niedziela, 28 września 2014

A jednak można!

Chciałem jeszcze dorzucić kilka słów i zdań do poprzedniego wpisu na temat spalonego budynku przy Podgórnej. Od lat upominam się o ratunek dla szkieletowej zabudowy toruńskich przedmieść, która – jak już wiele razy podkreślałem – jest taką samą wizytówką miasta, jak sztandarowy gotyk. Wszystkie apele, jak dotąd, pozostały bez skutku. Kiedyś, jeszcze zanim stery miasta przejął prezydent Zaleski, pojawił się pomysł ochrony Torunia „w kratkę”, miała nią zostać objęta zabudowa przy Winnicy i właśnie Podgórnej. Dziś już to nie ma sensu, ponieważ jedna i druga ulica została w ostatnich latach zdemolowana przebudowami.
Awanturuję się na łamach „Nowości” i na blogu, w odpowiedzi słyszę jednak głównie głosy lokatorów budynków z „pruskiego muru”, którzy mówią, że w tych domach nie da się mieszkać, bądź też głosy konserwatorów, którzy rozkładają ręce, bo przecież obiekty te były tylko tymczasowe, a termin ich przydatności już dawno minął. Z tą tymczasowością się nie zgadzam. Niemal wszystkie tego typu budowle były dziełami sztuki, proszę sobie zerknąć chociażby na prezentowane tu już archiwalne zdjęcie domu z Szosy Chełmińskiej 64. Komu by się chciało sto lat temu ozdabiać laubzegami coś, co niebawem i tak by miało być zburzone? A nawet, gdyby to miała być zabudowa tymczasowa, to czy w mieście zabytków można powoływać się na takie usprawiedliwienia?
Mieszkam w starej kamienicy, która co prawda nie jest szkieletowa, jednak powstała w tym samym czasie, co jej drewniano-ceglani sąsiedzi. Wygląd klatki schodowej na pierwszy rzut oka może sprawiać odpychające wrażenie (boleję nad tym i mam nadzieję, że się to zmieni), jednak nigdzie indziej nie mieszkało mi się lepiej. Z „pruskim murem” też miałem do czynienia, przez kilka lat podstawówki uczyłem się w dawnych budynkach urzędu gminy na Mokrem, w klasie był piec, a do kibla trzeba było latać na zewnątrz. Mimo wszystko zdania nie zmieniam.
Malkontenci narzekają na stan szachulcowych budynków, nie zwracają jednak uwagi na jedną istotną rzecz: znakomita większość tych domów od dziesięcioleci nie doczekała się poważnych remontów. Gdyby tak samo potraktowane zostały bloki, życie w nich również by było udręką.
Tego, jak bardzo przeciwnicy „muru pruskiego” się mylą, dowodzi przykład z ulicy Stromej 5. Właściciel znajdującej się tam kamieniczki i oficyny, pan Wojciech Koczorowski, chciał sobie kupić stary dworzec kolejowy. Z tych panów nic nie wyszło, nabył więc wystawioną przez miasto na sprzedaż szkieletową ruinę i ją odremontował. Fragment tego domu widać na zdjęciu po prawej stronie.
Renowację przeprowadził mądrze, dom ocieplił od wewnątrz, a nie od zewnątrz, jak to się na ogół dzieje. Dzięki temu mury pracują zgodnie z założeniami ich twórców. Nic nie przewiewa i nic nie gnije.
Zachował to, co przetrwało do naszych czasów…
Korzystając ze wskazówek miejskiego konserwatora zabytków uzupełnił też braki.
W sumie kosztowało go to tyle, co budowa nowego domu, zyskał jednak lokum znacznie od współczesnego wygodniejsze i tańsze w utrzymaniu, a do tego położone w bardzo atrakcyjnym punkcie miasta, przy malowniczej ulicy, która zresztą nadal nadaje się do tego, aby stworzyć przy niej szachulcowy „rezerwat”. Mam nadzieję, że takowy szybko w tym miejscu powstanie. Gorąco wierzę również, że nie stanie się to dla władz Torunia usprawiedliwieniem rzezi historycznej przedmiejskiej zabudowy dokonywanej gdzie indziej.
Po szczegóły dotyczące domu przy Stromej 5 odsyłam do „Nowości”: Ciepły, wygodny, cichy. Szachulcowy
W kółko piszę o tym, jakie rany zostawia w mieście prowadzona obecnie w Toruniu demolka przedmieść. To, że znajdujące się na nich stare budowle są zrujnowane, nie usprawiedliwia ich rozbiórki. Toruń to nie tylko starówka. Pod oknami mojego domu na Mokrem stoi szkieletowa „stara buda”, w której mieszkała królowa przedwojennego srebrnego ekranu Helena Grossówna. Ile niezwykłych historii o dawnych lokatorach mogliby opowiedzieć pozostałe wiekowe domy? Ile z nich mogłoby się stać atrakcjami turystycznymi miasta? Zresztą, nawet to, że po sąsiedzku przez kilkadziesiąt lat znajdował się zwykły sklep mięsny, również jest skarbem wymagającym ochrony. Aby zdrowo rosnąć, trzeba mieć silne korzenie, tymczasem Toruń jest ich z morderczą systematycznością pozbawiany. Kilka dni temu byłem w Szczecinie, na jednym z budynków na starówce znalazłem tablicę z informacją, że w tym miejscu stał dom, w którym mieszkał wybitny pisarz Alfred Döblin. Czy my też będziemy za kilka lat umieszczać podobne informacje na ekranach dźwiękoszczelnych otaczających wybudowane w środku miasta autostrady, po których nikt nie chce jeździć, że wspomnę oddany niedawno do użytku fragment trasy średnicowej, której budowa doprowadziła do wyburzenia sporej części starej „Chełmiunki”? Czy takie same tablice będziemy musieli montować na ścianach bloków masowo obecnie stawianych przez deweloperów, których niszczycielskich zapędów nikt we władzach miasta nie może powstrzymać. Nie może i nie chce, bo przecież, obok pana Urbańskiego, który masowo burzy stare domy, wycina otaczające je drzewa i buduje nowe klocki niemal na balkonach sąsiadów, prym w niszczycielskim dziele wiedzie Młodzieżowa Spółdzielnia Mieszkaniowa, której były prezes jest obecnie prezydentem, a przewodniczący rady nadzorczej przewodniczącym Rady Miasta.
Kamieniczka przy Stromej 5, główna bohaterka tej historii, również jest dowodem na to, że miejską historię i tradycję trzeba szanować. Jej właściciela zapytałem m.in. o ciekawe rzeczy, jakie udało mu się odnaleźć podczas remontu. Jedną z nich była pochodząca z lat 30. pamiątka pierwszej komunii Witolda Mohna. Zastrzygłem uchem, w Toruniu na Koniuchach mamy ulicę Jana Mohna, bohatera z drugiej wojny światowej. Po powrocie z Bydgoskiego Przedmieścia zacząłem szperać w starych księgach adresowych, patron rzeczywiście mieszkał przy Stromej, ale pod numerem 7. Wszystko opisałem w gazecie i na ciąg dalszy nie musiałem długo czekać. W dniu publikacji artykułu z Wojciechem Koczorowskim skontaktował się Antoni Mohn, syn Jana i brat Witolda. Okazało się, że po wojnie jego matka mieszkała pod piątką. Pan Antoni wrócił z Bydgoskiego z cenną pamiątką rodzinną. No i co, czy te stare, zawilgocone na ogół mury, naprawdę nie są godne naszej szczególnej troski?
Na zdjęciu niżej pan Antoni Mohn siedzi z Wojciechem Koczorowskim (który podzielił się ze mną zdjęciem), na tle odnowionego domu przy Stromej, z komunijną pamiątką po nieżyjącym bracie w ręku.
   

