sobota, 30 sierpnia 2014

Para kochanków, czyli poeta w porcie

Rany, jak to dobrze, że ja tyle czasu spędziłem wertując stare gazety! Gdyby nie to, pewnie bym dziś siedział ciężko załamany. Dostałem niesamowite zdjęcie, najbardziej niezwykły obrazek toruńskiego portu wiślanego, jaki do tej pory miałem przyjemność oglądać. Wszystko tu jest! Statki, barki, ludzie, wozy, konie, tory, wagony, lokomotywa, magazyn, a do tego jeszcze most w stanie zaawansowanym. Brakuje tylko odgłosów i zapachów, ale te chyba każdy, patrząc na te cudo, da sobie radę wyobrazić. Zdjęcie pochodzi z rodzinnego archiwum pana Andrzeja Kamińskiego. Na magazynowym pomoście stoi jego ojciec, a przez wizjer aparatu spojrzał na to wszystko wuj. 
Jak to dobrze, że tyle czasu przesiedziałem nad starymi gazetami. Taką niezwykłą fotografię trzeba przecież jakoś odpowiednio podpisać. Na szczęście mam w zanadrzu coś, co powstało pewnie w tym samym czasie co zdjęcie i moim zdaniem idealnie do niego pasuje. Tekst opublikowany w „Słowie Pomorskim” we wrześniu 1933 roku jest też dowodem na to, że nawet w redakcyjnym dziale gospodarczym mogą rozwijać skrzydła poeci.
Toruń i Wisła to para kochanków, złączonych ze sobą węzłami szczerego sentymentu: śluby złożone przed Wiekami dotąd zostały nienaruszone, a o rozwodzie oczywiście niema mowy, mimo, że pani Wisła jako istota płci „nadobnej” miewa czasem swoje chimery i kaprysy, jak o tem świadczą tablice w murach nabrzeżnych, dokumenty niesłychanie wielkich wylewów Wisły – pisał jeden z dziennikarzy „Słowa” w całostronicowej laurce poświęconej związkom królowej polskich rzek ze świętującym wtedy 700-lecie istnienia miastem. – Te rzadkie zresztą objawy złego humoru Wisły Toruń przyjmuje z filozoficznem pobłażaniem i od czasu do czasu tylko pokiwa jej dobrotliwie upominająco palcem Krzywej Wieży, z czego znowu Wisełka wiele sobie nie robi, przyjmując to jako zwykłe kiwanie palcem w bucie.
Zdjęcie poniżej pochodzi z archiwum rodziny Sczanieckich. Zostało zrobione nieco później, w niemal tym samym miejscu.
Od rana do późnego wieczora, a nawet w nocy przepływają przez Toruń liczne parostatki towarowo­-pasażerskie i holownicze - słowa na łamach „Słowa” płyną dalej wart­kim potokiem. - O rozmiarze żeglugi wiślanej świadczą następujące licz­by: w sierpniu br. odeszło z Torunia w górę rzeki i z powrotem przypłynęły 293 parostatki towarowo-pasażer­skie, 39 holowników i 67 berlinek. Z Torunia w dół rzeki i z powrotem przypłynęło 140 parostatków, 51 ho­lowników i 83 berlinki.
W sumie 673 jednostki pływające. Jak podaje gazeta, z Torunia do Gdańska i Gdyni wywożono głównie ospę z toruńskich młynów, wytłoki z olejarni i surowy cukier.
W górę rzeki, do Warszawy, trans­portowano wielkie ilości mąki po­chodzącej również z miejscowych młynów, oleje, pokost, margarynę, smalec i cukier, głównie z chełmżyń­skiej cukrowni, który miał słodzić życie warszawiakom. W czasie żniw, w obie strony podążały pociągi berlinek wyłado­wanych zbożem. Z a ł a d u n e k w głównym to­ruńskim porcie, który wtedy, tak jak przed sied­mioma wieka­mi, znajdował się za murami Stare­go Miasta, odbywał się w taki sam sposób, jak w czasach krzyżackich. Tragarze wnosili worki na plecach, wspinając się na barki po wąskich trapach. W 1933 roku trudniło się tym ok. 60 osób.
Port był już wtedy bardzo przesta­rzały, władze miasta nosiły się więc z zamiarem jego przeniesienia. Igna­cy Tłoczek, główny architekt Toru­nia, zaplanował jego budowę w oko­licach Winnicy, w miejscu obecnego nowego mostu drogowego. 
Na zdjęciu toruńskie mury i port podczas jednej z okupacyjnych zim.
Na koniec jeszcze kilka zdań o pociągach na nabrzeżu. Jak już kiedyś pisałem, bocznica powstała w latach 80. XIX wieku.
Ruch przeładunkowy z wagonów kolejowych na nabrzeżu wyraża się za sierpień br. cyfrą 550 wagonów wyła­dowanych, względnie przeładowanych na berlinki i 32 wagonów dla wysyłki z Torunia.
W „Słowie Pomorskim” pojawiają się czasami bardzo interesujące zdjęcia. Niestety, ich wydrukowana jakość jest na ogół taka sobie, ale nic innego nie ma, ponieważ chyba wszystkie negatywy zaginęły podczas wojny. Tu mamy zlepek różnego rodzaju obrazków. Na jednym z nich został uwieczniony zbierający w imieniu magistratu opłaty portowe pan Leon Szwankowski – z nieodłączną teczką. 
