środa, 15 maja 2013

Rowerowa majówka graniczna II

Poligon, bunkry, stacja w Otłoczynie i przelewająca się w niezwykłym miejscu Tążyna... No dobrze, jednak dawna granica najlepiej smakuje przy zgniłych lekko kolejowych wrotach rosyjskiego imperium, czyli na dworcu w Aleksandrowie Kujawskim. Imć Michał Kokot, zapatrzony w okazałe drzewo, stwierdził kiedyś, że słychać w nim szum dziejów. Tutaj historia gwiżdże, bucha parą, dymi i piszczy hamulcami lokomotyw. Nadaje też przy pomocy kolejowego telegrafu historie w rodzaju tej o przejętym przez powstańców styczniowych na aleksandrowskim dworcu traktacie Alvenslebena, lub taką, jaką grzebiąc w starych gazetach starałem się opisać poniżej.

Z zewnątrz zaczyna to jakoś wyglądać, ale pod odnowionym portalem nadal stara farba odpada płatami. No i w ogóle Mordor jakiś panuje.

Na najbardziej niezwykłym budynku kolejowym w tej części Europy trwa wyścig z czasem i walka z grzechami zaniedbania, co mają tam bardzo bogate tradycje.

Łażąc po dworcu nie mogliśmy naturalnie pominąć apartamentów cesarskich z prowadzących do nich pyszną klatką schodową. Podziwiam ją za każdym razem, gdy do Aleksandrowa zajrzę, więc kilka razy dałem już tu słowny i fotograficzny wyraz zachwytu na jej widok. Ba, żeby tylko jeden – zachwycałem się całymi zdaniami! I nadal gotów jestem to robić, choć z każdym rokiem żeliwna konstrukcja wygląda coraz gorzej.
Za drzwi, które teraz, dzięki uprzejmości pani z Urzędu Miasta stanęły przed nami otworem, również już zajrzałem, przechodząc różne granice z uczestnikami Trialogu. W relacji z tamtej wyprawy zostawiłem dość szczegółowe studium pieca, co najpierw miał służyć głowom koronowanym, a później ogrzewał te odziane w kolejarskie czapki. Taki widok zawsze jednak oczy cieszy, więc przechodząc cesarskie progi, nie mogłem się powstrzymać, by choć powierzchownie tego pięknego urządzenia nie uwiecznić.

Na początku września 1879 roku na dworcu w Aleksandrowie spotkali się dwaj cesarze – niemiecki Wilhelm I i rosyjski Aleksander II. Wizyta gościa z zachodu była dla nadgranicznych mediów pewnym zaskoczeniem.
Z Aleksandrowa dochodzi nas w tej chwili pewna wiadomość, że o godzinie 2-giej z południa, przybywa tamtąd rzeczywiście cesarz niemiecki Wilhelm i spotka się tam z carem Aleksandrem, który już o 12-tej będzie w Aleksandrowie. Obaj cesarze zabawią tam do 9-tej wieczorem, poczem cesarz niemiecki odjedzie ku Królewcowi, car Aleksander zaś wraca do Warszawy. Zdaje się, że decyzya co do tego zjazdu zapadła nagle, car bowiem miał dziś wyjechać z Warszawy do Odessy, a dyspozycje cesarza Wilhelma także były innego rodzaju.
Informowała „Gazeta Toruńska” w środę, 3 września pękając przy okazji z tego, że w Aleksandrowie przez całą noc na drogę, jaką miał pokonać car, wylewano asfalt.
Z dawnego zjazdu monarchów obecny Aleksandrów czerpie pełnymi garściami, od kilku lat organizując ciekawy festiwal. I bardzo dobrze, była granica jest jedną z najciekawszych i najbardziej niedocenionych atrakcji naszego regionu.

W pomieszczeniach z pięknym piecem zamieszkał tylko jeden władca i nie był to car. Ówczesny gospodarz tych ziem oddał swoje, najlepsze w Aleksandrowie lokum, gościowi.
Szczegóły o pobycie dwóch cesarzy północy w Aleksandrowie dochodzą bardzo skąpo publiczności. Wiemy dotąd tylko, że po przybyciu cesarza Wilhelma i powitaniu się obu monarchów mieli obaj w mieszkaniu dla cesarza niemieckiego w dworcu kolejowym przygotowanem półgodzinną rozmowę, poczem cesarz Aleksander udał się do przeciwległego domu, w którym sam mieszkał. Dom ten należący do budynków straży celnej, jest zwykle mieszkaniem okrężnego dyrektora celnego, generała Tixena. Około godziny 5-tej rewizytował cesarz Wilhelm cara Aleksandra w tem jego mieszkaniu, a następnie zasiedli wszyscy do obiadu
.
Cesarz (widoczny poniżej) spędził więc na dworcu noc z 2 na 4 września 1879 roku, a w ten sposób donosiła o tym „Gazeta Toruńska” w sobotę, dwa dni po noclegu.
Hmm, ja też w Aleksandrowie kimałem, jakoś na początku lat 90., ale do kronik się z tym nie wpycham. Pamiętam jednak, że na dworcu była wtedy obszerna poczekalnia i bar.

