sobota, 10 maja 2014

Tryptyk wielkanocny. Na zachód

O wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia już tu się tu rozwodziłem. Dwa lata temu, bo poprzednio świąteczny wypad w nieznane groził zbałwanieniem, zatem się nie odbył.
Tym razem ruszyliśmy sobie rodzinnie odkrywać tereny niemal zupełnie mi nieznane. Zamiast, jak to zwykle bywa, skierować się na wschód bądź północ, pojechaliśmy na zachód – na Pałuki.
O, psiakość! Nie, wróć. To Pakość. Tu zrobiliśmy pierwszy przystanek, miasteczko jednak tylko „liznęliśmy”. Na zwiedzanie wszystkich jego atrakcji, głównie stacji kalwarii, musielibyśmy poświęcić pół dnia, a tymczasem droga przed nami była daleka: Żnin, Wenecja, a później także Rzym i Szkocja. Teoretycznie cała Europa.
Niżej jedna ze stacji pakoskiej kalwarii.
A to jej wnętrze.
Święty kicz w polskim Kościele trzyma się mocno, tą jednak jego wersję, w odróżnieniu od Licheniów i innych takich, lubię. 
Obok kapliczki stoi kamień upamiętniający konfederatów barskich.
Za chwilę zajmę się stacjami kolejowymi, tymczasem jednak dalej wałkuję stacje kalwarii. Oto kolejna kapliczka, stojąca przy klasztorze franciszkanów. Nie mogłem jej pominąć…
„Nie srać mi tu na świętego Rocha!”:-)

sobota, 3 maja 2014

Tryptyk wielkanocny. Kolej na Żnin

Ja tu już chyba kiedyś byłem. Bardzo dawno, bo nic nie pamiętam. Szkoda, miasto i okolice musiały wyglądać wtedy mocno inaczej. Mury pewnie były bardziej szare i spękane, wokół nieczynnego dziś dworca kolejowego zapewne unosił się jednak zapach bigosu – tym w każdym razie zawsze, jak pamiętam, waniały dworcowe restauracje. Jakaś restauracja nadal się na dworcu znajduje, nie pachnie już jednak bigosem, zaprasza ludzi z ulicy i od strony martwych torów dostać się do niej nie można.
Kiedyś z pewnością było tu ciekawiej również ze względu na tory kolejek wąskotorowych. To jedyny rodzaj kolei, który dziś w Żninie funkcjonuje – fragment torów przy dworcu wąskotorowym widać na załączonym obrazku. Sezonowo wykorzystywana jest jednak tylko linia turystyczna, jeszcze kilkanaście lat temu było ich znacznie więcej…
Generalnie jednak współczesny Żnin zobaczyłem bardzo ciekawy. 
Żnin ma bardzo sympatyczny rynek z gotycką wieżą ratuszową, oraz bocznymi ulicami kryjącymi inne ciekawostki. Na przykład stary napis.
 Ładne stare bramy.
Ślady po ciężkiej balandze:-).
I park nad jeziorem, z rzeczką, a nad nią mostem kolejkowym.
Tory, choć wiekowe, są w dobrym stanie.
Takie wąskie…
Hmmm, gdy byłem mały, nałogowo budowałem na różnych ciekach wodnych zapory. W sumie to mi to zostało na dłużej, bo kiedy próbowałem spiętrzyć Stupnicę pod Birczą, mały już nie byłem. Ta zapora nie należała jednak do udanych, bo na środku nurt był tak wartki, że mi woda porywała kamienie.
Kościół. Nie sfotografowałem całości, bo zagapiłem się na krzyż, który słońce zmieniło w krzyż prawosławny.
Kino „Pałuczanin”, solidny kawałek modernizmu. Niestety wygląda na martwe.
Współczesny podróżnik ma przechlapane, podobnie jak miasta, które odwiedza. Dziś wjeżdża się do nich przez opłotki tras wylotowych, na ogół niezbyt imponujące, no może z wyjątkiem Chełmna, bo to chyba z każdej strony każe człowiekowi szczęką asfalt zamiatać zanim jeszcze przy drodze pojawi się tabliczka z nazwą. Dawniej, gdy podróżowało się jeszcze pociągami, wkraczało się do miast przez bramy triumfalne dworców kolejowych. Obudowane kolumnami wież ciśnień.
Oto dworzec, o którym wspominałem we wstępie.
Od strony miasta relikty kolejowe prezentują się zdecydowanie lepiej. Otoczenie torów śmierdzi trupem.
Ślady dawnego życia jeszcze tu i tam pozostały…
Generalnie jednak dworzec wyzionął ducha na początku lat 90. ubiegłego wieku, kiedy po ponad stu latach na linii do Szubina zlikwidowany został ruch pasażerski.
Linia normalna padła, sąsiedni dworzec wąskotorowy sezonowo trzyma się jednak mocno. My trafiliśmy tam poza sezonem, i tak jednak obrazki znad torów wyniosłem stamtąd zupełnie inne.
Wywołałem pachnącego tanim bigosem ducha restauracji dworcowej, nie jestem jednak pewien, czy to on w czasach świetności gastronomicznego przybytku na stacji w Żninie, panował nad powonieniem okolicznych mieszkańców. Żnin słynął również ze swojej cukrowni, zamkniętej na początku obecnego stulecia, po 110 latach działalności. Ten ciekawy fragment pruskiego muru do zakładu chyba jeszcze nie należał, fabryczny kompleks zaczyna się jednak tuż za nim. Fotopstryka czas gonił, a raczej fotopstryyk starał się dogonić czas, który już mu uciekł. Być może tu jeszcze wróci i zaległości nadrobi.