Wszystko to szlag trafił. Po wojnie statki zaczęły wyparowywać, dzieła portowego zniszczenia dopełniły buldożery zaangażowane na przełomie lat 60. i 70. w budowę nowych bulwarów.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Toruń ulotny

Jakoś pod koniec lipca wracałem po zmroku z pracy do domu i zostałem napadnięty. Szedłem ulicą Prostą i kiedy mijałem kamienicę numer 30 zauważyłem, że w zamkniętych zawsze na głucho drzwiach prowadzących do piwnicy brakuje kilku desek. Rzuciłem okiem do środka, napastnik czaił się w środku. Ledwo go zauważyłem, wewnątrz było bardzo ciemno, a jednak czułem, że on tam jest. Poświeciłem latarką i wtedy na mnie wyleciał. Nie musiał krzyczeć – ja to zrobiłem. Z uciechy!
Od lat zabiegam o ratunek dla nędznych resztek trzymających się jeszcze murów toruńskich napisów reklamowych, które lecą na łeb, na szyję razem z odpadającymi tynkami, lub też znikają podczas remontów. Bardzo ulotne pamiątki miejskiej przeszłości mogą godzinami opowiadać o dziejach kamienic, których są ozdobą. Żeby tak tylko ktoś chciał tego posłuchać… Kiedyś, z jednego takiego reklamowego cienia na ścianie wyciągnąłem historię, którą zalałem całą stronę w gazecie.
Z tym słuchaniem jest ciężko, bardzo ciężko. Kto by się przejmował taką drobnostką, kiedy cała kamienica się sypie? Kto by na to zwracał uwagę, skoro już się bierze za remont? Błędne koło, a jeszcze przecież część tych napisów została sporządzona po niemiecku, więc niektórzy skuwanie ich traktują jak swój wkład do walki z faszyzmem, chociaż większość reklamowych ostatnich Mohikanów w Toruniu pamięta czasy, kiedy Hitler robił jeszcze w pieluchy.
Toruńskie szyldy zostały obfotografowane przez poławiaczy lokalnych historii. Pod tym względem jednak miasto nadal ma nas czym zaskoczyć. Stare napisy napadają, wyskakują znienacka, ze ścian, lub piwnic. I nie muszą przy tym krzyczeć. Wystarczy, że są i się czasami pojawią, chociażby w dziurze po kilku deskach.
Jak wiele innych tego typu pamiątek w Toruniu, napis znad schodów prowadzących do piwnicy domu przy Prostej 30 najwyraźniej jest kilkuwarstwowy. Literka przed S wydaje się pochodzić z nieco innej bajki. Pięknym przykładem tego, jak wiele można się dowiedzieć z takich warstwowych napisów była u nas kamienica przy Szosie Chełmińskiej 93. Niestety, została w ubiegłym roku zburzona. Gospodarz miasta potrzebował miejsca na jedną ze swoich sztandarowych inwestycji, wartą 40 milionów złotych, ogrodzoną ścianami ekranów dźwiękoszczelnych dwupasmową trasę średnicową, zwaną też pustostradą, bo prawie nikt nie chce po niej jeździć. O tej kamienicy z chełmiunki już tu kiedyś pisałem analizując etapy zagłady toruńskich przedmieść: Po nas choćby potop?
Napisy, podobnie jak stare zdjęcia, są fajne, prawdziwa frajda zaczyna się jednak dopiero wtedy, kiedy uda się znaleźć jakiś punkt zaczepienia odsłaniający nieco ich historię. Kim był Herr Schnoegass, który reklamował się przy Prostej 30 i czym się w podziemiach tej kamienicy zajmował?
Pan Bohdan Orłowski, miłościwie panujący na stronie oToruniu.net podejrzewa, że szyld pochodzi z lat 40. Zapewne ma rację. Wszystko się wyjaśni, kiedy po wakacjach znów zostaną otwarte bramy toruńskiego Archiwum. Pech chciał, że zamknęły się one akurat wtedy, gdy napis znalazłem. Zrobiłem rekonesans prasowy. Nazwisko Schnoegass muskało być w dawnym Toruniu znane, w 1873 roku na przykład, niejaki Gustaw Schnoegass polecał środki do parania. Reklamowaną przez niego w „Gazecie Toruńskiej” metodę można dziś uznać za dość specyficzną.
Pani Katarzyna Kluczwajd wypatrzyła wóz z napisem Schnoegass Thorn na pochodzącej z 1880 roku fotografii przedstawiającej Bramę Chełmińską. Nawet jeśli nie ma on nic wspólnego z odkrytym napisem, to raczej na pewno wiąże się z wcześniejszą o siedem lat reklamą. 
Napis przy Podmurnej znalazłem wieczorem, następnego dnia poleciałem jednak obfotografować go raz jeszcze. Kryje się za tymi drzwiami, dziura w nich została już niestety zabita dechami.