W czwartek, podczas drugiego dnia wizyty, car (na fotografii) udał się do niedawno zbudowanej cerkwi, która stała koło dworca, a później rozmawiał z cesarzem. Po śniadaniu obaj wsiedli do pociągów i opuścili Aleksandrów. Świątynia stała w miejscu, gdzie dziś jest sklep. Jej zdjęcia, stojącej i rozbieranej w latach 30. XX wieku, można zobaczyć w książce "Dawny Aleksandrów".
Obaj monarchowie doczekali się zdjęcia wykonanego na stacyjnym peronie. Gdzieś je kiedyś widziałem, w każdym razie kojarzę je jak przez mgłę. Pewnie dlatego, że było dość niewyraźne. Cesarz pruski prezentuje się tam w mundurze rosyjskim, a rosyjski w pruskim. Taka wymiana koszulek może dziś nieco dziwić, ale kiedyś najwyraźniej nie była niczym niezwykłym, na stronie oToruniu.net można bowiem znaleźć notkę pochodzącą z „Gazety Toruńskiej”, a nieco poprzedzającej zjazd, bo opublikowanej we wrześniu 1868 roku.
Wczoraj po południu po godzinie czwartej, jak nam powiadano, pędziły dwie lokomotywy w biegu najszybszym z pociągiem sześciu wagonów przez Majdan za Wisłą, ku Aleksandrowu, wioząc cara Aleksandra z jego orszakiem z Poczdamu do Warszawy. Rakuski fldmpor. ks. Thurn i Taxis imieniem cesarza austryackiego ma go powitać w Warszawie. Powiadano też, że od granicy do samej Warszawy wzdłuż kolei już od 3 dni wyciągnięto kordon posterunków kozackich, tak gęsty że prawie co 100 kroków postawiono — niewiadomo — czy straszaka czy strażnika? W Aleksandrowie car zatrzymał się 15 min, a z pruskiego munduru przebrał się w rosyjski.

XIX-wieczne spotkanie dwóch koronowanych krewniaków, którzy wspinali się po tych przepysznych schodach szczegółowo opisał w swojej książce pan ROBERT STODOLNY. Poza tym, w ubiegłym roku, Aleksandrów ozdobił Festiwal dwóch cesarzy niezwykle interesującą pograniczną konferencją, której plony również, mam nadzieję, będzie można kiedyś przeczytać.

Po przejechaniu większej połowy trasy zakotwiczyliśmy się w Nowym Ciechocinku na ranczu, nieco nieszczęśliwie nazwanym ranchem. To bardzo przyjemne miejsce, w którym można było rozprostować spracowane odnóża i dać wytchnąć nadwyrężonym przez rowerowe siodełka pośladkom, pasąc się przy okazji pieczoną nad ogniskiem kiełbasą. Z jedzeniem trzeba się jednak było spieszyć, ze względu na ptasią konkurencję. Nie znam się na pawiach, ale podejrzewam je o bliskie pokrewieństwo z sępami. Tak przynajmniej wynikało z zachowania czterech towarzyszących nam przy ognisku pawic, z których jedna prezentuje swoje wdzięki poniżej. Nie wiem czy to ona, czy jej koleżanka o mało nie pozbawiła mnie posiłku. Gdy przygotowałem sobie chleb oraz mięsiwo i odwróciłem się, by sięgnąć po kijek, ptaszydło wskoczyło na stół i na dodatek w ogóle nie przejęło się tym, co o nim myślę, a co głośno wyraziłem. Dopiero dość zdecydowane kroki zmusiły głodomora, by porzucił swoje niecne plany. Zdobywając w tych okolicznościach informacje na temat ptactwa ozdobnego dowiedziałem się, że pawie należą do zwierząt umiarkowanie mięsożernych. Przy obiedzie towarzystwa dotrzymywał nam także sympatyczny kotek, z którym naturalnie się podzieliłem. Jeden z rzuconych kawałków mięsiwa został jednak przejęty przez ptaszysko, które uciekło unosząc swoją zdobycz i skonsumowało ją gdzieś na boku. Jak wspomniałem, pawie są mięsożerne tylko częściowo, żaden z tych sępów na szczęście nie rozszarpał kota., choć patrząc na pawi apetyt i natręctwo, można było to uznać za cud.
Za płotem rancza znajduje się bardzo interesujący i równie zarośnięty cmentarz STARY CMENTARZ W NOWYM CIECHOCINKU, którego tym razem chyba ostatecznie nikt nie zwiedzał – po jedzeniu mieliśmy strzelanie z wiatrówki, a później trzeba już było ruszać nazad.

„Rancho pod Olszyną” teoretycznie jest Ośrodkiem Sportów Konnych, w praktyce jednak jest to zwierzyniec. Czego tam nie ma! Krowy, kury, kaczki, droga na Ostrołękę... Poza wspomnianymi pawiami są też owce, jedna z nich, gdy tam dotarliśmy, uczyła się dopiero skubać trawę – urodziła się jakieś dwa tygodnie wcześniej. Nie chcę nic mówić, ale wygląda mi na czarną owcę w rodzinie...