sobota, 27 września 2014

Spaliło się

Wieczorem, w piątek 26 września wybuchł pożar w szkieletowej kamieniczce przy Podgórnej 9. To był bardzo charakterystyczny dom z ciekawą historią, dawną, ale też i nieco nam bliższą.
Budynek od kilku lat był opuszczony, demolowany przez bezdomnych, oraz poławiaczy surowców wtórnych. Kilka razy już się w nim paliło, wszystko wskazuje na to, że ten pożar był ostatnim.
W gaszeniu brało udział dziewięć jednostek straży pożarnej. Aby zdusić płomienie, które pojawiły się na pierwszym piętrze, strażacy musieli wyciąć dziury w dachu.
Zza śmietników akcji przyglądał się prezydent Torunia Michał Zaleski, wspólnie z kierującym Miejskim Zarządem Dróg Stefanem Kalinowskim (na zdjęciu niewidocznym). Fotografia mocno taka sobie, ale zauważyłem panów rozmawiając jednocześnie przez telefon z naszym fotoreporterem, który nie mógł dotrzeć na miejsce. Zdjęcie zrobiłem więc jedną ręką i ze zwykłym obiektywem, na zoom nie mogłem sobie pozwolić. Szkoda.
Obecność obu panów w tym momencie i miejscu wydaje się bardzo symboliczna, ewentualnych złośliwych komentatorów proszę jednak, by nie mieszali gospodarzy miasta z pożarem. Pan prezydent do fanów starego, szczególnie XIX-wiecznego Torunia nie należy, jednak tego typu „problemy” rozwiązuje prostszymi metodami. Pisałem o tym wiele razy na blogu i w gazecie, ostatnio chociażby tutaj: Czas buldożerów.
Wspominałem, że kamienica stojąca na styku Mokrego i Chełmińskiego Przedmieścia, u zbiegu ul. Granicznej oraz Kołłątaja z Podgórną, ma bogatą historię. Najbardziej znaczące są jej perypetie z ostatnich lat, które opisał w toruńskiej „Wyborczej” Tomek Ciechoński. Obecni włodarze miasta nie mają żadnego pomysłu na ratowanie budynków szkieletowych, które są taką samą wizytówką Torunia, jak gotyk na dotyk, tego typu budynki traktują na ogół jak zawalidrogi. To, co odwalił magistrat w sprawie Podgórnej 9 przekracza już jednak wszelkie granice. Kilka lat temu kamienicę kupił człowiek, który postanowił ją odbudować. Nie miał innego wyjścia, stan techniczny budynku czynił remont bezsensownym. Właściciel chciał jednak dom rozebrać i go wiernie odtworzyć. Wystąpił do Urzędu Miasta o warunki zabudowy, magistratowi ich opracowanie zajęło... ponad trzy lata! Konserwator pomysł pobłogosławił, tak samo zrobił też architekt miejski. Zarząd dróg pierwotnie nie zgłosił sprzeciwu, w ostatniej chwili swoje trzy grosze wtrąciła jednak Miejska Pracownia Urbanistyczna, która w tym miejscu widział dwupasmową drogę. Autostrady w środku miasta budowane przez jego władze to poważny problem współczesnego Torunia. Plan nie był jeszcze uchwalony, a sam pomysł wywołał później wiele protestów i nie został zrealizowany, pomysł odbudowy domu przy Podgórnej 9 skutecznie jednak pogrzebał.
W latach międzywojennych, w domu przy Podgórnej 9, który przed zmianą numeracji na początku trzeciej dekady XX wieku nosił tabliczkę z numerem 3, znajdował się sklep mięsny. Jego reklamę opublikowaną w „Słowie Pomorskim” z 1934 roku zawdzięczam panu Bohdanowi Orłowskiemu, gospodarzowi strony oToruniu.net.
Dom od dawna cierpiał na przypadłość charakterystyczną dla oryginalnej zabudowy toruńskich przedmieść. Zupełnie nie pasował do powstającej wokół współczesnej zabudowy. Na pograniczu Mokrego i Chełmińskiego Przedmieścia za taki stan odpowiada m.in. Młodzieżowa Spółdzielnia Mieszkaniowa, której wieloletnim prezesem był Michał Zaleski. Chyba zresztą nadal nim jest, tylko na czas swojej długiej prezydentury wziął urlop.
Budynek, choć bardzo zniszczony, jeszcze niedawno posiadał piękne drewniane żaluzje, podobno najstarsze w mieście.
Mimo wydanego rozbiórkowego wyroku, przez lata trzymał się mocno. Aż do wczoraj.