Skarb znajduje się w tej kamienicy, naprzeciw „Żelazka”, czyli budynku stojącego w widłach Prostej i Dominikańskiej. On również ma podobne zejście do podziemi, a za drzwiami, nad prowadzącymi do piwnicy schodami jeszcze niedawno widać było napis Restaurant. Pewnie już go nie ma. Tak myślę, bo kamienica przeszła gruntowny remont, drzwi zostały zamknięte, a na budynku od jakiegoś czasu wisi szmata z napisem polecającym lokale, które można wynająć za zaproponowaną cenę. Cholera, tyle razy dawną reklamę restauracji mijałem i tyle razy myślałem, by ją uwiecznić…
Na zdjęciu Prosta 30 w niemal całej okazałości.
A tak z nieco innej beczki. Długo dobijałem się o zachowanie napisanych resztek i wreszcie się doczekałem. Niemożliwe stało się możliwe, magistrat, a konkretnie Biuro Toruńskiego Centrum Miasta (czytaj starówka) opracował program ratowania wiekowych szyldów.
Hmm, program brzmi może zbyt dumnie. TCM, rękami studentów oraz pracowników Zakładu Konserwacji Malarstwa i Rzeźby Polichromowanej Instytutu Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa na Wydziale Sztuk Pięknych UMK, pod wodzą profesor Bogumiły Rouby, uratował dwa napisy na starówce. Braci Schillerów przy Browarnej i wytwórnię krawatów z ulicy św. Jakuba. Oba już się na Piątej Stronie prezentowały, mistrzowie malarscy zrobili to zresztą w sposób istotny, historyczną reklamę udało mi się swego czasu uwiecznić, zanim jeszcze jej fragment został zamalowany Renowacja - dewastacja?.
Pierwsze koty za płoty, na oklaski z tego powodu jest jednak jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Nie chodzi mi tu tylko o to, że jak dotąd udało się uratować tylko dwa napisy, bardziej przeraża mnie to, jak się miasto do tego zabiera.
Głębokim cieniem na tegorocznej akcji położyła się sprawa jej finansowania. Biuro Toruńskiego Centrum Miasta wyciągnęło ze swojej kiesy dwa tysiące złotych, co z trudem wystarczyło na potrzebne przy renowacji reklamy preparaty. Z pomocą pospieszył również uniwerek i pięcioma, jeśli dobrze pamiętam, setkami złotych zapłacił Miejskiemu Zarządowi Drugs (o, pardon – Dróg) za to, że rusztowania przez kilka tygodni zajęły kawałek chodnika przy ulicy Browarnej. Całkowicie zabrakło pieniędzy na wyżywienie ludzi, którzy przez ten czas pracowali na tych rusztowaniach. 
No dobra, to był pierwszy raz, po prostu nie wyszło… Być może, niech mi jednak ktoś wytłumaczy, po jaką cholerę ludzie pracujący na zlecenie miasta i na jego chwałę, mieli jeszcze płacić miastu za zajęcie części chodnika?
A przede wszystkim: Biuro Toruńskiego Centrum Miasta, którego terenem działania jak sama nazwa wskazuje jest tylko i wyłącznie starówka, na renowację napisu z Browarnej  przeznaczyło jedynie dwa tysiące złotych. Okazało się hojniejsze, gdy przyszło do sfinansowania koncertu zespołu Bayer Full zorganizowanego na otwarcie hali widowiskowo-sportowej. Dołożyło do tej imprezy dwa i pół tysiąca złotych, chociaż sala – kolejny przykład megalomanii prezydenta Zaleskiego, wyrosła przy ulicy Bema, zatem daleko poza starówką. Aferę wytropił i opisał Wojtek Giedrys z „Gazety Pomorskiej”.
Niżej odnowiona reklama przedwojennej fabryki krawatów przy ul. Świętego Jakuba.
Na starówce ratowanie wiekowych reklam idzie jak dotąd dość opornie, tymczasem przecież wiele tego typu zabytków znajduje się również poza zabytkowym centrum. Ile (dziesiąt) lat będą one musiały czekać, nim i do nich dotrze pomoc. Co z nich do tego czasu zostanie?
Te resztki widoczne jeszcze na ścianie oficyny przy Słowackiego 81 na pewno długo już się nie utrzymają. Prawdopodobnie jest to fragment reklamy warsztatu samochodowego, który działał tu w latach 30.
A to znów pamiątka z podwórka domu przy ulicy Sobieskiego – chyba 33. Gryzło mnie, skąd ja znam zapisane na ścianie nazwisko? Tyle się ich jednak przewija w starych gazetach. Trop był generalnie dobry, stolarnia przy obecnej Sobieskiego na przełomie XIX i XX wieku należała do przodków Michaela Sodtkego, naczelnego „Thorner Nachrichten”, periodyku toruńskiego ziomkostwa w Niemczech. Sodtke tu był i napis obfotografował. Inni też pewnie przyjeżdżają i co w swoich dawnych rodzinnych stronach znajdują?
  Z serdecznymi pozdrowieniami dla Literołapa.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Kot z okienka

O mały włos bym się dziś zniekształcił na pniu drzewa. Wracaliśmy z rowerowego spaceru po Mokrem, na Wiązowej kątem oka złowiłem takie cudo:-).
