sobota, 2 listopada 2013

Panienka z chmur


Uwielbiam stare gazety! Nienawidzę starych gazet! To jakieś monstrum, które żyje własnym życiem, z ciekawości rozpala głowę, a oczom każe pożerać monitor komputera, lub bibliotecznego czytnika mikrofilmów. Elektryzuje, by za chwilę pokazać figę, albo nawet uniesiony środkowy ręczny palec. Czasami aż boję się do tego potwora podchodzić. W zasadzie zawsze, kiedy szukam czegoś konkretnego, trafiam kulą w płot. Niemal każdy przeglądany numer przedwojennego „Słowa Pomorskiego”, czy jeszcze starszej „Gazety Toruńskiej” rzuca mi w twarz całą masę innych tropów i ciekawostek. Na dłuższą metę można od tego zwariować!
Ile czasu poświęciłem kilka lat temu na przeczesywanie archiwów w poszukiwaniu śladów „Panienki z chmur”, jedynego filmu nakręconego przez działającą w Toruniu wytwórnię filmową Bernarda Marwińskiego... Bardzo dużo! Tak wiele udało mi się dowiedzieć, jednak mimo tego wciąż tłukłem głową (tą rozpaloną wcześniej przez dawne doniesienia prasowe) w mur, bo nie byłem w stanie ustalić personaliów głównych bohaterów. Więcej nawet, nie mogłem nawet na zdjęciu ekipy Marwin-Filmu rozpoznać tytułowej panienki. Przy okazji premiery filmu gazety się nią krztusiły, za każdym razem jednak żonglując pseudonimem, za jakim się skryła. Brzmiał światowo, ale zupełnie nic mi nie mówił, a ja tak chciałem znaleźć imię, nazwisko i adres miejsca zamieszkania, które bym mógł teraz odnaleźć. Prawdziwe dane mogłyby też pozwolić na odtworzenie losów rodziny, a to już jest coś.
Nie pamiętam, czego szukałem jakieś dwa tygodnie temu na łamach przedwojennej prasy, kartkując „Słowo Pomorskie” trafiłem jednak na zdjęcie dziewczyny w stroju lotnika. Nic tylko fotka i podpis: Lilli Dorey, toruńska gwiazda filmowa.
Jezus Maria, Lilli Dorey? Co mi to mówi? Aaa, dzień dobry pani „Panience z chmur”!
Fotografia ukazała się w „Słowie Pomorskim” 18 grudnia 1929 roku. Nadal nie wiem, kim była gwiazda, mogę jednak przynajmniej zlokalizować ją między aktorami. Próbuję przynajmniej to zrobić, bo logika nakazuje, aby tytułowa postać siedziała w centrum, ale wygląda na to, że panienka zajęła miejsce nieco z boku i do tego w bok się patrzy. Tak usadzona i wpatrzona postać odziana jest w każdym razie w coś przypominającego kurtkę lotniczą. W sumie takie umiejscowienie nie powinno mnie dziwić. Dość długo wydawało mi się przecież, że reżyser i producent filmu, Bernard Marwiński, stoi uśmiechnięty i podparty pod boki obok kamery, gdy tymczasem właścicielem Marwin-Filmu okazał się być stojący obok dość niepozorny człowiek w okularach.
Zerkająca w bok postać na zdjęciu zespołowym pasuje do tej, jaka prezentuje się na fotosie „Panienki z chmur”. Zdjęcie zostało zrobione w pałacu w Pluskowęsach pod Chełmżą, a podzieliła się nim ze mną Basia Marwińska, potomkini i kontynuatorka filmowych tradycji Bernarda Marwińskiego. Jeszcze bardziej podobna jest ona jednak do jednej z postaci przedwojennej galerii pięknych pięknych warszawianek, na którą trafiła Ania. Lula Dorey, w latach 30. wschodząca gwiazda polskiego filmu... Jak bardzo wzeszła i co się później z nią stało? Niech ten wpis będzie rozesłanym za nią listem gończym.
Skoro już o Marwin-Filmie mowa... Kiedy ja grzebałem się w berlińskich wspomnieniach, jedna z głównych alejek w Parku Miejskim na Bydgoskim Przedmieściu, doczekała się patrona. Został nim jeden z aktorów Marwińskiego, doskonale czytelnikom tej strony znany Bogusław Magiera.
Na uroczystości byłem, ale zdjęć zbyt wiele nie zrobiłem, bo zaczęło strasznie lać. Jak aleja wygląda dziś, każdy może sobie zobaczyć. Tak natomiast prezentowała się przed wojną, kiedy na jednej z ławek przysiadał widoczny na pierwszej fotografii uczczony w ten sposób nauczyciel, społecznik, filmowiec i aktor, który w październiku 1939 roku został aresztowany przez Niemców i via m.in. Fort VII trafił ostatecznie do Dachau, gdzie zginął.
Na drugim zdjęciu z rodzinnego archiwum pana Bogusława widać zniszczony w czasie wojny i nigdy już nie odbudowany pomnik aeronautów. Podobno najpiękniejszy pomnik przedwojennego Torunia.