sobota, 20 września 2014

Przerwa techniczna

„Piąta strona” powinna chyba zmienić nazwę na „Stronę nieregularną”. Nowości, czy też starości raczej, ostatnio pojawiają się na niej z rzadka. Pardon, kiedyś nadawałem z wielkim zapałem, tylko w ten sposób mogłem jednak podzielić się różnymi skarbami, jakie udało mi się wykopać m.in. dzięki czytelnikom gazety, w której pracuję. Problemy te na szczęście stały się przeszłością, od dwóch lat mam w „Nowościach” swoją stałą stronę ze starociami, która ukazuje się w środowym wydaniu. Ogromnie się z niej cieszę, ale też mam więcej roboty – aby znaleźć ciekawy temat, trzeba często spędzić wiele godzin przekopując archiwalia.
Czasami też przerwy blogowe mają bardziej techniczny charakter, są na przykład spowodowane brakiem internetu. No dobra, jak dotąd raz się coś takiego zdarzyło. Siedliśmy w kuchni nad laptopami, a tu nic – w sieci cisza. Ania starała się znaleźć usterkę, bez skutku. Wreszcie coś nas tknęło… Kilka tygodni temu znaleźliśmy małą kicię. Ledwo żywe zwierzę przynieśliśmy do domu, gdzie kot zaczął wymiotować piaskiem. Udało się je jednak uratować, kitka rośnie i bardzo psoci. Szukając wtedy internetu poszliśmy do źródła, z którego on bije i przyłapaliśmy kociego draba na gorącym uczynku.

Poza tym „Piąta strona” za kilka dni skończy pięć lat. Biorę się do roboty, aby uczcić jubileusz większą aktywnością. Wszystkich czytelników serdecznie pozdrawiam.