Kot był jak najbardziej prawdziwy, spał sobie między oknami w jednej z ostatnich kamienic szkieletowych, jakie przy tej ulicy oparły się serwowanym przez miasto „dobrodziejstwom” rozbudowy. Też bym sobie w tym miejscu tak leżał. Tuż obok, w tej samej „starej budzie” znajduje się jedna z najlepszych toruńskich piekarni.


sobota, 26 lipca 2014

W oparach... asfaltu

Znak stoi na rogu ulic Okrężnej oraz 4 pułku lotniczego. Reżyserom drogowym chodziło zapewne o to, że w tym miejscu kończy się ścieżka rowerowa, ale na dwóch kółkach można jednak zasuwać dalej. Mimo wszystko wygląda to dość kuriozalnie.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Przysypany gruzem oświaty kaganek

Jakoś tak trudno mi się wyrwać z Mokrego. Poprzednio zatrzymałem się przy narożniku dwóch Janów, czyli u zbiegu ul. Kościuszki i Olbrachta, tym razem natomiast rzucam kotwicę przy Bermudach. Gdzie Mokre, a gdzie Bermudy? W Toruniu. W latach 80. szkoła przy Łąkowej, wtedy jeszcze Hanki Sawickiej, została oddana do remontu, ten zaś, jak to na ogół w tamtych latach bywało, trwał bardzo długo. Przez pierwsze trzy lata uczyłem się w budynkach, w których do 1906 roku mieścił się urząd gminy samodzielnego Mokrego, w czwartej klasie natomiast trafiłem na róg Kościuszki i Grudziądzkiej. Te dwa miejsca tworzyły razem z właściwym budynkiem szkoły trójkąt edukacyjny, a ktoś bystry nazwał go trójkątem bermudzkim. Określenie Bermudy było używane tylko w stosunku do obiektu bliższego Grudziądzkiej, przylgnęło jednak do niego bardzo mocno. Nikt wtedy nie nazywał tego budynku inaczej. Tymczasem określeń można było znaleźć więcej: Gimnazjum świętej Teresy, „Gastronomik”… Aby je jednak wykopać, trzeba było sięgnąć daleko w przeszłość. Zrobiłem to dopiero dziś, gdy budynki dawnej szkoły zaczęły znikać.
Te dwa zdjęcia są fotografiami archiwalnymi, bodajże sprzed dwóch lat, kiedy była szkoła przestała już być schroniskiem dla bezdomnych, ale jeszcze można było mieć nadzieję na uratowanie jej budynków. Miejski konserwator zabytków zabiegał m.in. o zachowanie klatki schodowej.
To już historia, teraz ten obiekt wygląda tak.
Za jakiś czas wyrośnie tu nowoczesna budowla, która zresztą zajmie dwie działki – szkolną i od wielu lat pusty narożnik Kościuszki oraz Grudziądzkiej.
Nad tym narożnikiem pojawiły się zresztą pierwsze chmury, czy też raczej drwale, którzy wycięli stojącego tam dorodnego kasztanowca. Drzewo udało mi się kiedyś uwiecznić.
Było ono jedyną pamiątką po XIX-wiecznym drewnianym domu, który stał w tym miejscu. Ciekawym, oplecionym masą interesujących historii. O niektórych już tu wspominałem. Tak ten dom wyglądał.
Wracając do szkoły. Tuż po wojnie swoją pierwszą siedzibę miał tu toruński Zespół Szkół Gastronomicznych. O tym jednak zapewne ludzie w mieście jeszcze pamiętają, bardziej interesujące wydają się zatem wcześniejsze dzieje rozbieranego właśnie budynku. Pod koniec lat 20. ulokowało się tu Gimnazjum Żeńskie św. Teresy, a o jego narodzinach „Słowo Pomorskie” informowało jesienią 1929 roku w sposób następujący:
W niedzielę 17 bm. odbyło się przu ul. Kościuszki 4 poświęcenie nowozałożonego gimnazjum żeńskiego p.n. „5-klasowa szkoła średnia św. Teresy”. Założycielką i właścicielką nowego zakładu jest dr Szczepkowska. Poświęcenia dokonał ks. Motylewski w obecności kuratora okręgu szk. pom. p. Szwemina, nacz. Świderskiego, starosty tor. dr Bogocza, wizyt. p. Dutkowskiego. przedstawicieli magistratu toruńskiego oraz licznego grona rodziców uczennic. Przemawiali: ks. Motylewski, mówiąc o łączności szkoły z religią, p. kur. Szwemin, życząc szkole pomyślnego rozwoju. Składał też życzenia starosta dr Bogocz. Dr Szczepkowska dziękowała za życzenia. Ogólnie wyrażano ufność, że szkołę czeka chlubna przyszłość.
Niżej znów kolorowe zdjęcie archiwalne.
 Tamta przyszłość pod każdym względem staje się właśnie przeszłością.
Przeszłością jednak gimnazjum również zdążyło się pochwalić, na łamach „Słowa” z czerwca 1932 roku.