piątek, 1 listopada 2013

Ich war ein Berliner


Berlińskiej eskapady, która przydarzyła mi się w połowie czerwca tego roku, nie da się streścić w trzech słowach. Nie ograniczałem się zatem i poświęciłem jej ponad dwadzieścia wpisów, z którymi mozoliłem się przez kilka miesięcy. Musiałem, bo miasto jest niezwykłe i, jak niedawno powiedział mój mistrz, redaktor Roman Such, który na Piątą Stronę zajrzał, w naszym kącie Europy niedocenione. Niesłusznie, co mam nadzieję, udało mi się udowodnić.
Dla mnie była to niezwykła przygoda. Do Berlina zajrzałem po raz drugi, wcześniej jednak oglądałem zupełnie inne miasto. Byłem tam w czerwcu 1990 roku, kiedy padał kaleczący stolicę Niemiec mur, ale spowodowane przez niego podziały były wciąż jeszcze aktualne. Jednym z symboli tej demarkacji, której korzenie wyrastały z berlińskiego gruzowiska A.D. 1945 jest widoczna niżej Brama Brandenburska. Obrazek nie jest moim dziełem, pochodzi z muzeum w miejscu dawnego przejścia granicznego Checkpoint Charlie.
Maszerując przez Berlin i Poczdam zrobiłem ponad 1200 zdjęć i nakręciłem kilka filmów. W Niemczech spędziłem tylko cztery dni, miałem jednak wspaniałą pAnią przewodniczkę, dziennie przemierzaliśmy zatem ładnych kilkanaście kilometrów.
Zaczęliśmy dość niewinnie od Lankwitz, jednej ze wsi włączonych do Berlina. Nasz znajomy fotograf znad Szprewy stwierdził kiedyś, że stolica Niemiec w większości jest takim wiejskim zlepkiem, a patrząc na otoczenie naszej bazy wypadkowej, muszę przyznać mu rację. Dawne wiejskie tradycje są tu zresztą kultywowane, przeszłość doczekała się pamiątkowego głazu.
Oryginalna wiejska zabudowa się oczywiście nie zachowała, ostał się jednak XIII-wieczny kościół, odbudowany po wojennych zniszczeniach.
Świątynię mogliśmy podziwiać tylko przez ogrodzenie, w ten sam sposób dane nam również było zerknąć na pozostałości okalającego ją cmentarza.

