. Szkoda, bo dużo tracą. Skalę tych strat widać chociażby u sąsiadki, co brzydko się wyraża o bocianach, ale każe im siedzieć na szyldzie swojej strony. SĄSIADKA BEZ PIĄTEJ KLEPKI. Niestety, zdjęcia toruńskie pomieszała z łódzkimi, nie oznacza to naturalnie, że wszystkie te gorsze pochodzą z Pomorza. Przyszłość małego toruńskiego Berlina może się zmienić. Wojewódzki konserwator zabytków ma zamiar wpisać ten obszar do rejestru zabytków TORUŃSKI KAWAŁEK BERLINA. Korzystając z mnogości prezentowanych tu pocztówek, życzę wszystkim wesołych świąt. Co, obrazki nie mają nic wspólnego z Bożym Narodzeniem? Nie szkodzi, kiedyś na kartach grudniowych wypisywałem powinszowania wielkanocne. Z premedytacją, aby było ciekawiej.

wtorek, 11 grudnia 2012

Ależ ten Toruń potrafi być piękny!

Tym razem wrzucam tylko jedno zdjęcie, w które zresztą wpatruję się od kilku dni i za każdym razem znajduję coś nowego. Zaprawdę biedny był Indiana Jones, który skarbów musiał szukać tak daleko od granic swojej ojczyzny... Polował między innymi na zaginioną Arkę. Ciekawe, bo gdy z tą dostaną od pana Andrzeja Kamińskiego fotografią przylazłem do toruńskiego Muzeum Etnograficznego, by z pomocą pracowników tamtejszego Działu Rybołówstwa i Zajęć Wodnych zidentyfikować sfotografowane jednostki pływające usłyszałem, że brakuje tu tylko arki Noego. Arka arce nierówna, ale jednak... Kurka wodna, jakiż ten Toruń potrafi być porywający! Jego wiślana panorama nie ma sobie równych, ta jej wersja przebija jednak inne tradycyjne, w których potężna bryła kościoła świętych Janów dominuje w całym krajobrazie. Te ujęcie zostało wykonane pod innym kątem, dzięki czemu na "zadnim" fragmencie dzisiejszej katedry widać rusztowania, a poza tym można cieszyć się widokiem wielu innych wież normalnie przez ten kościół zasłoniętych. Mnie szczególną radość sprawia wieżyczka na budynku Poczty Głównej. Czy wie ktoś może, kiedy została stamtąd strącona? W dwudziestoleciu międzywojennym, czy może dopiero podczas okupacji? Bez względu na czas, budynek na pewno bardzo na tym stracił. Moim zdaniem dobrze by było tę niedoskonałość naprawić. Ostatecznie, na tym zdjęciu widać również zwalony później i odbudowany po latach szczyt Dworu Artusa... Ogromnie cieszy mnie tu również wieża kościoła świętego Ducha, czy też