W szkole im. Św. Teresy dr Zofji Szczepkowskiej Zapisy w pełnym toku. Zgłaszają się na przyszły rok szkolny dzieci do wszystkich klas, począwszy od I do V włącznie. Nic dziwnego, że rodzice pragną powierzyć swoje dziecko szkole, która ma za sobą chlubną przeszłość.
Wyniki dotychczasowej działalności wychowawczo-oświatowej są nader pomyślne. Złożyło się na to kilka przyczyn: wysokie wykształcenie fachowe, pedagogiczne i psychologiczne dyrektorki szkoły, która prócz dyplomów nauczycielskich uzyskała doktorat filozofji, dłuższa praktyka w szkołach średnich oraz elementarnych, umiejętny wybór sumiennych, wykwalifikowanych sił nauczycielskich. Posiada szkoła wszystkie potrzebne przyrządy i pomoce naukowe do przyrody, geografji, gimnastyki itd. Warunki zewnętrzne odpowiadają całkowicie wymaganiom placówki oświatowej. Budynek ma szkoła własny, widny i obszerny, czyste umywalnie, boisko przeznaczone na czas rekreacyj i ćwiczeń fizycznych – w razie niepogody mają dzieci do dyspozycji salkę gimnastyczną oraz hall jasny i ciepły na przerwy. Po zburzeniu zabudowań od ulicy boisko zostanie poszerzone, dojście będzie dogodniejsze. Specjalny tramwaj, który z Bydgoskiego przedmieścia dowoził będzie dzieci do budynku szkolnego i z powrotem zbliży szkołę ku miastu.
Specjalny tramwaj szkolny, salka gimnastyczna? Za moich czasów miejsce to było już dość ponure. Jakie budowle od ulicy miały być wyburzone? Pewnie chodziło o coś przy Kościuszki, bo teren do Grudziądzkiej był solidnie zabudowany. Poza wspomnianym domem, który przetrwał do drugiej połowy XX wieku były należące do szkoły zabudowania gospodarcze. 25 lat temu mieszkał tam woźny z żoną i kurami. Dwa lata temu, co widać na zdjęciu, budynki jeszcze stały i dopiero dziś są ścierane z powierzchni ziemi. Aby rozwiać wątpliwości, będzie trzeba wybrać się do archiwum:-).
W oczekiwaniu na ciąg dalszy polecam reklamę z 1930 roku. Jak widać, pierwotnie żeńskie gimnazjum, było już wtedy placówką koedukacyjną.
Wszystkie materiały bardzo archiwalne zawdzięczam panu Orłowskiemu, gospodarzowi strony oToruniu.net, którą Szanowana Publiczność z pewnością doskonale zna.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Narożnik dwóch Janów

Świętego Jana raniusieńko…
Hmm. Ani świętego Jana, bo sobótka była już kilka tygodni temu, ani raniusieńko – na spacer wzdłuż ulicy Kościuszki wybraliśmy się raczej dość późnym popołudniem.
Tak mi się ta świętojańska piosenka przykleiła, bo też święty Jan gra w tej historii pierwsze skrzypce. I chociaż jakieś dwa lata temu, kiedy zająłem się zaginionymi kapliczkami z Mokrego wydawało się, że zagra na nich stosunkowo krótką i prostą piosenkę, ostatecznie wyszła z tego opera. Wcale nie za trzy gorsze.
Na tym pięknym zdjęciu (dziękuję Panie Zdzisławie!) widać róg ulic Kościuszki i Olbrachta, przed przebudową z lat 70., która zupełnie zmieniła obraz jednej z głównych arterii Mokrego. Za tramwajem widać kamienicę, a obok niej kapliczkę. Miejsce to można by było nazwać narożnikiem dwóch Janów, kapliczkę bowiem zajmował Jan Nepomucen, w kamienicy natomiast znajdował się sklep „Jana” (nazwa zwyczajowa, pochodzi od imienia właściciela), który mieszkańcy dzielnicy wspominają do dziś. Miał, jeśli mnie pamięć nie myli, jeszcze przedwojenne korzenie i – tu już jestem pewien, bo powtarzał to każdy, z kim rozmawiałem – doskonałe notowania. W PRL-u błyszczał na handlowej mapie Torunia dzięki doskonałemu jak na owe czasy zaopatrzeniu, oraz bardzo miłej obsłudze.
Kamienica, wraz z całym swoim otoczeniem i jego bogactwem zniknęła zanim się urodziłem, początkowo zatem o budynku i sklepie nic nie wiedziałem. Na róg Kościuszki i Olbrachta sprowadziła mnie kapliczka, która pojawiła się przy okazji poszukiwania śladów Bożej Męki, która stała na terenie obecnego placu Zwycięstwa. Kiedyś już o niej pisałem i w przyszłości będę musiał kilka słów na jej temat dorzucić. Kapliczka u wylotu Olbrachta była murowana i zniknęła podczas przebudowy ul. Kościuszki.
Po takich miastach jak Toruń trzeba chodzić czujnie, z uwagą wpatrując się w każdy kamień. Niczego nie można bagatelizować, nie można też się dać porwać złudzeniom, ponieważ rzecz bardzo na pierwszy rzut oka niepozorna, potrafi zaskoczyć!