czwartek, 31 października 2013

Szczeliny w murze


Checkpoint Charlie, najsłynniejsze przejście graniczne podzielonego Berlina. Podczas mojej pierwszej wizyty nad Szprewą w czerwcu 1990 roku jeszcze istniało i ja chyba się przed nim pojawiłem, ale tego nie pamiętam.
Głowę miałem przeciążoną wrażeniami. Pierwszy kontakt z Zachodem i szok wywołany panującym dokoła dostatkiem i porządkiem. Do tego padający, ale wciąż jeszcze dobrze zachowany mur berliński – granica, którą pokonaliśmy metrem przejeżdżając niedawno otwartym podziemnym szlakiem, przez dwie, wciąż jeszcze nieczynne, zamknięte kilkadziesiąt lat wcześniej stacje. Razem z ojcem przejechałem granicę bez trudu, co dla mieszkańców wschodniej części Berlina było wtedy jeszcze dość kłopotliwe.
Pamiętam, że 23 lata temu byłem pod Bramą Brandenburską, doskonale przypominam sobie również wizytę w słynnym muzeum ucieczek. Pewnie również zobaczyłem symboliczne dziś przejście graniczne w takiej wersji, jak na zdjęciu widać, ale sobie tego nie przypominam.
Przez ponad dwie dekady przeorane murem centrum Berlina bardzo się zmieniło.
Dziś jego śladów trzeba szukać za parkanem otaczającym niewielkie muzeum. Fragment tego ogrodzenia widać na zdjęciu po lewej stronie.
O burzliwej przeszłości tego miejsca przypominają także wywieszone po wschodniej i zachodniej stronie dawnej miejskiej granicy zdjęcia żołnierzy – Amerykanina i Rosjanina. Ja sfotografowałem tylko tego pierwszego.
W połowie czerwca 2013 roku dotarliśmy tam metrem, wysiadając na stacji Stadtmitte.
Zejście, którym weszliśmy, widać na zdjęciu z epoki.
Archiwalne fotografie pochodzą z przejściowego muzeum. Podobnych obrazków jest tam wiele, z czasów zimnej wojny i burzenia muru. Takie sceny, w kolorze, doskonale z 1990 roku pamiętam, na podobne dziury w zaporze napatrzyłem się wtedy pod dostatkiem. Pamiętam także popakowane w woreczki kawałki muru sprzedawane po pięć marek. Obok miejsc pracy burzycieli, bezpańskich betonowych fragmentów walały się jednak tłumy, z Berlina wróciłem więc wtedy nieźle obładowany. Gdzie się te historyczne odłamki podziały? Przetrwały na pewno jedną przeprowadzkę, później jednak ich ślad mi się urwał. Poszukam, bo przecież zginąć nie mogły.
Poza zdjęciami, w muzeum przechowywany jest również fragment berlińskiego muru. Skoro już o zaporze mowa – kilka wpisów temu wspominałem Güntera Litfina. W Muzeum Terroru oglądaliśmy zdjęcia z poszukiwań jego ciała, a później, idąc wzdłuż Szprewy ku budynkowi niemieckiego parlamentu, trafiliśmy na pomnik w miejscu jego śmierci. Relacjonując wrażenie skupiłem się głównie na znajomo brzmiącym nazwisku, przeoczyłem jednak istotny fakt, że młody uciekinier był pierwszą osobą zastrzeloną podczas próby ucieczki przez miejską granicę.
Wracając jeszcze do zmian w krajobrazie, jakie przyniosły dwa ubiegłe dziesięciolecia. Oto mały przykład, który pozwoli zorientować się w ich skali. Niżej mamy fotografię archiwalną, na której widać graniczną pustkę oraz, nieco dalej, budynek mieszkalny.
Gmach ten stoi teraz w długim szeregu zabudowy przy Friedrichstraße.
I tak dziś wygląda.