sobota, 30 sierpnia 2014

Para kochanków, czyli poeta w porcie

Rany, jak to dobrze, że ja tyle czasu spędziłem wertując stare gazety! Gdyby nie to, pewnie bym dziś siedział ciężko załamany. Dostałem niesamowite zdjęcie, najbardziej niezwykły obrazek toruńskiego portu wiślanego, jaki do tej pory miałem przyjemność oglądać. Wszystko tu jest! Statki, barki, ludzie, wozy, konie, tory, wagony, lokomotywa, magazyn, a do tego jeszcze most w stanie zaawansowanym. Brakuje tylko odgłosów i zapachów, ale te chyba każdy, patrząc na te cudo, da sobie radę wyobrazić. Zdjęcie pochodzi z rodzinnego archiwum pana Andrzeja Kamińskiego. Na magazynowym pomoście stoi jego ojciec, a przez wizjer aparatu spojrzał na to wszystko wuj. 
Jak to dobrze, że tyle czasu przesiedziałem nad starymi gazetami. Taką niezwykłą fotografię trzeba przecież jakoś odpowiednio podpisać. Na szczęście mam w zanadrzu coś, co powstało pewnie w tym samym czasie co zdjęcie i moim zdaniem idealnie do niego pasuje. Tekst opublikowany w „Słowie Pomorskim” we wrześniu 1933 roku jest też dowodem na to, że nawet w redakcyjnym dziale gospodarczym mogą rozwijać skrzydła poeci.
Toruń i Wisła to para kochanków, złączonych ze sobą węzłami szczerego sentymentu: śluby złożone przed Wiekami dotąd zostały nienaruszone, a o rozwodzie oczywiście niema mowy, mimo, że pani Wisła jako istota płci „nadobnej” miewa czasem swoje chimery i kaprysy, jak o tem świadczą tablice w murach nabrzeżnych, dokumenty niesłychanie wielkich wylewów Wisły – pisał jeden z dziennikarzy „Słowa” w całostronicowej laurce poświęconej związkom królowej polskich rzek ze świętującym wtedy 700-lecie istnienia miastem. – Te rzadkie zresztą objawy złego humoru Wisły Toruń przyjmuje z filozoficznem pobłażaniem i od czasu do czasu tylko pokiwa jej dobrotliwie upominająco palcem Krzywej Wieży, z czego znowu Wisełka wiele sobie nie robi, przyjmując to jako zwykłe kiwanie palcem w bucie.
Zdjęcie poniżej pochodzi z archiwum rodziny Sczanieckich. Zostało zrobione nieco później, w niemal tym samym miejscu.
Od rana do późnego wieczora, a nawet w nocy przepływają przez Toruń liczne parostatki towarowo­-pasażerskie i holownicze - słowa na łamach „Słowa” płyną dalej wart­kim potokiem. - O rozmiarze żeglugi wiślanej świadczą następujące licz­by: w sierpniu br. odeszło z Torunia w górę rzeki i z powrotem przypłynęły 293 parostatki towarowo-pasażer­skie, 39 holowników i 67 berlinek. Z Torunia w dół rzeki i z powrotem przypłynęło 140 parostatków, 51 ho­lowników i 83 berlinki.
W sumie 673 jednostki pływające. Jak podaje gazeta, z Torunia do Gdańska i Gdyni wywożono głównie ospę z toruńskich młynów, wytłoki z olejarni i surowy cukier.
W górę rzeki, do Warszawy, trans­portowano wielkie ilości mąki po­chodzącej również z miejscowych młynów, oleje, pokost, margarynę, smalec i cukier, głównie z chełmżyń­skiej cukrowni, który miał słodzić życie warszawiakom. W czasie żniw, w obie strony podążały pociągi berlinek wyłado­wanych zbożem. Z a ł a d u n e k w głównym to­ruńskim porcie, który wtedy, tak jak przed sied­mioma wieka­mi, znajdował się za murami Stare­go Miasta, odbywał się w taki sam sposób, jak w czasach krzyżackich. Tragarze wnosili worki na plecach, wspinając się na barki po wąskich trapach. W 1933 roku trudniło się tym ok. 60 osób.
Port był już wtedy bardzo przesta­rzały, władze miasta nosiły się więc z zamiarem jego przeniesienia. Igna­cy Tłoczek, główny architekt Toru­nia, zaplanował jego budowę w oko­licach Winnicy, w miejscu obecnego nowego mostu drogowego. 
Na zdjęciu toruńskie mury i port podczas jednej z okupacyjnych zim.
Na koniec jeszcze kilka zdań o pociągach na nabrzeżu. Jak już kiedyś pisałem, bocznica powstała w latach 80. XIX wieku.
Ruch przeładunkowy z wagonów kolejowych na nabrzeżu wyraża się za sierpień br. cyfrą 550 wagonów wyła­dowanych, względnie przeładowanych na berlinki i 32 wagonów dla wysyłki z Torunia.
W „Słowie Pomorskim” pojawiają się czasami bardzo interesujące zdjęcia. Niestety, ich wydrukowana jakość jest na ogół taka sobie, ale nic innego nie ma, ponieważ chyba wszystkie negatywy zaginęły podczas wojny. Tu mamy zlepek różnego rodzaju obrazków. Na jednym z nich został uwieczniony zbierający w imieniu magistratu opłaty portowe pan Leon Szwankowski – z nieodłączną teczką. 
Wszystko to szlag trafił. Po wojnie statki zaczęły wyparowywać, dzieła portowego zniszczenia dopełniły buldożery zaangażowane na przełomie lat 60. i 70. w budowę nowych bulwarów.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Toruń ulotny