Kapliczka wydawała się być zwykłym świętym pomniczkiem, jakich na Mokrem kiedyś było więcej. Okazało się jednak, że umieszczono w niej figurę prawdziwego Jana Wędrownika, znacznie starszą, niż mi się pierwotnie wydawało. Prowadzone przy pomocy czytelników „Nowości” poszukiwania rzeźby stały się jeszcze bardziej intrygujące po odkryciu, którego w przedwojennym „Słowie Pomorskim” dokonał Adam Kowalkowski. Iskrą rzuconą na beczkę prochu okazał się fragment tekstu opublikowanego w gazecie w październiku 1926 roku:
 Przy budowie Głównego Dworca została usunięta figura św. Jana Nepomucena dla której ówczesny właściciel na Mokrem Walenty Karpiński kazał wystawić w r. 1857 piękny cokół; figura ta w odnowionej szacie jest dotychczas ozdobą ul. Kościuszki.
Trafił nam się zatem naprawdę ładny kawałek historii.
Na zdjęciu poniżej, poza kapliczką, widać też ulicę Kościuszki. Przez 40 lat bardzo się zmieniła. Patrząc na archiwalne fotografie człowiek zaczyna rozumieć, dlaczego kiedyś ulica ta nazywała się Lipowa.
Później niestety przyjechał walec rozbudowy i wszystko rozwalił. Tak prezentował się janowy narożnik pod koniec lat 70., już po usunięciu kapliczki i zburzeniu kamienicy – na fotografii widać jeszcze rozbiórkowe pozostałości.
Tak to miejsce wygląda obecnie. Prawda, że widać postęp cywilizacyjny?
Dla ścisłości, ja przeciw postępowi i modernizacji nic nie mam, zdecydowanie sprzeciwiam się jednak bezmyślnemu demolowaniu naszych własnych korzeni.
Wracając do św. Jana z kapliczki. W związku z przebudową ulicy została ona przeniesiona. Po 40 latach od tego wydarzenia nie udało mi się jednak dotrzeć do żadnych świadków, ani dokumentów wyjaśniających, dokąd mogła ona trafić. Wszystkie tropy prowadzą jednak do pobliskiego kościoła Chrystusa Króla. Parafia obejmowała i nadal obejmuje tereny, po których w latach 70. hulały buldożery. Poza tym wśród przykościelnej zieleni stoi nowa kapliczka z figurą Jana Nepomucena.
Tak na oko się zgadza. Nie znam się jednak na rzeźbach, nie jestem więc w stanie określić, czy figura spod kościoła może być tak wiekowa. Trudno mi też uwierzyć, aby o takim znajdującym się na Mokrem antyku nikt nic nie wiedział.

czwartek, 26 czerwca 2014

Święty Jerzy nie chciał czekać

Oj, dawno na Piątej Stronie nie byłem. Bardzo dawno…
No bez przesady, aż tak bardzo się przez ten czas nie zmieniłem. Zresztą to czaszka kobiety i to zmarłej przed 1414 rokiem, a zarazem jeden z epizodów bardzo interesującej historii.
Przez ostatnie miesiące wiele się w Toruniu zdarzyło. Umocniło mnie to jednak w przeświadczeniu, że żyję w dziwnym i smutnym mieście, którego władze mają oczy zalane asfaltem i betonem. Budowa dróg jest u nas absolutnym priorytetem trącącym szaleństwem. Tylko to w zasadzie się liczy.
W rejonie skrzyżowania ul Odrodzenia, Czerwonej Drogi, alei Solidarności i Szosy Chełmińskiej trwała właśnie budowa linii tramwajowej. Jedno z najbardziej ruchliwych skrzyżowań w mieście na którym zwykłe załatanie dziury w asfalcie było problemem, ponieważ grodziło to paraliżem komunikacyjnym, zostało rozgrzebane. Trafiła się zatem niepowtarzalna okazja, aby poszukać schowanych zapewne pod asfaltem pozostałości kościoła św. Jerzego, średniowiecznej świątyni szpitalnej rozebranej w 1811 roku. Ten kościół stał się w mieście legendą – był całkiem okazały, do tego otoczony cmentarzem, na którym pochowano wielu najświetniejszych obywateli dawnego Torunia. Poza tym był też nurtującą zagadką, nikt nie wiedział, w którym konkretnie miejscu się znajdował.
Rozpoczynają się roboty budowlane, cóż więc powinno się wydarzyć w mieście, którego władze są świadome jego wyjątkowych tradycji? Przed koparkami teren przyszłych prac powinni przekopać archeolodzy. Pomijając relikty kościoła, tory tramwajowe przecinają teren najbogatszego przedmieścia średniowiecznego Torunia. Przecież każdego trzeźwo myślącego człowieka ciekawość powinna ciągnąć do tego, by zajrzeć pod powierzchnię ziemi.
Trudno to wytłumaczyć i pisać o tym bez zażenowania, ale u nas władze miasta wykopalisk nie zleciły, ograniczając się jedynie do obowiązkowego nadzoru archeologicznego. Co to oznacza? Archeolog-nadzorca może tylko patrzeć w cudze wykopy powstałe przy okazji inwestycji. Sam nie może ruszyć łopatą ani kawałek w bok.