środa, 30 października 2013

Symbole terroru i plastikowego dobrobytu

Tuż obok Checkpoint Charlie natknęliśmy się na safari. Specyficzne, bo to nie zwiedzane otoczenie kusiło egzotyką, ale środek transportu. DDR-owski trabant.
We wczesnym dzieciństwie „mydelniczki” nazywałem tarabinami.
Najeździć się nimi nie miałem okazji, nikt w mojej rodzinie takowej nie posiadał. Bardziej od nich zapamiętałem zatem syrenę mojego wuja, w której robiłem się równie zielony, co jej karoseria. Rodzimym wehikułem w czasie stanu wojennego podróżowałem m.in. z Gdańska do Strzebielinka, gdzie władza ludowa zamknęła mojego tatę.
Dobrze jednak pamiętam trabanty z naszych ulic. Ten pyrkot silnika i śmierdzące opary wydobywające się z rury wydechowej...
Trzy dni po moim spotkaniu z trabantami, gdy wyjeżdżałem z Berlina, w Zwickau zmarł Werner Lang, konstruktor tego samochodu.
Trampki, warcząc i śmierdząc, defilowały przed nami w bardzo interesującym miejscu. Na tle zachowanych resztek berlińskiego muru...
Którego przebieg, jak wszędzie w podzielonym kiedyś mieście, są zaznaczony.
Na zdjęciach umieszczonych powyżej widać je było także na tle zwalistego gmachu byłego ministerstwa lotnictwa Rzeszy.
Architektoniczny gigant jest jedną z niewielu budowli dawnej faszystowskiej dzielnicy rządowej, który przetrwał wojenne bombardowania. Stosunkowo niedawno został nawet odnowiony, co nad Szprewą zbudziło spore kontrowersje. Rozumiem je, ale też nie dziwię się tym, którzy do tego dążyli. Jak wyczytałem na bardzo interesującej stronie poświęconej architekturze III Rzeszy, gdy w sierpniu 1936 roku zbudowany w 18 miesięcy gmach został oddany do użytku, był największym obiektem biurowym na świecie. 112 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni, 2800 sal, siedem kilometrów korytarzy, 17 klatek schodowych... To robi wrażenie.
Ściany pałacu Hermanna Göringa są dziś dekoracją muzeum terroru założonego na pustym placu zajmowanym kiedyś przez kwaterę główną SS.
Po tej budowli zostały tylko fundamenty widoczne na tle pozostałości berlińskiego muru.
Jego cegły pełnią dziś rolę ściany wystawowej obwieszonej zdjęciami dokumentującymi nazistowskie zbrodnie. Więcej tych obrazków można zobaczyć w postawionym na gruzowisku pawilonie. Przeszliśmy wzdłuż ściany płaczu, zajrzeliśmy także do budynku ze szkła i szybko te miejsce opuściliśmy, oboje zabierając ze sobą dość mieszane uczucia. Patrząc na to wszystko trudno nam było stwierdzić czy Niemcy pokutują za ludobójstwo, czy też rozkoszują się swoją przeszłością z czasów, kiedy dziadkowie spotykanych przez nas na ulicach Berlina ludzi, w rytm marszowych melodii podbijali świat.
Tak ja to widziałem, ale to tylko moje subiektywne odczucie. Zainteresowanych wysyłam do Berlina, oraz odsyłam do Topografii Terroru.

Opuściliśmy zatem nieco dziwne muzeum i pomaszerowaliśmy dalej, nucąc sobie czasami pod nosami „Strawberry fields forever”.
Tego maszerowania w stolicy Niemiec było strasznie dużo. Lataliśmy od rana do nocy, robiąc ładnych kilkanaście kilometrów dziennie. Proszę mi się więc zatem nie dziwić, że w tak krótkim czasie zrobiłem ponad 1200 zdjęć, a wrażeniami z berlińskiego wypadu dzieliłem się tak długo.