piątek, 2 maja 2014

Tryptyk wielkanocny. Drewniane coś i drewniany trup

W Biskupinie i okolicach znaleźć jakąś tajemniczą drewnianą budowlę zapewne nie jest łatwo. Pod tym względem ziemia została tu już wyeksploatowana. Mimo to jednak, przy drodze prowadzącej ze wsi na zachód, wpadliśmy na coś naprawdę niezwykłego. Niezidentyfikowany drewniany obiekt w szczerym polu stojący.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to może jakaś kuźnia - siostra później znalazła tam podkowę. Jakie konie jednak miałyby być podkuwane w tak dużym obiekcie? Chyba trojańskie. Znajdowaliśmy się co prawda rzut beretem od starożytnej osady, nie była nią jednak Troja, zatem nie mieliśmy do czynienia z kuźnią.
Wnętrza bardzo obszerne, może to więc jakiś magazyn? Po cholerę jednak budować coś takiego w środku pola? No i jeszcze, po lewej stronie na dole widać coś jakby kanał. Zdjęcie robione przez szczelinę w bramie.
Fotografia prześwietlona, robiona jednak pod bardzo aktywne tego dnia słońce. Wrzucam, ponieważ znajduje się nie niej odpowiedź na pytanie, a w każdym razie jej ślad. Wychodzący z bramy wąskich torów cień. Jak udało się ustalić na podstawie dość skąpych materiałów internetowych, mieliśmy przyjemność poznać warsztaty kolejki wąskotorowej, które po likwidacji linii zostały zamienione w tartak. Dziś są to magazyny, w których przechowywana jest pustka. Ciekawe, ile jeszcze takich obiektów można w Polsce znaleźć?
Śladów torów w okolicy jest więcej, blizny po szynach zostały nawet na asfalcie drogi. Warsztaty znajdowały się przy linii do Rogowa, fizycznie unicestwionej najwyraźniej stosunkowo niedawno.
A to już wiatrak w Reczu, czy też raczej to, co z niego zostało.
Drewniany holender na ceglanym fundamencie zbudowany został w połowie lat 30. ubiegłego wieku. Po internecie krąży jego zdjęcie z lat 80., kiedy był jeszcze cały i zdrowy. Widać na nim nawet śmigiełko ustawiające głowicę go wiatru. Takie, jakie miał też wspominany kilka wpisów wcześniej wiatrak z Zielonki Pasłęckiej.
Za dwa, trzy lata pewnie zostanie po nim tylko pomieszana z cegłami plątanina desek.
Później przypominać o nim będzie już pewnie tylko odrzucone gdzieś na bok koło młyńskie.
Udało mi się tam dotrzeć na tyle wcześnie, by zobaczyć jeszcze nadgryzione zębem czasu koło paleczne.
Z daleka, bo wiatrak stoi na środku obsianego pola, ale zawsze.
Swoją drogą dojechać tam można kilkoma ciekawymi drogami. Jedna – tylko jedna, prowadzi przez Rzym. Serio. Poza tym są jeszcze co najmniej dwie. Opowiadali nam o nich panowie zgłębiający w wielką sobotę przed sklepem zawartość butelek. Druga była lepsza, a pierwsza gorsza i można było sobie na niej uszkodzić koła. Spirytualiści określili to nieco inaczej, ale nie będę cytował, bo znów oberwę za wyrażanie się w wirtualnej przestrzeni publicznej.

