poniedziałek, 23 marca 2015

Kamienica "Pod Kogutami"

To nie był zwykły dom. Nie tylko dlatego, że był ładny, miał ciekawą historię i przed laty mieszkała w nim wróżka. Dla mnie adres Szosa Chełmińska 71 ma spore znaczenie. Tu chyba po raz pierwszy, na burzone pruskie mury, przestałem patrzeć przez pryzmat sentymentu, jak to ktoś mi w komentarzu do poprzedniego rozdziału napisał i zdałem sobie sprawę z konsekwencji prowadzonej przez gospodarzy miasta demolki.
Wszystko zaczęło się właściwie od laubzegowych kogutów, które zdobiły okazały drewniany ganek. Jeden z wielu, jakie kiedyś można było zobaczyć na toruńskich przedmieściach i jeden z ostatnich, jakie dotrwały do początków drugiej dekady XXI wieku. Dom, zanim został zburzony w związku z planowaną budową trasy staromostowej, dość długo stał opuszczony. Tak się jednak jakoś dziwnie złożyło, że zamiast skorzystać z okazji i obfotografować go od piwnicy po strych, ja na ogół wgapiałem się w te drewniane wycinanki dumając nad tym, że takie ładne rzeczy nie powinny być niszczone. Koguty zatem mam na zdjęciach w różnych odsłonach, sama kamienica natomiast doczekała się poważniejszej sesji dopiero podczas rozbiórki. Dziś już takich błędów nie popełniam, fotografuję wszystko, co się da.
Drewniane skarby zrobiły wrażenie nie tylko na mnie. Znajomy uratował z tego domu okiennicę, jeden z komentatorów wcześniejszego wpisu – belkę, a sąsiedzi z Muru Pruskiego uczynili ganek wizytówką swojej strony. Swoją drogą, od ekipy burzącej kamienicę dowiedziałem się, że po drewniane detale ustawiały się wtedy kolejki.
Kamienicę zbudował w 1899 roku Julius Liedke kowal, a zarazem syn opisywanego wcześniej Augusta Liedkego, rakarza i posiadacza rozległych gruntów w tej okolicy. Dom służył Liedkemu juniorowi jako źródło dochodów i mieszkanie, obok którego znajdowała się jego kuźnia - budynek nr 73.
Julius Liedke nie kwaterował jednak w tym budynku przez cały czas. W 1923 roku kamienicę zamieszkiwali:
Dylewski Teodor – emeryt
Kamińska Agnieszka – sklepowa
Mikołajski Władysław – stolarz
Murawski Ignacy – robotnik
Murawski Stefan – zecer
Murawski Władysław – robotnik
Osiński Adam – urz. Woj. (wojewódzki?)
Osińska Genowefa – urzędniczka pocztowa
Rattaj Józef – urz. telegr.
Ryglewski Ezechiel – ślusarz
Wesołowski Jan – murarz
Z zapisów w księdze adresowej, skąd pochodzi ta lista wynika, że Julius, tu odnotowany jako Julian Liedke, mieszkał wtedy przy Szosie Chełmińskiej 3. Jak wyglądał w tamtych czasach początek głównej ulicy Chełmiunki? Nie mam pojęcia, jak dotąd temu miejscu sprzed zmian w latach 60. mogłem się przyjrzeć jedynie dzięki zdjęciom lotniczym z międzywojnia. Są doskonałe, trudno na nich jednak dojrzeć szczegóły. Dużo lepszym narzędziem poznawczym dla tych, którzy starej Szosy Chełmińskiej na własne oczy już nie mogli zobaczyć, są zdjęcia pana Andrzeja Kamińskiego. Kilka takich obrazków z przeszłości od niego dostałem. Zostały zrobione w czasach, gdy domy i otaczające je ogrody były likwidowane, nadal jednak jest tam na czym oko zawiesić.
   Ten obrazek jest jeszcze ciekawszy, widać na nim jakiś dom z wieżyczką…
Ostatni ślad Liedkego, na jaki udało nam się przy Szosie Chełmińskiej 71 trafić, pochodził z czasów okupacji. W 1945 roku niemiecka rodzina zapewne z Torunia wyjechała, Julius, który już przed wojną skarżył się w pismach urzędowych na swoje lata, mógł zresztą końca wojny nie dożyć.

O tym wszystkim dowiedziałem się jednak później. Na początku dekady, pisząc w gazecie o rozprawie gospodarzy miasta z pruskim murem, rzeczywiście kierowałem się w dużej mierze sentymentem. Zdawałem sobie sprawę z tego, że budynki szkieletowe są wizytówką Torunia, nie sięgałem jednak głębiej poza ich fasady. Nie zastanawiałem się, co one kryją, dałem się więc otumanić i uwierzyłem w opowieści o tym, że wszystkie budowle w kratkę były tymczasowe, że zaniedbywane przez dziesięciolecia składają się dziś wyłącznie ze zgnilizny i nie da się ich uratować. Może nie do końca się z tym zgadzałem, ale głośno nie protestowałem.