poniedziałek, 28 października 2013

Wiatrak w Zielonce Pasłęckiej


Wróciłem właśnie z Obwodu Kaliningradzkiego. Cóż to była za wyprawa! Jaka ciekawa i jaka owocna! W niecałe trzy dni oblecieliśmy pół dawnego Królewca, zwiedzając przy okazji również Wystruć i Gąbin. Nie wiem, jak ja mogłem kiedyś egzystować mając klasyczny aparat fotograficzny, przy którego pomocy, podczas jednych wakacji zapełniałem wizualnymi wrażeniami trzy filmy. Z ostatniego krótkiego wypadku przywiozłem ich ponad 600. W ich kontemplowaniu znów pewnie utonę na długo, zatem spieszę się, aby zakończyć wreszcie berlińską opowieść, wrzucić sporą porcję historii regionalnych – nazbierało się ich mnóstwo, kupiłem też kilka niezwykle interesujących zdjęć z przedwojennego Torunia – i ostatecznie zabrać się za konsumpcję królewieckiego tortu.
Z głową pełną wrażeń znad Pregoły, zasiadłem nad swoim wschodniopruskim archiwum fotograficznym, szukając widoków z przeszłości. Wędkę będę musiał zarzucić nieco głębiej, bo czarno-białych obrazków z Królewca, końcowej stacji kolei, jaka na przełomie 60. i 70. lat XIX wieku przecięła Toruń, oraz ówczesnej stolicy najbardziej na wschód położonej rejencji Prus Wschodnich, nie znalazłem. Wpadłem natomiast na folder zdjęć z Zielonki Pasłęckiej... Jakiś czas temu, opisując swoje wrażenia z Poczdamu, przywołałem ruiny stojącego pod Pasłękiem wiatraka, który na moich oczach rujnował się coraz bardziej. Tamten wpis muszę uzupełnić, ponieważ znalazłem zdjęcie „mojego” wiatraka w całej jego skrzydlatej okazałości.
Z tego co wiem, był to jeden z dwóch młynów wietrznych, jakie w tej wsi się znajdowały. Śladów tego drugiego nigdy jednak nie znalazłem, a i o tym mówię w czasie przeszłym, bo bardzo dawno go nie widziałem. Swoje zdjęcie zrobiłem jakieś 10 lat temu. Nie wiem, czy resztki tej ceglanej wieży jeszcze na wietrznej górce w Zielonce stoją. Pamiętam ją jednak. W moich czasach nie miała już co prawda skrzydeł, ale i tak piękna była.
 

czwartek, 24 października 2013

Ślady w pamięci

W dzisiejszym Berlinie szukałem swoich śladów sprzed 23 lat, co było jednak trudne, bo miasto, choć Berlin, zmieniło się nie do Poznania. Szczególnie w przeciętym kiedyś murem centrum.
Na placu Żandarmerii ślady te jednak znalazłem. Swoją wcześniejszą wizytę w tym miejscu zapamiętałem, ponieważ stoją tu dwie dość bliźniacze świątynie – niemiecka (na zdjęciu widoczna) i dawna hugenocka. W czerwcu 1990 roku hugenoci, czyli protestanccy uchodźcy z Francji, którzy w Prusach znaleźli schronienie po prześladowaniach w ich ojczyźnie związanych z odwołaniem edyktu nantejskiego, byli mi dość bliscy. Niedawno przeczytałem „Trzech muszkieterów” Dumasa, a poza tym nauczyciel z Berlina Zachodniego, u którego się zatrzymaliśmy, był ich potomkiem. Nad łóżkiem miałem obrazek z oblężenia La Rochelle.
Katedra francuska wygląda tak, jak widać poniżej, a jeśli chodzi o naszego gospodarza z okolic Wansee. Przywalił mnie ciężarem swojego trzy, czy czteropiętrowego domu. W Polce w tym czasie nauczyciele starali się na ogół upchnąć gdzieś swoje książki na niewielkiej betonowej przestrzeni bloków czy wieżowców.
Mimo tego wspominam go bardzo miło, ponieważ nieco przed naszym wyjazdem, przysłał nam paczkę z czekoladami. Ponad 70 tabliczek! Przesyłkę pamiętał będę do grobowej deski, bo pożarłem prawie wszystko i dopiero wtedy nasyciłem się czekoladą.
Cholera, zapamiętałem świątynie, nie mogę sobie jednak przypomnieć, jak wyglądała wtedy zabudowa placu. A to by mogło być ciekawe, bo obecnie, budowle przy nim stojące, są raczej nowe.
A co mi zostanie w pamięci z tej wizyty na placu Żandarmerii? Kibelek.
Jak ja mogłem go wtedy nie zauważyć? Przecież w takim samym CK dezerterzy powiesili von Nogaya!
 