Ducha Świętego, jak niektórzy wolą. Pozwala osadzić tą niezwykłą fotografię na osi czasu. Zbór zaprojektowany przez Efraima Szregera sięgnął w ten sposób do nieba w 1899 roku. Wtedy przynajmniej budowa wieży została ukończona. Tu nie ma już przy niej rusztowań, nie widać też jednak zdobiącego obecnie szczyt jej hełmu krzyża. Fotografia, tak doskonała, że po powiększeniu, widać sylwetki przechadzających się po murami ludzi, została zatem wykonana najwcześniej w ostatnich latach XIX stulecia. Z drugiej strony, nabrzeże nie jest obudowane, nie ma na nim kolei, a tymczasem „Gazeta Toruńska” w cytowanych już tu przeze mnie doniesieniach pochodzących z ostatnich lat pierwszej dekady XX wieku, a dotyczących budowy toruńskiej przystani i kolei do Czarnowa informowała, że obie inwestycje mają zostać ukończone równocześnie. Wychodzi więc na to, że anonimowy fotograf wykonał swoje czarno-białe arcydzieło jakoś między rokiem 1899 i 1910. Psia krew, czego tu nie ma?! Wspomnianej arki Noego na pewno i może jeszcze statków pasażerskich, choć ich przystań jest najwyraźniej po lewej stronie widoczna. Funkcji tych schodków i pomostu można domniemywać patrząc chociażby na stojącą przy początku tego szlaku budce – pewnie do kontroli biletów. Co kołysze się na rzece poza tym? Flisacka tratwa z budką retmana i szałasami jego podwładnych, różnego rodzaju barki mieszkalne, łodzie duże i małe. Biała barka jest moim zdaniem fragmentem łazienek, choć zdania są pod tym względem podzielone. Dalej widzimy berlinki i barki po szczyt załadowane faszyną do budowy umocnień regulacyjnych – miłośnikom „ostatniej dzikiej rzeki Europy” polecam tu jeden z ostatnich swoich wpisów dotyczący żeglugi na Wiśle. Łódź pod żaglami, która wygląda na doklejoną również jest jak najbardziej oryginalna. Tak z mostu kolejowo-drogowego, gdzie zapewne zasadził się ponad sto lat temu nieznany mistrz szkiełka i oka, prezentował się duży bat piaskarski płynący zapewne ku jakiemuś odległemu żwirowemu "łowisku". Wieże i woda to jednak tylko jedna strona tego przecudnego medalu. Insza inszość to zabudowa nabrzeża. Jak wiele widać na tym zdjęciu budynków, których już nie ma! W ich sprawie polecam jednak środowe wydanie „Nowości” i kolejne historie nietypowej panoramy, które zapewne się tu jeszcze pojawią.