Przed rozbiórką krążyłem jednak wokół tego domu jak sęp, aby wyrwać kostusze spod łyżki buldożera gankowe koguty. Udało się. Z ziemi podniosłem je ze sporym zdziwieniem. Myślałem, że drewno rozsypie mi się w rękach, ono jednak było tak zdrowe, jakby drewniane wycinanki powstały kilka, a nie sto kilka lat temu…
Niedawno rozmawiałem o tym ze znajomą. Okazało się, że jej dziadek robił takie drewniane cuda. Używał do tego najtwardszego drewna, dębowego, lub jesionowego. Ganki i inne zewnętrzne ozdoby musiały być solidne, bo miały stać przez wieki, jak widać, łatka tymczasowości została przyczepiona do tych konstrukcji później.
O przygotowaniach do tych rozbiórek trzy lata temu napisałem w gazecie naprawdę dużo. Kiedy jednak rozpoczęło się burzenie kamienicy nr 71, jako typowy idiota, który nosi swoją pracę ze sobą wszędzie, zgłosiłem temat raz jeszcze. Z kronikarskiego obowiązku chciałem zmieścić w gazecie samodzielne zdjęcie z kilkoma zdaniami podpisu. Przyszedłem do redakcji i się załamałem. Zamiast miejsca dla garści słów gdzieś na marginesie, czekała na mnie cała strona. Co ja miałem na nią wrzucić? Przecież naprawdę napisałem już wszystko…
I wtedy, jako ten Deus ex machina, zjawił się kolega z redakcji sportowej. Szukał mnie, bo się zajmuję starociami, a do niego dzwonił szef toruńskiemu TKKF-u, który chciał opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, który jest właśnie burzony. W ten sposób otworzył się przede mną sezam Chełmińskiego Przedmieścia.
Z Ryszardem Kowalskim miałem do czynienia już wcześniej. Chwyciłem więc za telefon, wykręciłem numer i po kilku minutach musiałem się zmierzyć z nowym problemem: w jaki sposób mam upchnąć na gazetowej stronie to co właśnie usłyszałem? Może nie wszystko, ale przynajmniej chociaż najważniejsze rzeczy…
Pan Ryszard mieszkał pod 71. od urodzenia, jego rodzina wrosła jednak korzeniami w piaski Chełmiunki głębiej. Przodkowie mieszkali przed wojną w sąsiedniej kamienicy nr 69, jeszcze przed powrotem Torunia do Polski w 1920 roku, dziadek pana Ryszarda otworzył w domu położonym po drugiej stronie ulicy sklep rowerowy. Zburzony właśnie budynek był niewielki, z powodzeniem można by było jednak napisać o nim książkę. O kamienicy nr 71 zresztą również.
Niezwykle barwnych opowieści z przedmieścia słuchałem jak dotąd z doskoku, mam jednak nadzieję, że niebawem uda nam się zorganizować spotkanie z panem Ryszardem i nieistniejącą już Chełmiunką w roli głównej. Szykuję już sobie miejsce w dyktafonie, zanim jego zawartość zacznę przerzucać do sieci, zapraszam na mały seans spirytystyczny.
- Kiedy byłem mały, wywoływaniem duchów zajmowała się jedna z naszych sąsiadek, pani Ziółkowska - wspomina Ryszard Kowalski. - Sam byłem zresztą tego świadkiem. Mojej mamie zginął kiedyś pierścionek, poszła więc do pani Ziółkowskiej, ta wzięła do ręki książeczkę do nabożeństwa osoby, która umarła, położyła na niej klucz od mieszkania, obwiązywała to wszystko różańcem, klucz brała na palce i zadawała pytania: czy pierścionek ukradł ten i ten? Nic się nie działo. Pytała więc dalej podając inne imię i nazwisko. Przy jednym z nich klucz spadł i okazało się, że ta osoba rzeczywiście miała pierścionek na sumieniu, zresztą go oddała.
Jak już wspomniałem, wokół rozbieranego domu krążyło sporo osób zainteresowanych jego elementami. Większości, podobnie jak mnie, zależało na ozdobnych detalach, pan Ryszard poszedł tam jednak ratować swoje rodzinne pamiątki. Zdobył m.in. fragment gazety z końca XIX wieku, który jak się okazało, budowniczowie kamienicy schowali (było to częstą praktyką) pod podłogą jego pokoju. Kiedy rozmawialiśmy narzekał tylko na to, że nie udało mu się przechwycić drewnianych kogutów znad ganku, bo już ktoś je wcześniej zabrał… Cóż, uspokoiłem go, że drewniane ptaki trafiły w dobre ręce. Dostała je Ania a zanim koguty wylądowały na ganku jej rodzinnego domu, trafiły do znajomej konserwatorki, która wykonała również laubzegowe kopie. Jedną z nich dostał pan Ryszard i bardzo się przy tym wzruszył. Opis uroczystości w Czernikowie, wraz z dodatkowymi informacjami na temat kamienicy, znajduje się tutaj.
Pan Ryszard śledził rozbiórkę swojego domu dzień pod dniu, przy okazji nakręcił zresztą poruszający film.