niedziela, 20 października 2013

Bebelplatz


Sporo się tu napisałem na temat perfekcyjnej niemieckiej maszyny pamięci. W sumie jednak słowa o jej niezawodności wyrwały mi się nieco przedwcześnie, bo akurat w miejscu, w którym efekty jej pracy bardzo chciałem zobaczyć, wysiadła.
W maju 1933 roku na Bebelplatz narodowo oświecona część niemieckiego społeczeństwa napawała się blaskiem palonych na stosie książek. Po latach, ich potomkowie, wystawili tu ciekawy pomnik, w miejscu stosu umieścili pod ziemią puste biblioteczne półki. Wszystko to przykryli szybą i podświetlili. Pomnik pewnie jest czynny nocą, bo my za dnia, zobaczyliśmy tylko brudną powłokę i tablice, z których jedna, cytując Heinego, obwieszczała światu, że „tam, gdzie palą książki, niedługo będą palić również ludzi”.
Dym ze stosu, jaki płonął tu 80 lat temu, musiał zasnuć fasadę katedry św. Jadwigi Śląskiej, konsekrowanej pod koniec XVIII wieku przez księcia polskich poetów, arcybiskupa Ignacego Krasickiego. Na to ognisko spoglądał być może ksiądz Bernard Lichtenberg, wtedy kanonik, a pięć lat później proboszcz katedry, który za pomoc Żydom został przez nazistów aresztowany i zesłany do Dachau. Zmarł w drodze do obozu w 1943 roku. W tym samym, w którym jego katedra została zniszczona podczas alianckiego nalotu. Po odbudowie świątyni, ksiądz został w niej pochowany.
Nie wiem, w jaką stronę wiał wiatr 10 maja 1933 roku, musiał jednak oczadzić dymem palonych książek również studentów Uniwersytetu Humboldta, bo to przede wszystkim oni właśnie wzięli się wtedy za wrzucanie książek do ognia. Niektórzy z nich nie musieli się zresztą specjalnie przy tej okazji fatygować, jeden z uniwersyteckich budynków stoi przy placu.
 
Historii lekceważyć nie można. Teraźniejszości, która stanie się nią w przeszłości, również. Narodowo-socjalistyczny rozdział w historii Berlina i Niemiec trwał raptem 15 lat, ale rany, jakie pozostawił, jątrzą się do dziś. Powinien o tym pamiętać każdy despota, nawet taki jedynie miejski.
Dobra, pora zmienić nieco krajobraz. Oto pomnik Fryca Wielkiego, przy równie znaczącej ulicy.
Unter den Linden, przy której stoi konny pomnik króla, jest jedną z najważniejszych ulic Berlina. W czasach berlińskiego muru stała się jednym z symboli podziału miasta. Za plecami monarchy i za ścianą rusztowań, widać jedną z głównych niemieckich bibliotek. Ile książek zrabowanych w Polsce podczas II wojny światowej się w niej znajduje? Sporo. Niemcy sumiennie przygotowują katalogi, pracownicy Biblioteki Narodowej w Warszawie, w tym wuj mój - ekspert od starodruków, konsekwentnie wytykają im zrabowane skarby. Niemcy tymczasem, z podobnym uporem mają to w nosie.