Jakoś pod koniec lipca wracałem po zmroku z pracy do domu i zostałem napadnięty. Szedłem ulicą Prostą i kiedy mijałem kamienicę numer 30 zauważyłem, że w zamkniętych zawsze na głucho drzwiach prowadzących do piwnicy brakuje kilku desek. Rzuciłem okiem do środka, napastnik czaił się w środku. Ledwo go zauważyłem, wewnątrz było bardzo ciemno, a jednak czułem, że on tam jest. Poświeciłem latarką i wtedy na mnie wyleciał. Nie musiał krzyczeć – ja to zrobiłem. Z uciechy!
Od lat zabiegam o ratunek dla nędznych resztek trzymających się jeszcze murów toruńskich napisów reklamowych, które lecą na łeb, na szyję razem z odpadającymi tynkami, lub też znikają podczas remontów. Bardzo ulotne pamiątki miejskiej przeszłości mogą godzinami opowiadać o dziejach kamienic, których są ozdobą. Żeby tak tylko ktoś chciał tego posłuchać… Kiedyś, z jednego takiego reklamowego cienia na ścianie wyciągnąłem historię, którą zalałem całą stronę w gazecie.
Z tym słuchaniem jest ciężko, bardzo ciężko. Kto by się przejmował taką drobnostką, kiedy cała kamienica się sypie? Kto by na to zwracał uwagę, skoro już się bierze za remont? Błędne koło, a jeszcze przecież część tych napisów została sporządzona po niemiecku, więc niektórzy skuwanie ich traktują jak swój wkład do walki z faszyzmem, chociaż większość reklamowych ostatnich Mohikanów w Toruniu pamięta czasy, kiedy Hitler robił jeszcze w pieluchy.
Toruńskie szyldy zostały obfotografowane przez poławiaczy lokalnych historii. Pod tym względem jednak miasto nadal ma nas czym zaskoczyć. Stare napisy napadają, wyskakują znienacka, ze ścian, lub piwnic. I nie muszą przy tym krzyczeć. Wystarczy, że są i się czasami pojawią, chociażby w dziurze po kilku deskach.
Jak wiele innych tego typu pamiątek w Toruniu, napis znad schodów prowadzących do piwnicy domu przy Prostej 30 najwyraźniej jest kilkuwarstwowy. Literka przed S wydaje się pochodzić z nieco innej bajki. Pięknym przykładem tego, jak wiele można się dowiedzieć z takich warstwowych napisów była u nas kamienica przy Szosie Chełmińskiej 93. Niestety, została w ubiegłym roku zburzona. Gospodarz miasta potrzebował miejsca na jedną ze swoich sztandarowych inwestycji, wartą 40 milionów złotych, ogrodzoną ścianami ekranów dźwiękoszczelnych dwupasmową trasę średnicową, zwaną też pustostradą, bo prawie nikt nie chce po niej jeździć. O tej kamienicy z chełmiunki już tu kiedyś pisałem analizując etapy zagłady toruńskich przedmieść: Po nas choćby potop?
Napisy, podobnie jak stare zdjęcia, są fajne, prawdziwa frajda zaczyna się jednak dopiero wtedy, kiedy uda się znaleźć jakiś punkt zaczepienia odsłaniający nieco ich historię. Kim był Herr Schnoegass, który reklamował się przy Prostej 30 i czym się w podziemiach tej kamienicy zajmował?
Pan Bohdan Orłowski, miłościwie panujący na stronie oToruniu.net podejrzewa, że szyld pochodzi z lat 40. Zapewne ma rację. Wszystko się wyjaśni, kiedy po wakacjach znów zostaną otwarte bramy toruńskiego Archiwum. Pech chciał, że zamknęły się one akurat wtedy, gdy napis znalazłem. Zrobiłem rekonesans prasowy. Nazwisko Schnoegass muskało być w dawnym Toruniu znane, w 1873 roku na przykład, niejaki Gustaw Schnoegass polecał środki do parania. Reklamowaną przez niego w „Gazecie Toruńskiej” metodę można dziś uznać za dość specyficzną.
Pani Katarzyna Kluczwajd wypatrzyła wóz z napisem Schnoegass Thorn na pochodzącej z 1880 roku fotografii przedstawiającej Bramę Chełmińską. Nawet jeśli nie ma on nic wspólnego z odkrytym napisem, to raczej na pewno wiąże się z wcześniejszą o siedem lat reklamą. 
Napis przy Podmurnej znalazłem wieczorem, następnego dnia poleciałem jednak obfotografować go raz jeszcze. Kryje się za tymi drzwiami, dziura w nich została już niestety zabita dechami.