Uratował również jedną drewniano-ceglaną kratkę, którą chce umieścić przy budowanej trasie, na pamiątkę dawnej Chełmiunki.
To doby pomysł, na ostatnim spotkaniu władzy z mieszkańcami Chełmińskiego Przedmieścia pojawiła się zresztą idea stworzenia muzeum zniszczonej Chełmiunki. Na ekranach dźwiękoszczelnych, którymi gospodarze Torunia grodzą miasto można by było zawiesić np. zdjęcia zburzonych budynków. Dzięki temu przyszli mieszkańcy dzielnicy mieliby przynajmniej jakąś świadomość tego, jak kiedyś wyglądały okolice Szosy Chełmińskiej. W tej chwili stare przedmieście znika bez śladu, przez co za kilka lat nikomu pewnie nawet nie przyjdzie do głowy, aby szukać śladów przeszłości. Trochę się jednak martwię, aby barbarzyńcy na urzędach nie przykryli muzeum swojej winy mówiąc, że przedmieście zniszczyli, ale przecież dbają o zachowanie pamiątek.
I to by było na tyle. Tymczasem, bo wartych opisania startych z powierzchni ziemi budynków na Chełmiunce jest jeszcze wiele. W jednym z nich mieszkał po wojnie cygański król, pod innym zatrzymywały się tabory, a jeszcze inny dość niespodziewanie otworzył się przed nami dzięki dwóm przedwojennym fotografiom. 

niedziela, 15 lutego 2015

Wykorzenianie

Trochę się ostatnio zatkałem. Generalnie trochę mi się jednak odechciało. W zasadzie wszystkiego. Wiele razy pisałem tu i w „Nowościach” o tym, że prowadzone obecnie na wielką skalę demolowanie starego Torunia podcina korzenie miasta. Sam odczułem tego skutki.
Pod koniec 2014 roku rozpoczął się drugi etap zarzynania „Chełmiunki”. Gospodarze miasta zabrali się za budowę kolejnego odcinka śródmiejskiej autostrady. Dwa pasy asfaltu mają połączyć na linii Szosy Chełmińskiej obstawione ekranami dźwiękoszczelnymi rondo przy Pustostradzie, czyli trasie średnicowej, oraz skrzyżowanie z ul. Podgórną i Bema. Inwestycja naturalnie wiązała się z nową falą wyburzeń, razem z XIX-wiecznymi domami, pod nóż poszły również wszystkie drzewa. Niektóre z nich znaleźliśmy pozaznaczane na planach sprzed stu lat.
Śledziłem wszystkie etapy tej zagłady. No i przedawkowałem wrażenia, ponieważ  na koniec, kiedy w rejonie skrzyżowania Szosy Chełmińskiej z Bema zostało już tylko puste pole, pierwszy raz w życiu poczułem się we własnym mieście obco. Niezbyt miło jest stanąć w miejscu doskonale sobie znanym i nie zobaczyć w nim niczego znajomego.
Pisząc o tym, że mi się odechciało, mijam się nieco z prawdą. Nie ogarnęła mnie apatia, wręcz przeciwnie – w związku z rozbiórkami postanowiliśmy prześwietlić przeszłość każdego unicestwianego budynku. Te wykopki wcale jednak nie dodawały skrzydeł, ponieważ im więcej się dowiadywaliśmy, tym bardziej stawaliśmy się świadomi ciężaru popełnianej na naszych oczach zbrodni.
Nie chciałem zamieniać Piątej strony w Ciemną stronę, a że wobec tego wszystkiego trudno było pisać o czymś innym, na jakiś czas musiałem zawiesić działalność. Nieco odparowałem i zabieram się za przewodnik po nieistniejącym mieście.
Zaczynamy od domu przy Szosie Chełmińskiej 69, który legł w gruzach w styczniu 2015 roku. Pod koniec swojego istnienia przez wielu był zapewne uważany za typową zrujnowaną ruderę z pruskiego muru. Typowe w jego przypadku było jednak tylko to, że po wojnie został doprowadzony do upadku, wcześniej zaś wyglądał całkiem efektownie. Posiadał bogato zdobiony drewniany ganek, a jego otoczenie, składające się w ostatnich dekadach głównie z klepiska, pierwotnie było ogrodem. W Archiwum, wśród dokumentów projektowych, znaleźliśmy bardzo ładny rysunek tego domu. Zamówię kopię i się nią podzielę, gdy tylko ją dostanę.
Dwupiętrowa kamienica została zbudowana w 1882 roku z inicjatywy Augusta Liedkego, właściciela położonej w sąsiedztwie rakarni. Jak się okazało, familia Liedke miała w tym miejscu bardzo rozgałęzione korzenie. August był właścicielem rozległych terenów między Szosą Chełmińską, a obecnymi ulicami Bema, Św. Józefa i Grunwaldzką. On zbudował dom nr 69, jego syn Julius, wzniósł natomiast sąsiedni dom nr 71, oraz kuźnię. Wszystkie budynki powstały jeszcze w XIX wieku. Dwie kamienice widać niżej na historycznej już fotografii z 2011 roku.