... tymczasem tak prezentuje się ten ptak od zadniej strony.
Wracając byłem już na tyle zmachany, że nie chciało mi się wyciągać z plecaka aparatu. Szkoda, bo przez to nie mogę się podzielić obrazkowymi wrażeniami z bardzo malowniczego Otłoczyna, tym razem w jego wersji wiejskiej, nie kolejowej, z pięknym kościołem i bardzo urodziwym drewnianym budynkiem punktu do niedawna pocztowego. Nie uwieczniłem także malowniczego szlaku nad Wisłą, którym chciałem wracać. No właśnie, w Otłoczynie nasza grupa się podzieliła, jedni ruszyli szos, chcąc dotrzeć do pomnika ofiar katastrofy kolejowej z 1980 roku, reszta natomiast pojechała nadrzeczną trasą rowerową. Ja trochę zmarudziłem i na ten szlak wyruszyłem sam, by w pewnym momencie zaryć nosem w płot otaczający jakiś nowy dom. Szukając kolejnych znaków, dotarłem do szosy. Cóż, szlak został przerwany, bo ktoś się na nim wybudował – jakie to w naszych okolicach typowe...
Na dawną trasę nr 1 wypełzłem w miejscu sąsiadującym z drogą do pomnika, a że nasi właśnie tam byli, skręciłem na parking i ostatecznie wylądowałem przy torach.

niedziela, 5 maja 2013

Majówka. Eh, piękna by była!

Małe trzy grosze do wielkoweekendowych wojaży. Znalazłem to w internecie i się rozmarzyłem – jakże miło by było tak sobie popłynąć! Jakieś pięć lat temu udało mi się w Płocku wpakować na holownik i ruszyć nim w dwudniowy rejs, szczegółowo tu zresztą opisany i zilustrowany. Ależ to była przygoda! Niestety, naszego konwoju, złożonego z barki holownika i pchacza, nikt po drodze nie mijał. No, może tylko kilka łódek. Tym bardziej więc przyjemnie jest popatrzeć na ruch, jaki panował na Wiśle w latach 20. Sporo widoków utrwalonych wtedy na taśmie przez francuską ekipę filmową, bardzo przypomina publikowane już na "Piątej stronie" obrazy z kolekcji Sczanieckich.
Główną scenerią filmowej relacji sprzed niemal 90 lat jest Płock, ale wydaje mi się, że na samym początku widać tu Dobrzyń nad Wisłą. Podróż jest tym przyjemniejsza, że na początku towarzyszy jej piosenka Mariana Hemara.

Film ma swój ciąg dalszy, również w sieci widoczny. Tym razem rzecz dzieje się na lądzie, w Płocku. Tuż po pierwszej minucie widać świnię biegnącą przez miasto...

środa, 1 maja 2013

Po nas choćby potop?

Czasy mamy historyczne, a gdy czasy są historyczne to znaczy, że – jak pisał Andrzej Sapkowski we wstępie do swojej trylogii śląskiej – dzieje się dużo i szybko. W Toruniu na przykład sporo się ostatnio buduje i wykańcza. To drugie nie dotyczy może bezpośrednio wszystkich rozpoczętych inwestycji, ponieważ część z nich, z różnych powodów, utyka. Wykańczane są przeważnie stare toruńskie przedmieścia. Gdy magistrat zrealizuje już wszystkie swoje plany dotyczące rozbudowy dróg, z tych przedmieść niewiele zostanie. Proces burzenia odbywa się w zasadzie bez dyskusji – władza ma wizję, władza ma rację i już, a kto nie jest z władzą, jest przeciw rozwojowi miasta.
Mi przyszłość Torunia bardzo leży na sercu, dlatego na taką masową demolkę patrzeć obojętnie nie mogę. I nie mam zamiaru. Najbardziej ostatnio narażoną na zniszczenia „Chełmionkę” brałem pod lupę już kilka razy, niedawno, przy okazji rozbiórki pewnego bardzo ciekawego budynku. Opisałem go w gazecie i dołączyłem kilka słów komentarza, który, jak słyszałem, gospodarzy miasta mocno wkurzył. Czym ten gniew zaowocuje? Odrobiną refleksji, czy kolejnymi wyrokami śmierci na następne toruńskie zabytki? Znając życie i realia, stawiam na destrukcję, choć bardzo bym chciał zobaczyć co innego.
Na zdjęciu fragment przedmieścia, zanim jeszcze wparowały nań buldożery poprzedzone ekipami wycinającymi drzewa.

W Toruniu, pod obuchem rozbudowy, masowo padają stare domy. Inną stroną tego medalu jest również rzeź drzew. Rany, ileż to ja się, siedząc w redakcji, nasłuchałem narzekań z tego powodu! W sumie jednak nie ma się czemu dziwić, ptaki rzeczywiście pewnie będą miasto omijały szerokim łukiem. Centrum, wraz z położonymi blisko niego przedmieściami, zostało niemal doszczętnie wyłyszone.