sobota, 8 marca 2014

Epitafium dla Sztukmistrza z Osieka

Dziś rano umarł Michał Kokot, jeden z pierwszych fotoreporterów „Nowości” i jeden z najbardziej niezwykłych ludzi, jakich udało mi się poznać. Artysta niezrównany i pełen energii społecznik, m.in. twórca Osieckiej Izby Regionalnej, malarz, poeta, historyk, wokalista i klarnecista miejscowej kapeli ludowej.
Na Piątej Stronie i w gazecie wspominałem go wiele razy. To on był jednym z głównych dyrygentów przedsięwzięcia na rzecz ratowania zabytkowej drewnianej chałupy we Włęczu, on też przystanął kiedyś przed najstarszym drzewem we wsi, posadzonym ponad trzysta lat temu przez jej pierwszych menonickich założycieli i w konarach usłyszał szum dziejów. Innym razem, podczas renowacji jednego z okolicznych protestanckich cmentarzy, do jakiegoś wykopanego kalosza zaczął dorabiać napoleońską legendę. Artysta i historyk, który w każdą drobinkę nadwiślańskiego piasku wpatrywał się z ogromną uwagą. Kaloszowa legenda niech więc nikogo nie dziwi, Kokot był wtedy akurat pochłonięty badaniami i pisaniem tekstu o przemarszu Wielkiej Armii przez jego region, któremu oddał serce i duszę. Serce nie wytrzymało, jestem jednak pewien, że dusza będzie szumiała w koronach drzew i w wiślanych falach. Wspólnie z innymi entuzjastami, pan Michał organizował właśnie Muzeum Wisły Osieckiej.
Ostatni raz spotkałem się z nim jesienią ubiegłego roku. Siedzieliśmy w jego zamienionym w galerię domu przy tradycyjnym koniaczku, z Osieka wróciłem z trwającym godzinę nagraniem. Początkowo trochę się bałem, że mnie pan Michał swoim artystycznym duchem przytłoczy. Rzeczywiście, najpierw uderzył w wysokie C, później jednak ogromnie mądrze mówił o tym, że trzeba mieć korzenie i o tym, jak edukacja regionalna jest obecnie zaniedbywana.
Wtedy też zrobiłem mu zdjęcie przed siedzibą Osieckiej Izby, moim zdaniem jedne z najlepszych, jakie udało mi się zapisać na karcie aparatu. Podpisałem je „Kokot jaki jest, każdy widzi”. Po prostu wulkan. W trzymanym na ręku kartonie przywiózł do izby figurki Matki Boskiej Skępskiej wykonane przez miejscowych artystów. Ona i oni dodawali Kokotowi skrzydeł. Dumny z fotografii zachowałem ją sobie na przyszłość, gdy znów będę w „Nowościach” pisał o Izbie Regionalnej i jej głównym poruszycielu. Nie wiedziałem, że wszystko będę musiał wtedy przesłonić żałobnym kirem.
Michał Kokot zostanie pochowany na cmentarzu w Osieku w idy marcowe o godzinie 13.