Bardzo historyczne zdjęcie tych budynków posiadam niestety tylko jedno. Pochodzi ono z lat 60. ubiegłego wieku, widać na nim domy od strony podwórka.
W pierwszym dniu 2015 roku miejsce to wyglądało tak. Dom nr 71 zniknął trzy lata wcześniej, w tle widać jednak kuźnię, do której postaram się niebawem wrócić, bo była miejscem niezwykle ciekawym.
Wracając jednak pod 69… Dom stanął ponad 130 lat temu, w miejscu murowanego jednopiętrowego budynku z dwuspadowym dachem. Obok niego Liedke miał parking. Specjalne miejsce, w którym osoby przybywające do Torunia mogły zostawić swoje wierzchowce i nie wpychać się z nimi do centrum. O to samo zabiegają dziś zwolennicy zrównoważonego rozwoju miasta. Odnieśli już jakiś sukces, w tym roku ma powstać projekt pierwszego takiego parkingu. Nasi władcy nadal jednak pławią się w asfalcie oraz betonie i szatkują miasto kolejnymi autostradami, ponieważ – jak powiedział prezydent Zaleski – dróg musi być coraz więcej, ponieważ coraz więcej będzie samochodów. Myśl o tym, aby wyprowadzać samochody z centrum, budując w zamian sprawny system komunikacji miejskiej, jeszcze do dyrygującej miastem centrali nie dotarła. Smutne tego efekty można oglądać na załączonych obrazkach.
W pierwszych latach XX wieku Liedke sprzedał dom. W 1911 roku jego właścicielem był rzeźnik Gottlieb Ballo, sąsiad z rogu Szosy Chełmińskiej i obecnej ul. Bema. W latach 20. nieruchomość należała m.in. do Stanisława Jundziłła, który miał problemy finansowe i w 1930 roku sprzedał ją niejakiemu Gołębiewskiemu. Po nim właścicielem kamienicy został znany piekarz z ulicy Mickiewicza Feliks Psuty, który przebudował jeden z budynków gospodarczych w podwórzu na obiekt mieszkalny.
W 1923 roku dom należał do Zofii Jasińskiej z Sierpca. Mieszkali w nim, według danych z wydanej wtedy księgi adresowej:
Duliński Wawrzyniec – robotnik
Dulińska Salomea – służąca
Gajewski Tomasz – robotnik
Kowalski Bolesław – ślusarz
Kowalski Leon – ślusarz
Kowalska Marta – robotn.
Kowalkowski Stanisław – robotn.
Peltann Julia – wdowa
Reszkowski Wład – robotn.
Sławski Antoni – cieśla
Śmigaj Ignacy – ślusarz
Smolak Adela – biuralistka
Smolak Paulina – wdowa
Wiśniewski Bronisław – robotnik
Wiśniewska Marta – wdowa
Wudke Adolf – fryzjer
Bardzo lubię stare domy na przedmieściach. Lokatorzy zmieniali się tu rzadziej niż w centrum, często więc, rzucając kilka nazwisk sprzed wielu lat, można zostać zalanym potokiem opowieści. W tym przypadku trafiłem na prawdziwą Niagarę, w postaci pana Ryszarda Kowalskiego. Jego dziadek i ojciec widnieją na liście lokatorów jako ślusarze. W 1923 roku, w zburzonym właśnie budynku po drugiej stronie ulicy, prowadzili jeden z najstarszych w Toruniu sklepów rowerowych. Pan Ryszard to chodząca encyklopedia „Chełmiunki”. Wystarczy mu podać adres i zamienić się w słuch… Czerpię z tej skarbnicy pełnymi garściami, czy też może raczej – pamięcią dyktafonu. Kilka jego barwnych historii z przedmieścia już tu kiedyś podałem, po kolejne sięgnę w kolejnych odcinkach.
Długa pamięć przedmieścia… Jakoś w sierpniu 2014 roku gruchnęła wieść, że walec rozbudowy rusza w stronę domów przy skrzyżowaniu Szosy Chełmińskiej z Podgórną. Poleciałem tam wtedy, zrobiłem kolejną serię zdjęć i zajrzałem do fotografa, który od ponad 20 lat urzędował w kamienicy nr 69. Władysław Kościuch przejął zakład państwa Dobrzenieckich, oni zaś robili w tym miejscu zdjęcia przez 17 lat. Wcześniej na parterze po lewej stronie urzędował fryzjer – Jan Stuczyński. Działał już przed wojną, ale do mnie nadal dzwonią ludzie, którzy go wspominają.
Tej ciągłości przedmiejskich historii nie zniszczyła wojna, nici zostały przerwane dopiero teraz. Poszły precz razem z burzonymi domami. Ja miałem okazję poznać ten świat, a co z mieszkańcami ogrodzonych bloków, które powstają w miejscu rozwalanych starych kamienic? Dla nich ziemia, po której stąpają jest i będzie obca. Ja się z nią czuję mocno związany i nie zamierzam jej porzucić, ale moi sąsiedzi zza płota? Ilu z nich za kilka lat będzie miało domki w okolicznych gminach?