piątek, 7 grudnia 2012

Nawra ocalona, czyli cud nad Wisłą

Nawra to taka mała wieś pod Toruniem. Senna obecnie, ale niezwykła. Jakoś w bardzo wczesnych latach 90., gdy ulica, przy której wtedy mieszkałem zmieniła nazwę z Janka Krasickiego na Michała Sczanieckiego, pokazała mi bezsens komunizmu. W sumie nic nowego, byłem tego świadomy już wcześniej, na moim wyrze w stanie wojennym drukowana była bibuła, jednak ta wizyta w Nawrze okazała się bardzo symboliczna. W szkole ładowano nam wcześniej do głów opowiastki o złych dziedzicach i szczęściu, jakie przyszło, gdy panowie poszli precz. Tymczasem stanąłem w Nawrze, wiele razy oglądanej wcześniej z okien autobusu, którym jechałem do, lub z Chełmna, gdzie mieszkali moi dziadkowie i co zobaczyłem? Rozpieprzony PGR, zdewastowany pałac, a od miejscowej starszej pani usłyszałem, jak tu pięknie było przed wojną. W czasach, kiedy Nawra, wraz z 900-hektarowymi gruntami była jednym z najlepiej zarządzanych majątków w tej części kraju, a Sczanieccy, jej właściciele, jak się później dowiedziałem, połowę swoich dochodów wydawali na cele dobroczynne. W przedwojennej Nawrze nikt więc nie chodził bosy, a co więcej, dzięki wyrzuconym przez komunę obszarnikom, na opiekę mogli też liczyć potrzebujący z niedalekiej Chełmży. Wspomniany Michał Sczaniecki, poza tym, że należał do założycieli działającego do dziś Towarzystwa Naukowego Toruńskiego, w chwili powstania ostoi polskości w Toruniu pod zaborami, był też jednym z twórców cukrowni w Chełmży, w czasie narodzin największej na kontynencie. Do papierowego wydania „Nowości” wrzuciłem wygrzebane niedawno z „Gazety Toruńskiej”, a pochodzące z 80. lat XIX wieku wezwanie do „panów akcyonariuszy” cukrowni, podpisane przez zarząd i radę nadzorczą, w której skład wchodziło tylko dwóch Polaków, Czarliński i Sczaniecki. To jednak tylko jedna strona medalu. Tylko jeden z powodów, dla których ratowanie pałacu w Nawrze jest dziś moralnym obowiązkiem. Rezydencja powstała na przełomie XVIII i XIX wieku dla zasiedziałej tu od wieków rodziny Kruszyńskich. Tu w 1806 roku reprezentanci województwa chełmińskiego pod przewodnictwem Antoniego Kruszyńskiego, uczestnika insurekcji kościuszkowskiej, zdecydowali się przystąpić do powstania antypruskiego. Stąd do powstania listopadowego poszedł polski poseł do Landtagu, Józef Kruszyński. Późniejszy dwukrotnie odznaczony krzyżem Virtuti Militari oficer słynnego powstańczego 4. pułku piechoty, oraz minister powstańczego Rządu Narodowego. W drugiej połowie XIX wieku właścicielem pałacu został Michał Sczaniecki, ożeniony z Bogusławą z Kruszyńskich powstaniec styczniowy, kilkukrotny poseł polski do niemieckiego parlamentu. Nawrę odwiedzali różni wielcy tamtych czasów, chociażby Julian Ursyn Niemcewicz, Józef Wybicki, Oskar Kolberg, Kornel Ujejski czy Józef Haller. Niemcewicz, który zajrzał tu podczas epilogu napoleońskiej epopei, tak opisał swoje wrażenia:
"Zanocowałem w Nawrze u Kruszyńskiego, znakomitego obywatela tutejszego powiatu dozorcy szkoły toruńskiej. Jest on wzorem obywatelstwa i dobrego urządzenia się. Dom piękny i obszerny, biblioteka dobrze wybrana, pełne stodoły zboża, obory trzody, co tym dziwniejsze, że w wojnie 1807 roku i dzisiejszych przechodach wojsk Kruszyński do 80 tys. talarów ma straty".