środa, 5 marca 2014

Tryptyk wiosenny. Urwisy z doliny młynów

Jak ja lubię późną zimę, czy też bardzo wczesną wiosnę! Coś takiego, gdy śnieg leży jeszcze tu i tam, na gałęziach nie ma jeszcze ani jednego liścia i tylko woda się burzy. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Z kilku wypadów w góry wczesną wiosną? A może z Pasłęka, gdzie często kiedyś butami badałem głębokość pozimowego błota?
Ruszając w sobotę na zorganizowaną przez Anię wycieczkę, nie miałem okazji, aby poszukać odpowiedzi na te pytania. Dałem się zawieźć w ciemno, zresztą, mając przed sobą miejscowości, które się nazywają Imbirkowo i Nietrzeba, nie miałem innego wyjścia. Pojechałbym tam nawet wtedy, gdyby czekały tam na mnie gargamelie. Nasz szlak tymczasem wyznaczały stare młyny… Oj, po takich drogach, szczególnie jeśli wiodą one przez malowniczą ziemię dobrzyńską, chętnie bym pieszo chodził!
Stare młyny bardzo lubię, ten w Nietrzebie, który widać na zdjęciu poniżej i na wielu innych fotografiach końcowych, okazał się na dodatek miejscem bardzo niezwykłym. Cały czas nie daje mi spokoju.
Wspomnienie gór zapewne dało o sobie znać w Imbirkowie, które było pierwszym przystankiem naszego wiosennego tryptyku. Ziemia dobrzyńska jest tak ciekawie pofałdowana, że mogłaby zdezorientować ufoludki. Spadłby tam taki jeden z drugim przybysz z kosmosu i pewnie by wpadł w konsternację nie wiedząc, czy przypadkiem nie znalazł się gdzieś na Podkarpaciu, bądź przynajmniej w górach świętokrzyskich. Mnie przywitał tam głośny szum spienionej wody.
Szumiała dla Państwa tak wydajnie niewielka rzeczka Ruziec, nad którą młynów było kiedyś sporo.
Słuchałem jej i rzucałem w głąb spojrzenia ze starego i nowego mostu. Oba znajdowały się kawałek od młyna. Tego, jak do młyńskiego koła docierała spiętrzona pod starą przeprawą woda, niestety nie rozgryzłem. Zabrakło mi na to czasu, bo widoków było zbyt wiele. Bardzo lubię marcowe błoto, słońce i wszechobecną mgłę.
Młyn, jak wielu innych jego kompanów, jest dziś nieczynny.
Jest jednak wspaniały i piękny, jak wszystkie stare młyny.
No i ta mgła… I widziany przez nią kościół (a może kościuł?) we wsi Ruże. 
No i sam młyn. Z tego miejsca prezentuje się najlepiej, tuman był jednak zbyt duży.
Tryptyku odsłona druga, sanktuarium w Oborach w powiecie golubsko-dobrzyńskim.
Takie miejsca najlepiej zwiedza się od kuchni, bądź też od cmentarza. Ten zaś jest bardzo ciekawy i fantastycznie położony. Od klasztoru można do niego dotrzeć po wchodach. Na dość niepewnie złażące z nich panie patrzyliśmy z pewnym rozbawieniem, które jednak zniknęło bez śladu, kiedy sami toczyliśmy się w dół po tych wybojach.
Tak, to bardzo interesujący cmentarz, pełen starych nagrobków.
Symbol wielokulturowej przeszłości tej pięknej ziemi.
Rozpięty na cmentarnych krzyżach Chrystus, gdyby tylko mógł, na pewno by nad tym miejscem załamał ręce.
Co za cholera hammeritem, potocznie zwanym hemoroidem, w każdym razie środkiem do konserwacji metalu zapaćkała tu również kamień?
Kto ciebie chłopczyku…
Wraz z tobą dziewczynko...