Poza fryzjerem, w czasach II Rzeczypospolitej przy Szosie Chełmińskiej 69 działała także drogeria Kazimierza Nowakowskiego. Istniała podczas okupacji, musiała również przez jakiś czas funkcjonować po niej, w jednym z sąsiednich budynków znajomi znaleźli sporo faktur drogeryjnych z 1947 roku.
Reklama pochodzi z wydanego tuż przed wojną „Kalendarza drogerzystów”.
Przyglądanie się demolce historycznych przedmieść jest dołujące nie tylko z powodu ścieranej historii. Rozbiórki starych domów są dziś w Toruniu prowadzone głównie przy pomocy buldożerów. Szczególne pole do popisu mają one w przypadku domów stojących na przeszkodzie realizacji magistrackich planów drogowych. Te budynki są po prostu rozjeżdżane. Weszliśmy do kilku, zanim jeszcze zjawili się burzymurkowie. Mi znów ręce opadły. Nie wiedziałem, że jesteśmy aż tak bogatym społeczeństwem, aby wywalić na śmietnik taką masę cegieł i wszystkiego, co się podczas naszej wizyty mieściło jeszcze pod dachem.
Kolega podzielił się kiedyś wrażeniami z obserwowanej rozbiórki domu szkieletowego na Jakubskim Przedmieściu. Działo się to jakoś 20 lat temu z haczykiem. Ekipa rozbiórkowa najpierw wyniosła wszystko ze środka, później zabrała się za ściany, a gdy już odzyskała całą cegłę, przyjechał ciężki sprzęt i połamał drewniany szkielet. Teraz jest inaczej, podczas rozbiórek marnuje się wiele rzeczy. Toruniem od kilkunastu lat rządzi człowiek, który kreuje się na gospodarza. Ja gospodarności w prowadzonej obecnie demolce nie widzę.
Na zdjęciu fragment boazerii w jednym z pomieszczeń opuszczonego domu przy Szosie Chełmińskiej 69. Nie znam się na tym, ale na moje te deski mogą pamiętać jeszcze czasy cesarza.
Stare drzwi miasto by mogło całkiem korzystnie sprzedać. Jest to towar przez osoby remontujące stare kamienice poszukiwany.
My jednak jesteśmy bogaci i takimi rzeczami nie musimy się przejmować. Z drogocennych drzwi można zrobić (no właśnie, co to jest, bo przecież nie zabezpieczenie okien?), a później wszystko w dwa dni ciężkim sprzętem rozpieprzyć.
Podobnie jak stare okna. Oryginalnych klamek i okuć poszukuje zresztą toruńskie Muzeum Etnograficzne. Potrzebne są do budowanego w Nieszawce skansenu olenderskiego. Muzeum straciło doskonałą okazję, bo w zburzonym budynku było tego sporo.
Zakład Gospodarki Mieszkaniowej mógłby zrobić użytek z doskonale w tym miejscu zachowanych poręczy i tralek. W wielu kamienicach ZGM społeczeństwo porąbało te elementy schodów na opał.
Z tej okazji naturalnie nikt w ZGM nie skorzystał. Drewniane elementy zostały w kamienicy do końca. Nie usunęli ich nawet członkowie społecznego komitetu rozbiórkowego, którzy przetoczyli się jak tornado przez pomieszczenia gospodarcze.
W piwnicy natknęliśmy się na kolejne drzwi…
Oraz fragment jakiejś niemieckiej tablicy z czasów okupacji, który wzmacniał ściankę działową. Wszystko to kilka dni później rozjechały buldożery.
Tabliczkami informującymi o wszelkich usługach rzemieślniczych, jakich gotów był się podjąć Adam Wiśniewski, być może zainteresowali się chociaż złomiarze.
Laubzegowymi ozdobami, to wiem, interesuje się wiele osób. Ratowanie tych skarbów wymaga jednak sporych poświęceń i szczęścia. W tym przypadku z rumowiska niczego już się wydobyć nie udało.
Czy ktoś wie może, czemu służyć miała ta tabliczka? Krojem przypomina nieco oznaczenie obiektów zabytkowych, dom jednak w rejestrze nie figurował. W sumie szkoda, bo będąc elementem zespołu domów zbudowanych w tym miejscu przez jedną rodzinę, na dodatek związaną z miejscem, które było rakarnią, w jeszcze wcześniej… katownią, na miejsce w rejestrze zasługiwał.
Tu jeszcze jedna ciekawostka. Nad głównym wejściem do budynku była plomba zrobiona z cegieł, na których zachowały się fragmenty napisów.
I to by było na tyle. Przynajmniej na razie, bo do opisania został jeszcze dom nr 71, który posiadał jeden z najpiękniejszych drewnianych ganków w Toruniu. W dość wczesnych latach powojennych w tej kamienicy mieszkała wróżka, która przy pomocy książeczki do nabożeństwa, starego klucza i różańca należącego do nieboszczyka, wytropiła złodzieja. Została też kuźnia, przy której zatrzymywały się cygańskie tabory…
Miejsc do opisania zostało sporo, bo z budynków, z którymi związane były te wszystkie historie, nie zostało już nic.