Dom przy Szosie Chełmińskiej 93, który w różnych stadiach rozkładu się tu na ogół pokazuje, nie był obiektem architektonicznie oszałamiającym. Na swojej fasadzie posiadał jednak napis reklamujący piekarnię. Ściślej mówiąc, kilka napisów nakładających się warstwami i informujących o jego dawnej funkcji po polsku oraz niemiecku. Wyraźnie widoczne ślady bardzo zamierzchłej numeracji wskazywały na to, że reklamowa przygoda tej niepozornej ściany zaczęła się jeszcze w XIX wieku, gdy piekarnia z Szosy Chełmińskiej (która to już w tym miejscu odnaleziona?) stała jeszcze na Przedmieściu Chełmińskim, a jak się później okazało, także na Bielanach. W całym Toruniu starszego i bardziej ciekawego napisu reklamowego, z tego co wiem, nie było (chciałem napisać – nie ma, ale muszę niestety użyć czasu przeszłego).
Wgapiałem się w te napisy przez lata, kiedy mieszkałem na Wrzosach, przejeżdżałem obok tego domu niemal codziennie. Licho jakieś mnie podkusiło, że tuż przed rozbiórką zacząłem opukiwać ścianę wydobywając spod cienkiej warstwy, która napis kiedyś zapaskudziła, kolejne litery. Zwątpiłem, bo sprzętu i wiedzy mi zabrakło, do przebadania tej ściany potrzebni byli specjaliści.



Działać trzeba było naprawdę szybko, bo zanim za burzenie wzięli się eksperci, za robotę zabrał się społeczny komitet rozbiórkowy. Cztery, pięć dni po tym, gdy kamienicę opuścili ostatni lokatorzy, nie było tu już czego ratować (pieca przecież, choćbym nie wie jak chciał – a chciałem, bo był bardzo ładny – na plecach bym nie wyniósł). Nawet stropy poszły w cholerę. Z tego powodu zresztą w magistracie zapadła decyzja o tym, że dom należy jak najszybciej rozwalić.


Gdyby nie okoliczności (oj tak, oko bardzo się dziś musi na „Chełmionce” napracować, licząc to, co zostało, bądź ma zostać zburzone), z tej całej przygody mógłbym się tylko cieszyć. Szukając informacji na temat kamienicy z najstarszym toruńskim napisem przekopałem źródła dowiadując się wielu ciekawych rzeczy o budowie domu i jego dalszych losach. Pan Bohdan Orłowski, mój mistrz z oToruniu.net, przejrzał swoje zbiory dorzucając sporo kolejnych ciekawostek. Ostatecznie wreszcie, dzięki nieocenionej pomocy pani profesor Bogumiły Rouby, szefowej Zakładu Malarstwa i Rzeźby Polichromowanej Instytutu Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa na UMK, nad najstarszym toruńskim napisem pochylili się także fachowcy ze studenckiego koła naukowego konserwatorów zabytków. Badania zostały zorganizowane w błyskawicznym tempie i stanęły pod znakiem zapytania z powodu braku drabiny, którą jednak udało się pożyczyć od zakładającej rolety firmy Mrok, która ma swoją siedzibę przy Szosie Chełmińskiej kilka domów dalej i po przeciwnej stronie ulicy. Bardzo lubię takie improwizowane i wariackie akcje. Szkoda tylko, że napisowi trzeba się było przyglądać na kilka godzin przed przyjazdem burzącego dom buldożera. Jeszcze bardziej żal serce ściska, że gdyby nie takie pobieżne badanie, nikt by nie odnotował tego, że napis był czterowarstwowy. Toruński uniwersytet jest konserwatorami słynący i nie trzeba się starać, by namówić ich do współpracy. Ja załatwiłem to w kilka minut, wykonując trzy telefony – pani Malwino, za pomoc z całego serca dziękuję. Dlaczego jednak badaniem napisu zainteresowałem się pierwszy? Przecież gospodarze miasta, planujący przy pomocy buldożerów jego rozwój, mogliby to zrobić sami, wiele miesięcy wcześniej. A jednak, nikt się nie pofatygował... Zgodnie z procedurami, przed rozwałką została sporządzona podstawowa dokumentacja, ale odnotowano w niej jedynie ISTNIENIE napisu.
Opis całej historii, będący również zapisem ostatnich godzin istnienia domu przy Szosie Chełmińskiej 93, oraz punktem wyjścia do komentarza, który tak bardzo gospodarzy Torunia obraził, można znaleźć TUTAJ

Ale fajne schody! Bądź wchody, w zależności od tego, kto w którą stronę idzie. W archiwaliach wygrzebałem, że jakoś na początku XX wieku była o nie spora awantura. Zostały dobudowane bez pozwolenia. Ciekawe, kiedyś takie rzeczy nie uchodziły płazem, podobnie jak i budowlane zaniedbania. Jeszcze przed wojną ścigała je policja budowlana i magistrat. Dziś już tego nie robi, a policja budowlana? Czy ktoś dziś jest w stanie sobie coś takiego wyobrazić?


Pod numerem 93. była piekarnia, podobnie jak kawałek dalej, w 99, gdzie dziś jest jeszcze sklep z kawą i winami. Sąsiad, choć może z tego miejsca nie prezentuje się najlepiej - chociażby ze względu na front i komin wart jest, by go zachować. Wyrok został już jednak wydany, lecz data egzekucji nie jest jeszcze znana.

Sklep z winami jeszcze jest (the winner is, ale na jak długo?), dawna piekarnia przy Szosie Chełmińskiej 93 również jeszcze stoi. Pomiędzy nimi pustką zieje już jednak szczerba.

Rozbiórkę domu 95-97 spostrzegłem zbyt późno. Na miejscu zastałem w zasadzie tylko cegły. Zrobiłem zdjęcia, tym samym dokumentacja zagłady Chełmińskiego Przedmieścia w tym miejscu dobiegła końca. No, prawie...