I całą kaplicą, tak bardzo zapaskudził farbą?
No, prawie całą. Krzyża na szczycie pacykarz na szczęście nie ruszył.
No, ale to? Cement się komuś nad nagrobkiem rozlał? Co za partacz to robił? Na czyje zlecenie i jak dawno temu, skoro "odnawiane" cmentarne zabytki są dziś w takim stanie? Gdzie był wtedy konserwator zabytków?
O, na boku jest dość pokaźna tabliczka wychwalająca inicjatora, profesora Mirosława Karajewskiego. „Renowacja” odbyła się w 2013 roku? Nigdy bym nie uwierzył!
Chciałbym wierzyć, że pacykarz pana profesora oszukał, jednak ta tablica… Profesor, bohater głośnej niedawno afery plagiatowej, skoro zgodził się na jej umieszczenie, musiał przecież robotę odebrać. Poza tym, między okaleczonymi nagrobkami, wystawił swoją rodzinną kamienną landarę. Czy duchy pochowanych w sąsiedztwie dawnych gospodarzy tej ziemi nie dadzą mu za te partactwo spokoju?
Mimo wszystko jest to bardzo interesujący cmentarz.
Nawet jeśli wykonane dobrze ponad sto lat temu płyty z katakumb (ta powstała w Warszawie), są dziś przytwierdzone do ściany nowymi wkrętami. Stary czy nowy, ważne, że pozwolił płycie się zachować. Ostatecznie, mały wkręt to nie to, co kubeł z farbą cementem, czy rozchlapywanym na kamieniach środkiem do konserwacji metalu.
Pięknie położony cmentarz znajduje się nieco na uboczu. Dumą sanktuarium jest m.in. szopka.
Całkiem niezła szopka… Takiego nagromadzenia kiczu dawno nie widziałem.
Miś jakby z Berlina wzięty, jest plastikowy.
A jeden z wizytujących to cudo mędrców ma strasznie skacowaną minę.
Jak ja takie ogłoszenia lubię:-).
Wracając do figurek, tych jest wkoło całe mnóstwo. Archanioł w tej galerii prezentuje się zdecydowanie najlepiej, reszty nie chciało mi się fotografować.
Po co i nad czym się tu znęcać? Kiczowata zasłona i tak nie jest w stanie zakryć ciekawego klasztoru karmelitów.
Szkoda tylko, że braciszkowie najwyraźniej nie są świadomi wagi posiadanego skarbu. Jak widać, wymienili sobie okna na plastikowe, idąc przy tym po najmniejszej linii oporu. Jeszcze raz zapytam się zatem, gdzie był konserwator?
No, dość już tego. Pora dać się ponieść fali pozytywnych doznań. Ta szykowała się bardzo wysoka, sam się nie spodziewałem, jak bardzo. W zasadzie nie mogłem, byłem przecież wieziony w nieznane. Piaszczysta droga, tu i ówdzie obsadzona garbatymi wierzbami. Brakuje tylko Chopina, który przecież w okolicy bywał i również się tymi krajobrazami zachwycał
Fryderyka nie spotkaliśmy, dość często wpadaliśmy jednak na spacerujące po zamarzniętych oczkach wodnych łabędzie. Kolejny urok bardzo wczesnej wiosny.
Telepiąc się taką właśnie trasą dotarliśmy ostatecznie do bardzo niezwykłego miejsca, w którym czas zatrzymał się dobrze ponad sto lat temu. Piaszczysty trakt, woda, a nad nią drewniany młyn w Nietrzebie, zbudowany około 1850 roku i wciąż jeszcze czynny, choć dziś elektryczny.
Jakby tego było mało, młyński weteran w zasadzie mógłby zrezygnować z pracy, snując opowieści ze swojej przeszłości. Bardzo bogatej! Podczas powstania styczniowego był świadkiem, a w zasadzie uczestnikiem bitwy.