Do zobaczenia w kolejnym wydaniu przewodnika po nieistniejącym mieście.

piątek, 14 listopada 2014

16 listopada

Wicemarszałek Senatu Jan Wyrowiński będzie głosował na Czas Mieszkańców, ja również.
Rok Później
Czas Mieszkańców niestety przestał być czasem mieszkańców. Stał się czasem rodziny Wielgusów - ich trampoliną polityczną. W zasadzie się rozpadł. Rok po wyborach samorządowych Joanna Scheuring-Wielgus startuje w wyborach parlamentarnych. Tego typu praktyki, bez względu na to, kto się nimi brudzi, uważam za nieuczciwe.
Nie wierzę karierowiczom, nadal jednak wierzę w ideały Czasu Mieszkańców i o nie walczę.
Sz.S.

Towarzysze, gospodarze i obłuda wyborcza

Nie ukrywam, że towarzysza Mariana Frąckiewicza (SLD) nie lubię  Między innymi za to, że 14 grudnia 1981 roku, indywiduum, które było wtedy szefem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej w województwie toruńskim, wyrzuciło moją mamę z pracy. Dając przykład lewicowej wrażliwości, za Solidarność z wilczym biletem wywalił matkę z małym dzieckiem na bruk. Persona taka powinna być dziś non grata, towarzysz jednak nadal płynie na fali. Jest przewodniczącym kończącej właśnie swoją kadencję Rady Miasta, oraz przewodniczącym rady nadzorczej mojej ulubionej Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej. Tej, co wysłała w niebyt pół dawnego Mokrego i Chełmińskiego Przedmieścia. Organizacji, której wieloletnim, obecnie urlopowanym prezesem, był rządzący Toruniem od trzech kadencji prezydent Michał Zaleski. Na marginesie dodam, że Marian Frąckiewicz jest serdecznym druhem Zaleskiego, osobą, z której zdaniem prezydent się liczy. To sporo znaczy, bo gospodarz miasta autorytetów nie uznaje. Wiele razy słyszałem, że ma zwyczaj ingerować w projekty przedstawiane mu przez np. drogowców. Cóż, oni są tylko inżynierami, a ON (a może raczej OFF), z wykształcenia geografem.
Prezydent jest bardzo ciekawą postacią, jednak tym razem w świetle jupitera znalazł się towarzysz przewodniczący. Cztery lata temu trafiłem na przedwyborczą konferencję SLD, na której prezentowali się kandydaci tej partii do Rady Miasta. Startujący  z Bydgoskiego Przedmieścia Marian Frąckiewicz, obiecał m.in., że tej wyjątkowej dzielnicy przywróci dawny blask. I co? Przez te cztery lata Bydgoskie, jedyna obok starówki z listy UNESCO część miasta teoretycznie przynajmniej chroniona wpisem obszarowym, fragment Torunia, na której terenie znajduje się więcej zabytków rejestrowych, niż w gotyckim centrum, zapadła się w otchłań jak nigdy dotąd.
Towarzysz Frąckiewicz, który najwyraźniej ma wyborców za idiotów, podczas obecnej kampanii postanowił jednak ponownie wcielić się w rolę opiekuna zabytków. Reklamuje się dziś m.in. na tle kamienicy przy Bydgoskiej 50/52. Myślałem, że obłuda wyborcza ma jakieś granice. Pomyliłem się. 
Ten budynek jest symbolem Bydgoskiego Przedmieścia. Pod każdym względem. Wizytówką jego dawnej chwały, oraz obecnego upadku. Zabytkowa kamienica, czy też raczej dwa domy w jednym, dziś są własnością miasta. Zbudował je jednak dla siebie w pierwszych latach XX wieku przedsiębiorca budowlany Konrad Schwarz. Wygląda zatem na to, że mamy do czynienia z kolejną murowaną wizytówką toruńskiego budowlańca sprzed ponad stu lat.
Fotografowałem ją wiele razy, przy różnych okazjach. Niestety, nie mogę wśród swoich zdjęć znaleźć jej aktualnej fotki z zewnątrz, dlatego też pozwoliłem sobie skorzystać ze zdjęcia sąsiadów od Muru pruskiego w Toruniu. Swoją drogą towarzysz, promując się, wykorzystuje archiwalną fotografię, zapewne z poprzednich wyborów. Kamienica przy Bydgoskiej 50/52 jest dziś w znacznie gorszym stanie.
Nie mam pojęcia, w jaki sposób Marian Frąckiewicz ma zamiar uratować ten zabytek od zapomnienia. Chyba nie przy pomocy jednego zdjęcia? Jak dotąd jednak jego aktywność ogranicza się pod tym względem do rozplakatowania wyborczej fetografii.