Z kamieniczki udało się uratować kilka leżących na gruzowisku drewnianych elementów. Dokonali tego moi blogowi sąsiedzi i wielka chwała im za to!

Po odczyszczeniu, co bardzo mozolnie idzie, a w zasadzie zamarło, okienko będzie piękną ozdobą ściany.

Tak „Chełmionka”, na demolowanym właśnie odcinku, prezentowała się jeszcze rok czy dwa lata temu. Pięknie zabudowana i zadrzewiona – fotografuję ją już od lat, ale przeglądając archiwum, ze smutkiem zauważyłem, że utopionego w zieleni budynku 95-97 nigdzie w całej okazałości sportretowanego nie mam. Zawsze drzewa go zasłaniały...
Przedmiejsko miła i zdewastowana. Zgadza się, czego najbardziej rzucającym się w oczy dowodem może być fatalny stan nawierzchni Szosy Chełmińskiej, ktoś jednak ją do takiego stanu doprowadził. Trakt składa się z dziur, bruku i szyn tramwajowych, a przecież ostatni tramwaj przejechał tędy 20 lat temu!
Nie jestem przeciwnikiem modernizacji, nie czuję wstrętu do przebudowy, byleby tylko podobne przedsięwzięcia prowadzone były z głową. W Toruniu tymczasem masowo wyżyna się stare przedmieścia (Chełmińskie już znika, kolejne będzie Jakubskie, a miejscy planiści z ogromną determinacją starają się również pogrzebać ocalałe relikty Mokrego), by zrobić miejsce dla dwupasmowych autostrad. Pod tym względem także specjalistą nie jestem, jednak wydaje mi się, że światowe metropolie dążą raczej do tego, by samochody ze swoich granic wyprowadzić. U nas tymczasem asfalt zalewa wszystko, a kierowcy krążą godzinami szukając miejsca na parkingach. Metropolie... Jakiś czas temu słyszałem, że gdzieś, bodajże na Dolnym Śląsku, autobusy komunikacji miejskiej tych, co zdecydują się zostawić auto pod domem, wożą za darmo. Czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie coś takiego w Toruniu?! Ja bardzo chciałbym, ale w tej chwili jakoś mi nie wychodzi...
Autostrady w środku miasta to jedno, inną rzeczą jest natomiast wyścig deweloperów. Dziwny, bo jak napisałem w swoim komentarzu, w Toruniu nie ma już przedmieść, są tylko działki, z których można usunąć stare rudery, jakie na nich stoją, by postawić tam jakiegoś nowoczesnego kolosa. Lokale w nowych domach sprzedać jednak trudno, choć ludzie ciągle narzekają na brak mieszkań. Nie rozumiem tego tym bardziej, że widzę, jak wiele miejskich metrów w starej zabudowie świeci pustkami (co wprawia w osłupienie tym bardziej, że opustoszałe kamienice błyskawicznie są przecież rujnowane. Smutnym tego przykładem może być chociażby niezwykła kamienica przy Bydgoskiej 50/52). Czy nie lepiej by było remontować to, co już jest? Tylko po co, skoro można zburzyć i postawić nowinkę?
Zabudowa tymi nowinkami powinna się jednak odbywać w zgodzie z pewnymi regułami. Wysokość nowej budowli, jej bryła i charakter, powinny być zgodne z sąsiadującą wcześniejszą zabudową. W Toruniu udaje się to tylko czasami. Bardzo rzadko! Pracownicy magistrackiego Wydziału Architektury i Budownictwa oraz Biura Miejskiego Konserwatora Zabytków starają się, aby to miało ręce i nogi, jednak przeważnie, między starymi budynkami, wyrastają nowoczesne obiekty pasujące do otoczenia jak pięść do oka. Ich wysokość dostosowana jest do widocznego gdzieś na horyzoncie komina (przesadzam, ale tylko trochę), później natomiast, obok jednego architektonicznego przybysza z kosmosu wyrasta następny, jeszcze bardziej odważny, itd.

Ostatecznie, tak się jakoś dziwnie składa, że budynki oryginalne w pewnym momencie przestają pasować do otoczenia. Więcej nawet, swoją pokracznością i niedostosowaniem po prostu kolą oczy. Nic tylko wsiąść do buldożera i rozjechać. Grzech ten nie jest wynalazkiem gospodarzy prezydenta Zaleskiego, ma w Toruniu niestety znacznie głębsze korzenie. Bloki w tle sportretowanego tutaj szachulcowego budynku stojącego przy Szosie Chełmińskiej obok jej skrzyżowania z ulicą Żwirki i Wigury wyrosły jeszcze zanim obecny prezydent wraz ze swoją ekipą doszedł do władzy.

Efekty ostatniego etapu tego dopasowywania nowej zabudowy do historycznego otoczenia można zobaczyć przy ulicy Kołłątaja. Obrazki współczesne znajdują się na samym końcu, kilka archiwalnych zamieszczonych poniżej, pan Andrzej Kamiński zrobił w latach 90., chociaż pierwszy obrazek z tej serii datowany jest na początek XXI stulecia.

Ta sama ulica w latach 90. - zanim wjechały na nią buldożery. Ile zieleni, jakie ładne okna...