Skarb znajduje się w tej kamienicy, naprzeciw „Żelazka”, czyli budynku stojącego w widłach Prostej i Dominikańskiej. On również ma podobne zejście do podziemi, a za drzwiami, nad prowadzącymi do piwnicy schodami jeszcze niedawno widać było napis Restaurant. Pewnie już go nie ma. Tak myślę, bo kamienica przeszła gruntowny remont, drzwi zostały zamknięte, a na budynku od jakiegoś czasu wisi szmata z napisem polecającym lokale, które można wynająć za zaproponowaną cenę. Cholera, tyle razy dawną reklamę restauracji mijałem i tyle razy myślałem, by ją uwiecznić…
Na zdjęciu Prosta 30 w niemal całej okazałości.
A tak z nieco innej beczki. Długo dobijałem się o zachowanie napisanych resztek i wreszcie się doczekałem. Niemożliwe stało się możliwe, magistrat, a konkretnie Biuro Toruńskiego Centrum Miasta (czytaj starówka) opracował program ratowania wiekowych szyldów.
Hmm, program brzmi może zbyt dumnie. TCM, rękami studentów oraz pracowników Zakładu Konserwacji Malarstwa i Rzeźby Polichromowanej Instytutu Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa na Wydziale Sztuk Pięknych UMK, pod wodzą profesor Bogumiły Rouby, uratował dwa napisy na starówce. Braci Schillerów przy Browarnej i wytwórnię krawatów z ulicy św. Jakuba. Oba już się na Piątej Stronie prezentowały, mistrzowie malarscy zrobili to zresztą w sposób istotny, historyczną reklamę udało mi się swego czasu uwiecznić, zanim jeszcze jej fragment został zamalowany Renowacja - dewastacja?.
Pierwsze koty za płoty, na oklaski z tego powodu jest jednak jeszcze zdecydowanie za wcześnie. Nie chodzi mi tu tylko o to, że jak dotąd udało się uratować tylko dwa napisy, bardziej przeraża mnie to, jak się miasto do tego zabiera.
Głębokim cieniem na tegorocznej akcji położyła się sprawa jej finansowania. Biuro Toruńskiego Centrum Miasta wyciągnęło ze swojej kiesy dwa tysiące złotych, co z trudem wystarczyło na potrzebne przy renowacji reklamy preparaty. Z pomocą pospieszył również uniwerek i pięcioma, jeśli dobrze pamiętam, setkami złotych zapłacił Miejskiemu Zarządowi Drugs (o, pardon – Dróg) za to, że rusztowania przez kilka tygodni zajęły kawałek chodnika przy ulicy Browarnej. Całkowicie zabrakło pieniędzy na wyżywienie ludzi, którzy przez ten czas pracowali na tych rusztowaniach. 
No dobra, to był pierwszy raz, po prostu nie wyszło… Być może, niech mi jednak ktoś wytłumaczy, po jaką cholerę ludzie pracujący na zlecenie miasta i na jego chwałę, mieli jeszcze płacić miastu za zajęcie części chodnika?
A przede wszystkim: Biuro Toruńskiego Centrum Miasta, którego terenem działania jak sama nazwa wskazuje jest tylko i wyłącznie starówka, na renowację napisu z Browarnej  przeznaczyło jedynie dwa tysiące złotych. Okazało się hojniejsze, gdy przyszło do sfinansowania koncertu zespołu Bayer Full zorganizowanego na otwarcie hali widowiskowo-sportowej. Dołożyło do tej imprezy dwa i pół tysiąca złotych, chociaż sala – kolejny przykład megalomanii prezydenta Zaleskiego, wyrosła przy ulicy Bema, zatem daleko poza starówką. Aferę wytropił i opisał Wojtek Giedrys z „Gazety Pomorskiej”.
Niżej odnowiona reklama przedwojennej fabryki krawatów przy ul. Świętego Jakuba.
Na starówce ratowanie wiekowych reklam idzie jak dotąd dość opornie, tymczasem przecież wiele tego typu zabytków znajduje się również poza zabytkowym centrum. Ile (dziesiąt) lat będą one musiały czekać, nim i do nich dotrze pomoc. Co z nich do tego czasu zostanie?
Te resztki widoczne jeszcze na ścianie oficyny przy Słowackiego 81 na pewno długo już się nie utrzymają. Prawdopodobnie jest to fragment reklamy warsztatu samochodowego, który działał tu w latach 30.
A to znów pamiątka z podwórka domu przy ulicy Sobieskiego – chyba 33. Gryzło mnie, skąd ja znam zapisane na ścianie nazwisko? Tyle się ich jednak przewija w starych gazetach. Trop był generalnie dobry, stolarnia przy obecnej Sobieskiego na przełomie XIX i XX wieku należała do przodków Michaela Sodtkego, naczelnego „Thorner Nachrichten”, periodyku toruńskiego ziomkostwa w Niemczech. Sodtke tu był i napis obfotografował. Inni też pewnie przyjeżdżają i co w swoich dawnych rodzinnych stronach znajdują?
  Z serdecznymi pozdrowieniami dla Literołapa.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Kot z okienka