O kamienicę, miejski wyrzut sumienia, upomina się wiele osób. Magistrat jednak rozkłada ręce – remont całości ma kosztować jakieś 12 milionów. Tych pieniędzy w miejskiej kasie oficjalnie nie ma, kiedy jednak trzeba było dopłacić znacznie większą sumę do budowy hali widowiskowej przy Bema, środki na tamten betonowy cel się znalazły. 12 milionów… Tyle prezydent Zaleski lekką ręką wydał na zadaszenie toru żużlowego nad Motoareną. Można? Pewnie, że można! Wystarczy tylko chcieć.
Kamienica przy Bydgoskiej 50/52 jest symbolem Bydgoskiego. Tak jak inne tego typu budowle powstała, aby być ozdobą najbardziej reprezentacyjnej dzielnicy Torunia. Po 1945 roku ich sytuacja się zmieniła, perła w kratkę miała jednak szczęście przyjęła wtedy pod swój dach pierwszych studentów i wykładowców Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
Później było gorzej. Lata komuny odcisnęły na niej swoje piętno, ale to i tak było nic, w porównaniu z apokalipsą, jaka przyszła teraz. Mimo zmian ustrojowych kamienice na Bydgoskiem nadal są miejscem, do którego odsyła się trudnych lokatorów.
Znaczącym przykładem, już zresztą przeze mnie wspominanym, jest pod tym względem dom na rogu Mickiewicza i Konopnickiej. Jedno z mieszkań zajmowało tam starsze małżeństwo świadome wagi zamieszkiwanego miejsca. O swoje lokum dbali, wymieniając okna, postąpili zgodnie ze wskazówkami miejskiego konserwatora zabytków, co w Toruniu jest niestety ewenementem. Kilka lat temu miasto bardzo mocno podniosło jednak czynsze w lokalach, których powierzchnia przekraczała sto metrów kwadratowych, starszych państwa te opłaty przerosły. Przeprowadzili się zatem do bloku, magistrat natomiast zakwaterował w ich mieszkaniu lokatorów socjalnych. Ci czynszu naturalnie nie płacili, za to w ciągu jednej nocy zniszczyli wszystko, o co dbali ich poprzednicy.
Michał Zaleski i jego klakierzy nazywają się gospodarzami miasta. Ja na Bydgoskiem gospodarskiej ręki nie widzę. W Toruniu mówi się, że jego przekleństwem jest mnogość zabytków, władze troszczą się o gotyk, XIX-wiecznych skarbów docenić jednak nie potrafią. Mamy zbyt wiele zabytków? Nic z tych rzeczy! Sporo ostatnio łaziłem po Szczecinie i Gdańsku,  iloma niezwykłymi budynkami mogą się te miasta pochwalić! I to robią, pięknie o nie dbając. A w Toruniu? Kilka lat temu obszar Bydgoskiego Przedmieścia został wpisany do rejestru. Z dużymi problemami, za pierwszym podejściem wpis ten oprotestował m.in. główny gospodarz.
Kamienica przy Bydgoskiej 50 powinna być symbolem miasta. W zasadzie nim jest, w przeciwnym razie przecież towarzysz by się na jej tle nie fotografował. Jak już wspomniałem, nie jest jednak symbolem chwały Torunia, lecz nieudolności jego władz. Zamiast trafić pod klosz, została zasiedlona ludźmi z przypadku, a jej bramę i to, co się za nią znajduje, mógłby opisać Dante.
Kiedy tam zaglądałem zdziwiłem się na przykład, że lokatorzy z parteru trzymają przed wejściem muszlę klozetową. Od innych mieszkańców usłyszałem, że sąsiedzi muszli nie potrzebują. Przez lata trzymali w niej ziemniaki, a kloaczne nieczystości wylewali do kanału, który znajdował się na podwórku. Patrząc na to nie można się raczej dziwić, że starania, by uczynić Toruń europejską stolicą kultury w 2016 roku spaliły na panewce.
Tak wygląda dziś szkieletowy toruński skarb wpisany do rejestru zabytków, co podkreślam z myślą o tych, którzy uważają, że budynki z „pruskiego muru” zabytkami nie są.
Wykwaterowane mieszkania zostały "zabezpieczone".
Kamienicę nadal kolonizują bezdomni, którzy zresztą spowodowali w niej już kilka pożarów. Ostatni wybuchł późną wiosną tego roku. W sumie trudno się dziwić, to, że budynek wciąż jeszcze stoi, można uznać za cud. "Instalacja" elektryczna przecież aż prosi się tam o tragedię.
Szczególnie, że kable sypią iskrami tuż przy rurach gazowych. W takim miejscu wybuchł właśnie ostatni pożar.
Przez cztery lata towarzysz, serdeczny kumpel prezydenta, mógł dla kamienic z Bydgoskiego Przedmieścia zrobić wszystko, ale nie dokonał niczego. Po poprzednich wyborach w Toruniu zawiązała się dość egzotyczna koalicja Prawa i Sprawiedliwości, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i prezydenckiego Czasu Gospodarzy. Miejskie nieruchomości dostały się pod opiekę PiS-owi, ale przecież nie powinno to towarzyszowi  przewodniczącemu przeszkadzać w spełnieniu wyborczych obietnic? 