Obłęd! Wkurzyłem się i w połowie lutego napisałem o tym do magazynu "Święty Jerzy nie chce czekać". Jest tam m.in. przesłanie Reinholda Heuera, wybitnego badacza dziejów miasta, który w 1914 roku asystował przy odkryciu fragmentu fundamentów świątyni. Średniowieczne mury, fragmenty witraży i płyty nagrobne pojawiły się przy okazji budowy instalacji gazowej. Współcześni docenili wagę znaleziska, niestety akurat wybuchła pierwsza wojna światowa i na porządne badania nie można było sobie pozwolić. Heuer jednak to co zobaczył opisał, zrobił plan, wszystko spisał i opublikował w 1915 roku w 23. tomie „Mitteilungen des Coppernicus-Vereins für Wissenschaft und Kunst zu Thorn”. Relację zakończył nadzieją, że po wojnie wykopaliska będą kontynuowane. Niestety, na kolejną okazję św. Jerzy, widoczny niżej na rysunku Steinera, musiał poczekać sto lat. Poczekał po to tylko, by się przekonać, że w 2014 roku w zasadzie nikt z decydentów widzieć go nie chce. Władcy miasta, jak już wspomniałem, mają oczy zalane asfaltem. W sprawie św. Jerzego głośno powinni się jednak odezwać członkowie Towarzystwa Miłośników Torunia, z prawa (obowiązku?!!) głosu, niestety nie skorzystali.
Magistrackiego betonu tekst nie skruszył, na szczęście jednak do głosu doszedł sam św. Jerzy. Nie chciał czekać na zmiłowanie Boże, skoro na ludzkie liczyć nie mógł i pojawił się sam. Poszukiwane od tylu lat mury znajdowały się nieco dalej niż się można było spodziewać, tuż pod wysepką tramwajową przy Czerwonej Drodze. Trafiły na nie najpierw ekipy przygotowujące nowe torowisko, po nich teren ten na chwilę objęli w posiadanie archeolodzy z Muzeum Okręgowego, którzy sprawowali nadzór nad robotami.
Jak widać, fundamenty kościoła znajdują się naprawdę tuż pod powierzchnią ziemi.
Archeolodzy pod wodzą pani Romy Uziembłowej dotarli tu po raz pierwszy, przed nimi jednak teren zryli robotnicy pracujący w tym miejscu m.in. w latach 80. ubiegłego stulecia. Wtedy roboty były prowadzone bez nadzoru.
Co było dalej? Roboty oczywiście zostały wstrzymane, na plac weszli badacze i odsłonili całość fundamentów świątyni. Starannie wszystko udokumentowali, dowiadując się przy tym wielu ciekawych rzeczy o najbardziej tajemniczym toruńskim kościele, oraz samym mieście. Hasło promocyjne „Gotyk na dotyk” do czegoś przecież zobowiązuje…
Akurat! Guzik, by nie rzucić innym słowem na „g”. Archeolodzy dostali tylko kilka dni, by rozejrzeć się w powstałych podczas budowy wykopach. Niemal cały kościół nadal znajduje się pod ziemią.
O gruntownych badaniach, o których sto lat temu pisał Heuer można sobie pomarzyć, współczesny Toruń ma inne priorytety. Władza buduje drogi, bo przybywa samochodów. Robi to zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że pakuje się w błędne koło, bo przecież im warunki dla rozwoju motoryzacji są lepsze, tym pojazdów na ulicach robi się więcej. Paradoksalnie być może jednak dzięki temu pędowi święty Jerzy raz jeszcze wróci na powierzchnię ziemi. W przyszłości do remontu ma trafić druga nitka Czerwonej Drogi. Gdyby tak przy okazji sięgnąć dalej i wejść na chodnik… Znów szykuje się wyjątkowa szansa, tylko czy zostanie wykorzystana? Może znów, zamiast pełnych wykopalisk, władze miasta gotyku ograniczą się do wymuszonego i mało skutecznego nadzoru archeologicznego?
Święty Jerzy ma jeszcze dużo do powiedzenia o sobie. Fragmenty, do których udało się dotrzeć w 2014 roku widać zaznaczone na zdjęciu poniżej. Kawałki kościoła odkryte w roku 1914 zostały natomiast podkreślone na grafice dołączonej do tekstu gazetowego, o którym wcześniej wspominałem.
Podczas kilku deszczowych dni, kiedy to ekipy budowlane zajęły się czymś innym, zostawiając badaczy w wykopach, archeologom udało się znaleźć m.in. ceglane kształtki oraz podstawę ambony.
Trafili również na ślad wnęki okiennej, przejście z nawy do prezbiterium, liczne pozostałości tynku, co oznacza, że pochodząca z XIV stulecia świątynia wcale nie musiała świecić cegłami tak bardzo, jak gotyckie kolosy w obrębie murów obronnych. Archeolodzy znaleźli także fragmenty kamiennej posadzki.