O mały włos bym się dziś zniekształcił na pniu drzewa. Wracaliśmy z rowerowego spaceru po Mokrem, na Wiązowej kątem oka złowiłem takie cudo:-).
Kot był jak najbardziej prawdziwy, spał sobie między oknami w jednej z ostatnich kamienic szkieletowych, jakie przy tej ulicy oparły się serwowanym przez miasto „dobrodziejstwom” rozbudowy. Też bym sobie w tym miejscu tak leżał. Tuż obok, w tej samej „starej budzie” znajduje się jedna z najlepszych toruńskich piekarni.


sobota, 26 lipca 2014

W oparach... asfaltu

Znak stoi na rogu ulic Okrężnej oraz 4 pułku lotniczego. Reżyserom drogowym chodziło zapewne o to, że w tym miejscu kończy się ścieżka rowerowa, ale na dwóch kółkach można jednak zasuwać dalej. Mimo wszystko wygląda to dość kuriozalnie.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Przysypany gruzem oświaty kaganek

Jakoś tak trudno mi się wyrwać z Mokrego. Poprzednio zatrzymałem się przy narożniku dwóch Janów, czyli u zbiegu ul. Kościuszki i Olbrachta, tym razem natomiast rzucam kotwicę przy Bermudach. Gdzie Mokre, a gdzie Bermudy? W Toruniu. W latach 80. szkoła przy Łąkowej, wtedy jeszcze Hanki Sawickiej, została oddana do remontu, ten zaś, jak to na ogół w tamtych latach bywało, trwał bardzo długo. Przez pierwsze trzy lata uczyłem się w budynkach, w których do 1906 roku mieścił się urząd gminy samodzielnego Mokrego, w czwartej klasie natomiast trafiłem na róg Kościuszki i Grudziądzkiej. Te dwa miejsca tworzyły razem z właściwym budynkiem szkoły trójkąt edukacyjny, a ktoś bystry nazwał go trójkątem bermudzkim. Określenie Bermudy było używane tylko w stosunku do obiektu bliższego Grudziądzkiej, przylgnęło jednak do niego bardzo mocno. Nikt wtedy nie nazywał tego budynku inaczej. Tymczasem określeń można było znaleźć więcej: Gimnazjum świętej Teresy, „Gastronomik”… Aby je jednak wykopać, trzeba było sięgnąć daleko w przeszłość. Zrobiłem to dopiero dziś, gdy budynki dawnej szkoły zaczęły znikać.
Te dwa zdjęcia są fotografiami archiwalnymi, bodajże sprzed dwóch lat, kiedy była szkoła przestała już być schroniskiem dla bezdomnych, ale jeszcze można było mieć nadzieję na uratowanie jej budynków. Miejski konserwator zabytków zabiegał m.in. o zachowanie klatki schodowej.
To już historia, teraz ten obiekt wygląda tak.
Za jakiś czas wyrośnie tu nowoczesna budowla, która zresztą zajmie dwie działki – szkolną i od wielu lat pusty narożnik Kościuszki oraz Grudziądzkiej.
Nad tym narożnikiem pojawiły się zresztą pierwsze chmury, czy też raczej drwale, którzy wycięli stojącego tam dorodnego kasztanowca. Drzewo udało mi się kiedyś uwiecznić.
Było ono jedyną pamiątką po XIX-wiecznym drewnianym domu, który stał w tym miejscu. Ciekawym, oplecionym masą interesujących historii. O niektórych już tu wspominałem. Tak ten dom wyglądał.
Wracając do szkoły. Tuż po wojnie swoją pierwszą siedzibę miał tu toruński Zespół Szkół Gastronomicznych. O tym jednak zapewne ludzie w mieście jeszcze pamiętają, bardziej interesujące wydają się zatem wcześniejsze dzieje rozbieranego właśnie budynku. Pod koniec lat 20. ulokowało się tu Gimnazjum Żeńskie św. Teresy, a o jego narodzinach „Słowo Pomorskie” informowało jesienią 1929 roku w sposób następujący:
W niedzielę 17 bm. odbyło się przu ul. Kościuszki 4 poświęcenie nowozałożonego gimnazjum żeńskiego p.n. „5-klasowa szkoła średnia św. Teresy”. Założycielką i właścicielką nowego zakładu jest dr Szczepkowska. Poświęcenia dokonał ks. Motylewski w obecności kuratora okręgu szk. pom. p. Szwemina, nacz. Świderskiego, starosty tor. dr Bogocza, wizyt. p. Dutkowskiego. przedstawicieli magistratu toruńskiego oraz licznego grona rodziców uczennic. Przemawiali: ks. Motylewski, mówiąc o łączności szkoły z religią, p. kur. Szwemin, życząc szkole pomyślnego rozwoju. Składał też życzenia starosta dr Bogocz. Dr Szczepkowska dziękowała za życzenia. Ogólnie wyrażano ufność, że szkołę czeka chlubna przyszłość.
Niżej znów kolorowe zdjęcie archiwalne.
 Tamta przyszłość pod każdym względem staje się właśnie przeszłością.
Przeszłością jednak gimnazjum również zdążyło się pochwalić, na łamach „Słowa” z czerwca 1932 roku.
W szkole im. Św. Teresy dr Zofji Szczepkowskiej Zapisy w pełnym toku. Zgłaszają się na przyszły rok szkolny dzieci do wszystkich klas, począwszy od I do V włącznie. Nic dziwnego, że rodzice pragną powierzyć swoje dziecko szkole, która ma za sobą chlubną przeszłość.
Wyniki dotychczasowej działalności wychowawczo-oświatowej są nader pomyślne. Złożyło się na to kilka przyczyn: wysokie wykształcenie fachowe, pedagogiczne i psychologiczne dyrektorki szkoły, która prócz dyplomów nauczycielskich uzyskała doktorat filozofji, dłuższa praktyka w szkołach średnich oraz elementarnych, umiejętny wybór sumiennych, wykwalifikowanych sił nauczycielskich. Posiada szkoła wszystkie potrzebne przyrządy i pomoce naukowe do przyrody, geografji, gimnastyki itd. Warunki zewnętrzne odpowiadają całkowicie wymaganiom placówki oświatowej. Budynek ma szkoła własny, widny i obszerny, czyste umywalnie, boisko przeznaczone na czas rekreacyj i ćwiczeń fizycznych – w razie niepogody mają dzieci do dyspozycji salkę gimnastyczną oraz hall jasny i ciepły na przerwy. Po zburzeniu zabudowań od ulicy boisko zostanie poszerzone, dojście będzie dogodniejsze. Specjalny tramwaj, który z Bydgoskiego przedmieścia dowoził będzie dzieci do budynku szkolnego i z powrotem zbliży szkołę ku miastu.
Specjalny tramwaj szkolny, salka gimnastyczna? Za moich czasów miejsce to było już dość ponure. Jakie budowle od ulicy miały być wyburzone? Pewnie chodziło o coś przy Kościuszki, bo teren do Grudziądzkiej był solidnie zabudowany. Poza wspomnianym domem, który przetrwał do drugiej połowy XX wieku były należące do szkoły zabudowania gospodarcze. 25 lat temu mieszkał tam woźny z żoną i kurami. Dwa lata temu, co widać na zdjęciu, budynki jeszcze stały i dopiero dziś są ścierane z powierzchni ziemi. Aby rozwiać wątpliwości, będzie trzeba wybrać się do archiwum:-).
W oczekiwaniu na ciąg dalszy polecam reklamę z 1930 roku. Jak widać, pierwotnie żeńskie gimnazjum, było już wtedy placówką koedukacyjną.
Wszystkie materiały bardzo archiwalne zawdzięczam panu Orłowskiemu, gospodarzowi strony oToruniu.net, którą Szanowana Publiczność z pewnością doskonale zna.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Narożnik dwóch Janów