Ostatni rozdział najnowszej historii Nawry upłynął pod szyldem Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. Dziwna to instytucja! Doprowadziła rezydencję do obecnego opłakanego stanu, ponosząc zresztą przy tym spore koszty, choćby płacąc kary, jakie nałożył na nią wojewódzki konserwator zabytków. Mimo tego wściekle broniła swojej niszczonej własności podczas długiej batalii sądowej, jaką wytoczyli jej ubiegający się o zwrot pałacu spadkobiercy Sczanieckich. Dla Nawry przez chwilę zaświeciło słońce, w 2009 roku toruński Urząd Marszałkowski zaproponował, by w pałacu stworzyć nowoczesne muzeum ziemiaństwa. Sejmik zgodził się przekazać na ten cel jakieś pięć milionów złotych, jednak z powodu niewyjaśnionych spraw własnościowych projekt został zamrożony, a pieniądze poszły do innych garnków. Kiedy chyba wszystkim wydawało się, że Nawra jest skończona, 28 listopada Sąd Okręgowy w Toruniu uznał prawa spadkobierców, a ci zapowiedzieli, że odzyskaną rezydencję wraz z parkiem, przekażą Urzędowi Marszałkowskiemu. I tak już jest po ptakach, pomyślałem sobie. Skąd marszałek weźmie teraz na to pieniądze? Kiedy więc, zbierając materiały do gazetowego tekstu wysłałem Urzędowi Marszałkowskiemu pytania i w odpowiedzi usłyszałem, że marszałek proponuje spotkanie, spodziewałem się na nim usłyszeć, że marszałek chętnie się tym zajmie, ale dopiero wtedy, gdy unia znów otworzy swój skarbiec. Czy pałac wytrzyma jednak do 2015 roku? Na spotkaniu miło się jednak rozczarowałem słysząc, że marszałek chce przystąpić do działania natychmiast. Bogu dzięki, bo to już naprawdę ostatnia chwila! Proszę sobie porównać widok pałacu zimą 1937 roku i 75 lat później. Na pierwszym planie historycznego zdjęcia występuje pies Sczanieckich, Floks. Kilkaset innych archiwalnych zdjęć Nawry będzie można zobaczyć w przygotowanym przez pana Feliksa Stolkowskiego albumie „Nawra z tamtych lat”, który ma się ukazać w połowie 2013 roku. Szczegóły naszego listopadowego cudu nad Wisłą znajdują się natomiast TUTAJ.
Portal pałacowy, czyli obecnie „strefa niebezpieczna”.
Kto by, w niebezpiecznej strefie, myślał o wycieraniu obuwia? Zresztą o co je wycierać i po co? Kiedyś może, ale teraz?
Przez rozwalone okno na tyłach pałacu widać pozarywane stropy.
Tak te zdewastowane dziś wnętrza wyglądały przed wojną. Tu akurat widać jadalnię.
Rezydencja dzisiaj, oglądana z boku.
W tym miejscu, podczas manewrów w 1932 roku koncertowała orkiestra słynnego toruńskiego 63. pułku piechoty. W archiwum Sczanieckich zachowało się jej zdjęcie, które wykorzystałem pisząc m.in. o szansach na odzyskanie zaginionych, bądź zrabowanych w czasie wojny pałacowych dzieł sztuki i książek. NAWRZE NA RATUNEK Jest o co walczyć, tuż przed wybuchem wojny Jan Sczaniecki wysłał koleją najcenniejsze dzieła ze swojej kolekcji do rodziny w centralnej Polsce. Niestety, pociąg z bezcennym wagonem odjechał z Nawry bodajże 31 sierpnia 1939 roku i do celu nie dotarł. Część obrazów znajduje się dziś w magazynach muzeum w Łodzi. Jeszcze bardziej skomplikowane są losy biblioteki, którą zachwycał się Niemcewicz. Ta była przez kolejnych właścicieli majątku wzbogacana stając się jedną z największych prywatnych bibliotek w północnej Polsce. Przed wojenną zagładą liczyła osiem tysięcy tytułów, szczycąc się chociażby jednym z pierwszych wydań „De revolutionibus orbium coelestium”. Dzieło, wraz z wieloma innymi, trafiło pod opiekę biblioteki uniwersyteckiej w Toruniu, reszta zbiorów poniewiera się dziś jednak po antykwariatach. Te spisane po niemiecku „przygarnęli” natomiast okupanci, dziś można je znaleźć w Berlinie. Książki z Nawry łatwo można rozpoznać. Zmarły w ubiegłym roku Jan Sczaniecki, najmłodszy syn ostatniego właściciela majątku, na polecenie swojego ojca wszystkie dzieła opieczętował, co na jednym z załączonych do tekstu obrazków widać. Poza tym Sczanieccy sporządzili wtedy również spis swojego księgozbioru, a ten znajduje się w rękach spadkobierców.
Jedna z oficyn pałacowych.
Signum temporis. Kiedyś obok pałacu zatrzymywały się inne pojazdy...
Remont rezydencji to jedno, na przywrócenie dawnej świetności parkowi również będzie trzeba wydać fortunę. A może zajmie się tym Instytut Hodowli i Aklimatyzacji roślin, w ramach pokuty za zniszczenie tego wszystkiego?
Perspektywę parku od strony pałacu malowniczo zamyka odnowiony niedawno kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej.
Groby Sczanieckich przy kościelnym murze.