Tak było, przed 1990 rokiem.


Walka o toruńskie starocie, czy może raczej – o zachowanie charakteru miasta – wydaje się nie mieć sensu. W magistracie inwestycje mają priorytet, a prezydent jest święcie przekonany o słuszności swoich decyzji. Dyskutować nad nimi w każdym razie nie zamierza. Jego słynna już maksyma: Kto jest przeciw Zaleskiemu, jest przeciw Toruniowi, stała się zresztą symboliczna i nie pozostawia złudzeń. Wyraziłem w gazecie inne zdanie na ten temat i dziwo, żaden z moich tekstów (a natłukłem ich przecież wiele), nie spotkał się z tak wielkim i pozytywnym przyjęciem. Kilka mądrych osób zwróciło uwagę na to, że prezydent Zaleski nie urodził się w Toruniu, nie stawiał tu pierwszych kroków, nie bawił się tu w piaskownicy. We wczesnych swoich latach, z wypiekami na twarzy, nie odkrywał świata poza granicami swojego podwórka. Nie nawdychał się więc toruńskiego powietrza, nie poznał jego ducha. Do pierwszych takich komentarzy odnosiłem się z rezerwą, ale coś w tym jest... Uświadomił mi to poniekąd pan architekt miejski, który – dla odmiany – moimi słowami poczuł się dotknięty. Zapytał, co mi się w działaniach zabudowujących miasto deweloperów nie podoba, ja na to podałem m.in. przykład zniszczonej nową zabudową Winnicy (pisałem już o tym wcześniej, ale zdjęć jeszcze nie zrobiłem, co postaram się nadrobić). W odpowiedzi usłyszałem, że wznoszone tam bloki powstały na deskach kreślarskich architektów o europejskiej renomie. Zapewne, ale cóż mi z tego? Ja architektem nie jestem, jednak po różnych toruńskich kątach włóczę się od urodzenia i wiem, że w takim miejscu podobnych obiektów wznosić się nie powinno. Ten teren został już ukształtowany, ma swoje tradycje i historię, a to jest rzecz święta. Inne miasta mogą nam takich korzeni pozazdrościć, szczególnie w zdemolowanej wojnami Polsce. Gospodarze, którzy godzą się na to, aby te korzenie wyrwać, bądź zachwaścić, są ślepi, głupi i na swój wyborczy "gospodarczy" szyld z pewnością nie zasługują.
Na zdjęciu kolejny fragment dawnej zabudowy ulicy Kołłątaja.

Dziś ulica Kołłątaja wygląda tak. Ani jednego starego domu już na niej nie ma, nowe powstały natomiast w czasach, gdy prezesem budującej się tu Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej był obecny gospodarz miasta.

No nie da się ukryć – koniec.

środa, 17 kwietnia 2013

Szklany skarb z Podgórza

Walka o zachowanie starego Torunia to na pierwszy rzut oka beznadziejna robota. O bruk demolowanego właśnie miejskimi planami rozbudowy Chełmińskiego Przedmieścia można sobie głowę rozbić, albo też zedrzeć gardło rzucając słowa na wiatr. Wiatr historii, co rozliczy obecnych gospodarzy miasta z dokonanych zniszczeń? Tam, oraz wszędzie indziej, bo władze Torunia grzeszą przecież pod tym względem również w innych jego zakątkach.
Na szczęście jednak archeologia miejska nie ogranicza się wyłącznie do zmagań z twardogłowym kierowniczym betonem i asfaltem, bo ten wydaje się być oczkiem w głowie toruńskich notabli, którzy najwyraźniej, przy przebudowie ulic, wolą dopłacić, byle tylko pozbyć się odkrytej podczas remontu doskonale zachowanej nawierzchni sprzed stu lat. Tak chociażby zdarzyło się przy okazji renowacji wychodzącego poza linię średniowiecznych murów miejskich odcinka ulicy Kopernika i jeszcze w wielu innych miejscach.
Stop. Tym razem miało być o jasnych stronach Torunia, gniew spowodowany jego dewastacją trzeba zatem odłożyć. Przynajmniej na chwilę, bo w dzisiejszych czasach o całkowitym rozstaniu z nim, marzyć niestety nie można.
Fajnie jest się grzebać w starociach, ponieważ czasami można dzięki temu trafić na skarby. Dosłownie, ponieważ podczas remontu jednego z pomieszczeń domu przy ulicy Parkowej na Podgórzu, z sufitu wysypało się ponad 70 szklanych negatywów sprzed niemal 90 lat. W przenośni, gdyż Adam Karpa, w którego ręce ten skarb wpadł, zamiast szkiełka wyrzucić, czy opchnąć je na Allegro, zaczął szukać sposobu, jak zdobycz zachować i podzielić się nim z innymi. Taka postawa zasługuje co najmniej na złoty medal.
Wieści o skarbie się rozniosły i dzięki temu szklane negatywy, wykonane w międzywojniu w podgórskim atelier Hermanna Spychalskiego, wybudowanym jeszcze w XIX wieku przez Aleksandra Jacobiego należącego do familii toruńskich pionierów fotografii, wylądowały w rękach konserwatorów z Biblioteki Głównej UMK. Ich renowacja właśnie się kończy a po zeskanowaniu, skarb wzbogaci zasoby Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej. Mam nadzieję, że wcześniej pochodzące z niego rodzynki będzie można również opublikować w „Nowościach”, bo to daje nadzieję na rozpoznanie przynajmniej niektórych anonimów ujętych przez mistrza przedwojennej toruńskiej fotografii, który, wraz ze swoim aparatem, był świadkiem najważniejszych wydarzeń w dziejach stolicy polskiego Pomorza z czasów II RP.
Kilka dni temu, dzięki uprzejmości pracowników BG UMK dostałem pierwszy fragment ocalonego skarbu. Opisałem to w gazecie SENSACJA SPOD SUFITU i teraz szukam sztucznych paznokci. Swoje naturalne obgryzłem już z niecierpliwości, czekając na kolejne zdjęcia. Rany Julek, ile dzięki temu będzie się można dowiedzieć! Wiele wskazuje więc na to, że szykuje się kolejna wielka przygoda. To z pewnością, przynajmniej na jakiś czas, wynagrodzi użeranie się z paranoją bijącą z oblicz zasiadających na najwyższych miejskich stołkach...
Cóż więc mogę jeszcze dodać. Pani i panowie, mistrz Hermann Spychalski, ofiara bardzo skomplikowanego życia na pograniczu w niezwykle trudnych czasach, a może niemiecki szpieg – prezentuje:


Dwaj panowie z szablami i w paradnych mundurach. Siedzą sobie, jak powiedział major Marian Rochniński, specjalista o militarnej przeszłości miasta, najprawdopodobniej gdzieś na tle schronu amunicyjnego przy Okólnej i należeli do 31 pułku artylerii lekkiej.

Niektóre z odkrytych fotografii przetrwały do naszych czasów nienaruszone. Nad innymi biblioteczni konserwatorzy musieli się bardzo napracować nie tylko je czyszcząc, ale także przyklejając odpadłe fragmenty błony fotograficznej. Mimo ich wysiłków negatywy i tak noszą ślady zniszczenia, co moim zdaniem podnosi tylko ich wartość. Tutaj na przykład mielibyśmy do czynienia z kolejnym zdjęciem wojaków, pozujących z całym arsenałem. A tak, kleksy rozkładu świadczą o burzliwych dziejach szklanego skarbu i niezwykłych okolicznościach jego odkrycia. Mimo zniszczeń, w tle za żołnierzami widać w całej okazałości barak z czasów pruskich, który tak bardzo zainteresował szefa Muzeum Wojsk Lądowych w Bydgoszczy (pisałem o tym w gazecie). Swoją drogą, choć baraki poligonowe, w swej znakomitej większości zostały rozebrane jeszcze przed 1920 rokiem, pochodzący z nich materiał przez służył mieszkańcom Podgórza jeszcze przez całe dziesięciolecia, tworząc zaplecze gospodarcze samodzielnego miasta, które w kwietniu 1938 roku zostało włączone do Torunia. Dziadkowie odkrywcy skarbu wspomnieli, że zbudowaną z takiej blachy komórką cieszyli się do 1970 roku. Gdy zaś „szajerek” rozbierali, to i tak znalazł się ktoś, kto materiał odkupił, bo to naprawdę dobra blacha była. A może nadal jest? Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że budowle z cynkowanej pruskiej blachy falistej nadal gdzieś jeszcze na Podgórzu stoją.

W tym przypadku miejsce wykonania zdjęcia powinno dać się ustalić. Przynajmniej ze względu na tło...

Jak dotąd widziałem sześć zdjęć zeskanowanych i kilka więcej, na kliszach. Choć marsowe miny (na ślad saperów jeszcze nie trafiłem) wojaków i ich sprzęt w tym zbiorze dominują, budząc chyba największe emocje, moim faworytem jest zdjęcie komunijne. Pewnie dlatego, że fotki wojskowe są jak dotąd anonimowe, a tu mamy podpis. Na szkiełku widać nazwisko właścicieli zdjęcia – rodziny Popiołków. Adam, odkrywca skarbu mówi, że jego babcia, dobrze pamiętająca przedwojenny Podgórz, kojarzy pracownika poczty, który się tak nazywał. Niech więc gdzie indziej karabiny i moździerze szczerzą swoje kły, dla mnie prawdziwa przygoda zaczyna się wtedy, gdy obrazek sprzed wieku zaczyna opowiadać swoją historię. Tych kilka, przybliżających do celu literek (czym wypisanych, markerów wszak wtedy jeszcze nie było?) pozwala wzbić się na wyższy poziom metafizyki. Nie przesadzam w tym co napisałem, mistrz Roman Such, twórca „Albumu Rodzinnego” w „Nowościach” również na to zwrócił uwagę.

sobota, 6 kwietnia 2013

Ściana gniewu

Tym razem postaram się mięsem nie rzucać, robiłem to już, gdy opisywałem dramat toruńskiej rzeźni jesienią ubiegłego roku. Tam też opisałem, jak to się stało, że po dużym zakładzie tak niewiele zostało: GRRRRÓÓÓWNO!. Wrzucam tylko zdjęcia – obecne i archiwalne, oraz dołączam kilka relacji sprzed 130 lat. Wszystko to mówi samo za siebie.