Poza ruchomymi skarbami, które trafiły do muzeum, wszystko zostało ponownie zasypane. Specjalnym piaskiem, aby nic się nie zniszczyło, ale zawsze. Dziś w tym miejscu znów jest wysepka tramwajowa, która wraz z otoczeniem jest kolejnym dowodem ignorancji i braku wyczucia gospodarzy miasta. Oto mamy pozostałości gotyckiego kościoła szpitalnego, przy którym w średniowieczu działało leprozorium. Bardzo poważane, bo o miejsce w nim zabiegali notable z innych miast, w archiwum widziałem stosowną prośbę wystawioną przez gdańską Radę Miasta. Mamy pozostałości kościoła, który choć położony za murami, odgrywał do początków XIX wieku bardzo istotną rolę w życiu miasta. Został zburzony w 1811 roku podczas robót fortyfikacyjnych. Dziś nie ma po nim śladu, nawet gównianej tabliczki.
Wydaje mi się, że uniwersyteckie miasto z tradycjami powinno się czymś takim chwalić. Nie jestem w tym odosobniony, stosunkowo niedawno magistrat zabrał się za poszukiwanie nazwy dla placu, pod którym część kościoła się znajduje. Wśród propozycji znalazł się św. Jerzy, decydentom bardziej się jednak spodobała Naczelna Organizacja Techniczna. Ręce opadają. Tym bardziej, że nazwy ulic itp. opiniuje przecież Towarzystwo Miłośników Torunia. Gdzie jesteście zrzeszone w nim naukowe autorytety i co Wy do diabła robicie?
Po odkryciu fragmentu kościoła usłyszałem w magistracie, że przy przystanku tramwajowym pojawi się tablica informacyjna ozdobiona ilustracją z epoki. Przystanek już jest, tablicy nie widać. Chyba będzie się trzeba o nią upomnieć.
Wspomniałem o cmentarzu, na którym spoczęło wiele wybitnych osobistości Torunia sprzed czasów napoleońskich. Pochowano tam m.in. burmistrza Roesnera, który stracił głowę w wyniku tumultu toruńskiego w 1724 roku. Z tej nekropolii zachowało się kilka płyt, można je zobaczyć na dziedzińcu ratusza, przy ulicy Łaziennej, przy siedzibie wojewódzkiego konserwatora zabytków. Kolejna, z grobu historyka i profesora toruńskiego gimnazjum Johanna Stranskiego, znajduje się w kościele św. Jerzego i Matki Boskiej Zwycięskiej przy ulicy Podgórnej na Mokrem.
Dawne Chełmińskie Przedmieście, czyli przestrzeń między Wałami generała Sikorskiego (tuż pod oknami głównego budynku magistratu), Czerwoną Drogą, ul. Odrodzenia, Dąbrowskiego i aleją Jana Pawła, w ogóle zasługuje na większą uwagę we współczesnym Toruniu. Jak wspominałem, było to największe i najbogatsze przedmieście, z trzema ceglanymi kościołami, niektórymi brukowanymi ulicami oraz murowanymi domami. Dobrze dziś wiadomo, że skwer obok Muzeum Etnograficznego jest jednym wielkim cmentarzem, ale na tym koniec.
Wiosną 2014 roku teren ten był jednym wielkim placem budowy. Podczas prac przy linii tramwajowej odnaleziono fragmenty kościoła św. Jerzego, zastanawiam się czego nie udało się odnaleźć w wykopach pod halę koncertową stawianą na byłych Jordankach. W cieniu tych wielomilionowych inwestycji zniknął stary szalet, na jego miejscu ma stanąć kawiarnia. Większa od wychodka, zatem jego otoczenie również trzeba było przekopać – bez wykopalisk, ale przynajmniej pod archeologicznym nadzorem.
W takim miejscu łopatę wbija się w ziemię niczym nóż w tort. To nie była podróż w nieznane, jak w przypadku św. Jerzego, bo już w latach 80. XX wieku podczas prac niedaleko szaletu natrafiono na mury świątyni, o której wcześniej prawie nikt w Toruniu nie wiedział. Później okazało się, że to relikty kościoła św. Krzyża, rozebranego na polecenie Krzyżaków w 1414 roku. Skoro 30 lat temu z wykopu niedaleko przejścia dla pieszych wyłoniły się ceglane fundamenty, to koło szaletu również powinno coś być. No i było.
Budowlańcy najpierw, a po nich archeolodzy trafili na kilka fragmentów różnego rodzaju murów. Część fundamentów należała zapewne do jakiejś kościelnej przybudówki – kaplicy, bądź zakrystii. Tu badacze znaleźli także szkielet pochowanej razem z dzieckiem kobiety. Aż trudno uwierzyć, że te doskonale zachowane kości mają co najmniej 600 lat.
Fundamentów kościoła spodziewała się pani Lidia Grzeszkiewicz-Kotlewska, pod której nadzorem szalet zaczął się zmieniać w kawiarnię. Dla najwyższych w tym mieście odkrycie musiało być zaskoczeniem. Wokół wszystko było rozkopane, „tramwajarze” dopiero zaczynali układać chodniki. Zaproponowałem więc, aby skorzystać z okazji i oznaczyć w gruncie kontury rozebranej w średniowieczu świątyni, a poza tym, już po zakończeniu wykopów, postawić na skwerze tablicę informacyjną. Odniosłem wrażenie, jakbym się z tym zwracał w jakimś zupełnie dla gospodarzy niezrozumiałym języku…