wtorek, 27 listopada 2012

Orzeł nie odleciał... Tak na amen

Zaglądających tutaj mieszkańców Torunia, bądź osoby z miastem związane, proszę teraz o szczerą odpowiedź. Kto z Państwa nie bywał w kinie „Orzeł”? Kto nie wyniósł z niego miłych wspomnień? Myślę, że nikt nie podniesie ręki, bo przez ponad 80 lat, aż do chwili, gdy w 2008 roku projektor w tym miejscu został wyłączony na zawsze, za wahadłowymi drzwiami budynku przy ulicy Strumykowej zawsze czaiła się przygoda. Po uśmierconym kinie nie ma już śladu. W zasadzie, bo choć po remoncie jego siedziby z fasady zniknął neon, to na kamienicy przy ulicy Królowej Jadwigi została jeszcze gablota reklamowa. Obiekt ten trafił jednak ostatnio w objęcia renowacji, a witryna z napisem Kino Orzeł, zniknęła. Spokojnie jednak, lada moment wróci i to w nowej formie. Skontaktowałem się z zarządcą kamienicy, a ten zaproponował, by gablotę zamienić w muzeum „Orła”. W to mi graj! Zbieram zatem pamiątki, by ekspozycja była ciekawa i często zmieniana. Wici pchnąłem już w gazecie, a teraz rozpowszechniam je przez internet. Jeśli ktoś ma ulotki, bilety, czy może plakaty, niech da znać. Proszę. Nie zależy mi na oryginałach, w gablotce, do której mam dostać klucze, pojawią się same kopie. Takie jak na przykład podłączony niżej folder filmu „Indie mówią” z 1937 roku wyświetlony w kinie „As”, jak przed samą wojną przyszły „Orzeł” był nazywany. Być może uda się tam również nieco miejsca poświęcić innym kinom, bo przynajmniej te ze starówki mam całkiem nieźle przekopane. Za każdą pomoc będę jednak niezmiernie wdzięczny. Poza „Orłem”, „Kopernikiem”, „Grunwaldem”, „Bałtykiem” i „Echem” łaziłem także na filmy do „Flisaka”, „Semafora” i „Osy”, ale prawie nic z nich nie pamiętam. Szkoda. Wracając do tych Indii i „Orła”... Film jest reklamowany, jako pokazywany w kolorach naturalnych. Czyżby kolorowy? A może coś pośredniego? Pani Katarzyna Kluczwajd, autorka m.in. „Torunia między wojnami” przygotowuje właśnie książkę o dawnych toruńskich kinach. Kilka jej fragmentów udało mi się już przeczytać, całość zapowiada się wielce obiecująco... W jednym z kawałków poświęconych filmowej przeszłości ulicy Strumykowej jest na przykład wzmianka o tym, że w 1936 roku w „Asie” miał zostać wyświetlony pierwszy w Toruniu film... trójwymiarowy! Jak pysznie zresztą zareklamowany... Po szczegóły odsyłam do książki, a może także i do gablotki przy Królowej Jadwigi 4.
Eksponatów do gabloty mam już sporo - choćby prezentowane tu już wiele razy przedwojenne foldery. Poza tym, na apel w sprawie pamiątek po „Orle” odpowiedział między innymi pan Franciszek Wesołowski, jego wieloletni operator, który wcześniej pracował również w kilku innych toruńskich kinach i w ogóle jest ich chodzącą kroniką. To zdjęcie pochodzi np. z kabiny projekcyjnej „Grunwaldu”.
Większość zdobytych właśnie archiwalnych zdjęć pochodzi z kina „Grunwald”, gdzie mój informator w 1959 roku zaczął pracę, gdy nosiło ono jeszcze przedwojenną nazwę „Mars”. Oj, adres przy Warszawskiej, gdzie jeszcze niedawno się ono znajdowało, to również niezwykły kawał historii toruńskiego kina! Kiedyś już ją zresztą próbowałem opisać. KINO GRUNWALD ŻEGNA SIĘ Z WIDZAMI Na tym zdjęciu wojskową kwaterę X Muzy widać od podwórka, razem ze schodami wiodącymi do kabiny operatora, której wnętrze prezentuje się powyżej i poniżej.
Fotografia pana Franciszka przy przełącznikach na pewno jednak pochodzi z kina przy Strumykowej.
Podobnie jak i fotografia pracowników „Orła” zrobiona na przełomie lat 70. i 80. przez wieloletniego fotoreportera „Nowości” Andrzeja Kamińskiego.
Errol Flynn również w Asie bywał. Jakoś w 1937 roku, jako „Bohater naszych czasów”.
Tak się napełniało projektor. Zapewne w śp. Grunwaldzie.
„Doktór Murek” w reżyserii Juliusza Gardana, na podstawie powieści i scenariusza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Z Franciszkiem Brodniewiczem, Aleksandrem Zelwerowiczem, Mieczysławą Ćwiklińską, Iną Benitą, Lidią Wysocką, Jadwigą Andrzejewską, no i z muzyką Szpilana. Uff, zasapałem się. Na ekrany polskich kin wszedł w kwietniu 1939 roku.