Starych budowli przemysłowych w Toruniu można ze świecą szukać. Tym bardziej więc boli widok gruzowiska, jakie zostało po rzeźni miejskiej. Aby doprowadzić zakład do takiego stanu wystarczyło raptem kilkanaście lat, tak Tormięs prezentował się jeszcze w 1999 roku. Proszę popatrzeć, porównać i wyciągnąć wnioski. Na deser dorzucam jeszcze relację z przygotowań do otwarcia rzeźni, jaka ukazała się w „Gazecie Toruńskiej” 2 lipca 1884 roku.

Otwarcie rzezalni miejskiej w Toruniu nastąpi jutro. Od dnia jutrzejszego nie wolno bić w mieście i na przedmieściach bydła rogatego, cieląt, skopów i wieprzy, jak tylko w rzezalni miejskiej. Tam też i dozór co do zdrowia sztuk przeznaczonych na rzeź będzie wykonywał osobny urzędnik miejski. Urządzenie rzezalni jest oczywiście wielką poprawą zdrowotnych stosunków miasta. Oczyści się szczególniej ulica Szewska, głównie przez rzeźników zamieszkana, a w środku starego miasta położona. Życzyćby należało, aby i fabrykacya kiełbas również działa się w rzeźni, a przynajmniej wyszła z piwnic ulicy Szewskiej, którą wyziewami swemi nieznośną czyni. Nadto byłoby z takiego ulokowania fabrykacyi kiełbas pod okiem konkurenta i dozorującego urzędnika to wielkie dobre, że nie pchanoby tam pewniej w kiszki i kiełbasy byle czego, często obrzydliwego i niezdrowego, jak o tem z rozmaitych miejsc często bywają doniesienia, a z sądowych rozpraw niewątpliwe wiadomości.


Otwarcie toruńskiej rzezalni
Cech rzeźnicki w Toruniu wyruszył dzisiaj o godzinie 11 przed południem w uroczystym pochodzie z esplanady ulicą Chełmińską dookoła ratusza i dalej ulicą Szeroką przez Nowemiasto do nowo urządzonej rzezalni nad szosą wiodącą do Lubicza. Na czele orszaku jechał rycerz w średniowiecznej zbroi, reminiscencya dawniejszych urządzeń obronnych w mieście, dalej postępowała kapela, majstrowie rzeźniccy, czeladź w ubiorach masarskich, ucznie wiodący okazałe sztuki bydła opasowego ze złoconemi rogami i wieńcami dokoła piersi a wreszcie, na umajonych wozach rzeźnickich, tuczne wieprze, skopy i cielęta. Pomiędzy poszczególnemi oddziałami orszaku powiewały cechowe chorągwie. Na dziedzińcach rzezalni odbyło się nasamprzód ślachtowanie na próbę. Uroczystość rozpoczęła się przemową rządcy budowniczego Rehberga do nadburmistrza miasta p. Wisselincka i oddaniem mu kluczy. Nadburmistrz wygłosił potem przemowę do zebranych a mianowicie cechu rzeźnickiego, na którą odpowiedział p. Wakarecy, starszy majster w cechu.
Gazeta Toruńska, czwartek 3 lipca 1884.

Toruń jest małym miastem, wszędzie, nawet jeśli się grzebie w przeszłości, można natknąć się na znajomych. Nie wiem, kim był wspominany przez „Gazetę Toruńską” p. Wakarecy, ale sądzę, że chodzi o Aleksandra, który pod koniec XIX wieku wybudował dla siebie dom przy Szosie Chełmińskiej 64. Ten piękny z wieżyczką, niedawno tu opisywany i na fotografii z 1917 roku prezentowany. Swoją drogą, rodzina Wakarecych wciąż jest w Toruniu obecna, z pewnością więc będę miał okazję, aby wątpliwość wyjaśnić i przy okazji kilka szczap drzewa genealogicznego zasłużonej familii, na stronę wrzucić.
Widoczne niżej czarno-białe zdjęcie rzeźni pochodzi z 1912 roku.


Toruńska rzeźnia była kilka razy rozbudowywana. Jedna z takich inwestycji rozpoczęła się w 1908 roku i zakończyła trzy lata później. Pochłonęła 510 tysięcy marek.
„Obecnie rzeźnia jest urządzona wedle wszystkich nowoczesnych wymagań” – chwaliła 29 września 1911 roku „Gazeta Toruńska” donosząc, że obiekt, którego rozbudowa właśnie się zakończyła, był wizytowany przez członków magistratu.

Jeszcze raz to samo, co było na początku. By nie było, że to fotomontaż...

Poza kominem i stertą cegieł, po Tormięsie zachował się jeszcze fragment muru przy ulicy Targowej. Porównanie nasuwa się samo – ściana płaczu. Ja połaziłem sobie jednak nieco po Toruniu, patrząc na to i owo. Dla mnie więc jest to ściana gniewu.

Rozebrany jesienią biurowiec zakładu znajdował się w tej szczerbie, co ją widać przy końcu Targowej.

Pod gruzami najwyraźniej zachowały się jeszcze jakieś podziemia. Tak przynajmniej mi się wydaje, bo pod ocalałym fragmentem muru zauważyłem zakratowane okienko. Dodaję je na koniec, jako kolejny symbol oraz przestrogę dla wszystkich osób za taki stan rzeczy odpowiedzialnych.