Świętego Jana raniusieńko…
Hmm. Ani świętego Jana, bo sobótka była już kilka tygodni temu, ani raniusieńko – na spacer wzdłuż ulicy Kościuszki wybraliśmy się raczej dość późnym popołudniem.
Tak mi się ta świętojańska piosenka przykleiła, bo też święty Jan gra w tej historii pierwsze skrzypce. I chociaż jakieś dwa lata temu, kiedy zająłem się zaginionymi kapliczkami z Mokrego wydawało się, że zagra na nich stosunkowo krótką i prostą piosenkę, ostatecznie wyszła z tego opera. Wcale nie za trzy gorsze.
Na tym pięknym zdjęciu (dziękuję Panie Zdzisławie!) widać róg ulic Kościuszki i Olbrachta, przed przebudową z lat 70., która zupełnie zmieniła obraz jednej z głównych arterii Mokrego. Za tramwajem widać kamienicę, a obok niej kapliczkę. Miejsce to można by było nazwać narożnikiem dwóch Janów, kapliczkę bowiem zajmował Jan Nepomucen, w kamienicy natomiast znajdował się sklep „Jana” (nazwa zwyczajowa, pochodzi od imienia właściciela), który mieszkańcy dzielnicy wspominają do dziś. Miał, jeśli mnie pamięć nie myli, jeszcze przedwojenne korzenie i – tu już jestem pewien, bo powtarzał to każdy, z kim rozmawiałem – doskonałe notowania. W PRL-u błyszczał na handlowej mapie Torunia dzięki doskonałemu jak na owe czasy zaopatrzeniu, oraz bardzo miłej obsłudze.
Kamienica, wraz z całym swoim otoczeniem i jego bogactwem zniknęła zanim się urodziłem, początkowo zatem o budynku i sklepie nic nie wiedziałem. Na róg Kościuszki i Olbrachta sprowadziła mnie kapliczka, która pojawiła się przy okazji poszukiwania śladów Bożej Męki, która stała na terenie obecnego placu Zwycięstwa. Kiedyś już o niej pisałem i w przyszłości będę musiał kilka słów na jej temat dorzucić. Kapliczka u wylotu Olbrachta była murowana i zniknęła podczas przebudowy ul. Kościuszki.
Po takich miastach jak Toruń trzeba chodzić czujnie, z uwagą wpatrując się w każdy kamień. Niczego nie można bagatelizować, nie można też się dać porwać złudzeniom, ponieważ rzecz bardzo na pierwszy rzut oka niepozorna, potrafi zaskoczyć!
Kapliczka wydawała się być zwykłym świętym pomniczkiem, jakich na Mokrem kiedyś było więcej. Okazało się jednak, że umieszczono w niej figurę prawdziwego Jana Wędrownika, znacznie starszą, niż mi się pierwotnie wydawało. Prowadzone przy pomocy czytelników „Nowości” poszukiwania rzeźby stały się jeszcze bardziej intrygujące po odkryciu, którego w przedwojennym „Słowie Pomorskim” dokonał Adam Kowalkowski. Iskrą rzuconą na beczkę prochu okazał się fragment tekstu opublikowanego w gazecie w październiku 1926 roku:
 Przy budowie Głównego Dworca została usunięta figura św. Jana Nepomucena dla której ówczesny właściciel na Mokrem Walenty Karpiński kazał wystawić w r. 1857 piękny cokół; figura ta w odnowionej szacie jest dotychczas ozdobą ul. Kościuszki.
Trafił nam się zatem naprawdę ładny kawałek historii.
Na zdjęciu poniżej, poza kapliczką, widać też ulicę Kościuszki. Przez 40 lat bardzo się zmieniła. Patrząc na archiwalne fotografie człowiek zaczyna rozumieć, dlaczego kiedyś ulica ta nazywała się Lipowa.
Później niestety przyjechał walec rozbudowy i wszystko rozwalił. Tak prezentował się janowy narożnik pod koniec lat 70., już po usunięciu kapliczki i zburzeniu kamienicy – na fotografii widać jeszcze rozbiórkowe pozostałości.
Tak to miejsce wygląda obecnie. Prawda, że widać postęp cywilizacyjny?
Dla ścisłości, ja przeciw postępowi i modernizacji nic nie mam, zdecydowanie sprzeciwiam się jednak bezmyślnemu demolowaniu naszych własnych korzeni.
Wracając do św. Jana z kapliczki. W związku z przebudową ulicy została ona przeniesiona. Po 40 latach od tego wydarzenia nie udało mi się jednak dotrzeć do żadnych świadków, ani dokumentów wyjaśniających, dokąd mogła ona trafić. Wszystkie tropy prowadzą jednak do pobliskiego kościoła Chrystusa Króla. Parafia obejmowała i nadal obejmuje tereny, po których w latach 70. hulały buldożery. Poza tym wśród przykościelnej zieleni stoi nowa kapliczka z figurą Jana Nepomucena.
Tak na oko się zgadza. Nie znam się jednak na rzeźbach, nie jestem więc w stanie określić, czy figura spod kościoła może być tak wiekowa. Trudno mi też uwierzyć, aby o takim znajdującym się na Mokrem antyku nikt nic nie wiedział.