Została ona opisana na stojącej przy młynie tablicy, na jej podstawie zatem historię streszczam.
22 kwietnia 1863 roku dotarł tu liczący jakieś sto osób oddział powstańczy dowodzony przez majora Szermętowskiego. Złożony był z ochotników z Prus Zachodnich, którzy nieco wcześniej, przekradając się przez graniczną Drwęcę, zamoczyli broń i w Nietrzebie zatrzymali się, by dojść do ładu. Tu jednak zostali zaatakowani przez dwukrotnie liczniejszy oddział kozaków.
Schronili się do młyna, odparli kilka szturmów, w końcu musieli jednak placówkę oddać. W lesie ich kozacy wysiekli, pozbierane przez okoliczną ludność trupy były podobno tak pokiereszowane, że trudno było ustalić tożsamość zabitych. Mimo wszystko, wśród sześciu powstańców pochowanych 25 kwietnia na cmentarzu w pobliskim Chrostkowie (ofiar zapewne było więcej), tylko jeden spoczął w mogile jako całkowicie bezimienny. Pozostałymi byli: Stanisław Bronisz z Trzebiełucha powiecie chełmińskim, niejaki Cyroch, rzeźnik z Chełmna, Teofil Chrapkiewicz, terminator malarski z Golubia, A. Osiński z Wielkopolski, Wiśniewski z Wąbrzeźna i ktoś o nazwisku Romanowicz. Na miejscu powstańców upamiętnia wystawiony koło młyna 130 lat po bitwie pomnik.
Dziś jest tu bardzo cicho i pięknie.
Urocze uroczysko, prawda?
W zbudowanych z masywnych bali ścianach nie widać 150-letnich dziur po kulach, a jedynie te zostawione przez korniki.
Do lat 30. ubiegłego wieku młyn był pokryty gontem. Teraz na jego dachu króluje blacha, ale dość świeża, właściciel musi więc o swoje drewniane cudo bardzo dbać.
Jak już wcześniej wspominałem, młyn jest nadal czynnych, choć napędzany prądem. Turbina wodna zachowała się jednak do dziś, Ani udało się jej elementy sfotografować przez szczelinę w deskach. Mi zdjęcie nie wyszło, podobnie jak inne, gdy przez okno próbowałem zmieścić w kadrze wnętrze młyńskiego weterana.
No i jeszcze jeden dowód troski właściciela o posiadane przez niego dobro kultury – przed budynkiem zostały wyeksponowane kamienie młyńskie.
Jeden z nich został do Kongresówki sprowadzony z Prus…
ale nazywa się kamieniem francuskim.
Podobnych skarbów ziemia dobrzyńska kryje jeszcze wiele i choć relację swoją kończę w miejscu nazwanym Nietrzeba, to dzięki niemu głównie zdaję sobie sprawę z tego, że ten szlak zwiedzić trzeba koniecznie. Ja tam więc jeszcze wrócę, mam nadzieję, że szybko.
W kilka bardzo miłych godzin obskoczyliśmy trzy bardzo ciekawe miejsca, tytułowy tryptyk jest więc chyba jasny. A skąd się wzięły urwisy z doliny młynów? Młyny jakie tam są, każdy zobaczył… Kiedyś telewizja pokazywała serial pod takim tytułem. Zapamiętałem z niego jednak tylko nazwę oraz to, że w jedną z głównych postaci wcielił się tam Kowalewski.
Przypomniałem to sobie przy okazji naszej eskapady, ponieważ w jednym z napotkanych i opuszczonych domów Ania znalazła piękne żeliwne okno przygotowane do wyniesienia na złom. Zostało uratowane i niebawem zapewne zawiśnie na ścianie, w towarzystwie innych tego typu zdobyczy wyniesionych z gruzowisk na burzonej toruńskiej „Chełmiunce”.