Bombardowane krytyką władze teoretycznie zabrały się za ratowanie budynku. Zamiast jednak działać błyskawicznie, bo pośpiech jest tu bardzo wskazany, czynią to w ślimaczym tempie. Opracowały dokumentację i czekają na kolejną falę środków z Unii Europejskiej, aby sfinansować renowację. Pieniądze pojawią się jednak dopiero za kilka lat, a kamienica może tego czekania nie wytrzymać. Problemu by pewnie nie było i potrzebne na ten cel fundusze by się znalazły - kasa miejska przecież nie jest pusta, poza tym pieniądze można zdobyć również gdzie indziej - gdyby towarzysz nie zapomniał o tym, ca chciał chronić od zapomnienia. Marian Frąckiewicz jednak swoich słów nie ceni.
Zakład Gospodarki Mieszkaniowej wykwaterował lokatorów z części nr 52. Można to uznać za sukces. Można również przymknąć oko na założone przez ZGM płyty i inne zabezpieczenia przybite do pięknie zdobionych futryn (nie mam tego na zdjęciu, ale widziałem). Są to jednak jedynie półśrodki, a tu trzeba działać natychmiast! Wykwaterowana kamienica nie może kilka lat czekać na remont. Zamieszkana, była przynajmniej w jakimś stopniu chroniona przez lokatorów, którzy czasami dzwonili na policję, czy straż pożarną. Pozbawiona tej osłony, jest demolowana przez wandali.
W Toruniu leje się asfalt i beton. Władze kroją miasto autostradami i ścianami ekranów dźwiękoszczelnych, wydają ciężkie miliony na gigantyczne budowle w stylu hali widowiskowej przy Bema, czy sali koncertowej na Jordankach. Inwestycje te obciążają budżet, Toruń jest jednym z najbardziej zadłużonych miast w Polsce, a na samych budowach inwestycje się przecież nie kończą. Obiekty te będzie trzeba jeszcze utrzymać, a z ich zagospodarowaniem ekipa prezydenta Zaleskiego już ma problemy. Hala przy Bema nie powstała przecież po to, aby koncertowały w niej gwiazdy disco-polo. Prawdziwym dobrodziejstwem tego miasta są jego zabytki, na nie jednak brakuje pieniędzy. Tak rok temu wyglądała klatka schodowa kamienicy przy Bydgoskiej 52. Zaglądam do niej od dawna i zawsze wychodziłem stamtąd z ciężkim sercem. Na zdjęcia sprzed kilku lat patrzę dziś jednak z pewną nostalgią. Bardzo bym chciał widzieć obecnie ten budynek takim, jakim go widziałem za pierwszym razem. Wtedy kamienica był zniszczona, dziś jest już ponurą ruiną.
Resztki witraża na szczęście zostały niedługo po mojej ostatniej wizycie wymontowane i przekazane do konserwacji.
Towarzysz najwyraźniej nie ma pojęcia o tym, co się w mieście dzieje. Mógłby się reklamować na tle każdego budynku, ale nie tego! Świat oglądany z głównego gmachu Urzędu Miasta najwyraźniej jednak wygląda zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości. O Bydgoską 50/52 upominałem się w „Nowościach” wiele razy. W jednym z komentarzy napisałem, że prezydent Zaleski w następnych wyborach nie powinien startować pod szyldem Czasu Gospodarzy, ponieważ z dobrym gospodarowaniem nie ma nic wspólnego. Wkurzył się, ale nie zareagował. Na początku 2014 roku ściąłem się z „gospodarzami” ponownie pisząc o tym, że czekania na unijną mannę kamienica przy Bydgoskiej nie wytrzyma. W odpowiedzi na tekst, w którym pojawiła się wzmianka o prokuratorze, do redakcji trafiło pismo prezydenckich służb prasowych o tym, jak bardzo władze miasta dbają o zabytki, i że wszystko jest super.
Akurat! W chwili, gdy służby prasowe gospodarza uprawiały propagandę sukcesu, na Bydgoską 50/52 jechała policja, która dostała zgłoszenie o tym, że jacyś ludzie wyrzucają z tej kamienicy meble.
Ja się w sumie tym dzieciakom nie dziwię. Władze miasta, zamiast jak obiecywał towarzysz przywrócić dawny blask, stworzyły na Bydgoskiem osiedle socjalne, zupełnie o lokatorów przedmieścia nie dbając. Ci, którzy niszczą zabytkową kamienicę przy Bydgoskiej 50/52 na ogół robią to zwyczajnie z nudów. Jeśli jednak ktoś wyciągnie do nich rękę, to okazuje się, że to naprawdę złoci ludzie. Miałem okazję się o tym przekonać w maju, podczas tegorocznego święta Bydgoskiego Przedmieścia.
Ręki do mieszkańców nie wyciągnął jednak towarzysz, jego w ogóle tu nie było. Organizujący święto społecznicy wystawili na podwórku grilla, a dzielnicowe dzieci zatrudnili przy wypiekaniu i malowaniu piernikowych wersji dachówek, które nadal jeszcze są znakiem rozpoznawczym kamienicy. Na własne uszy słyszałem, jak ci, którzy wcześniej wyrzucali z budynku meble kłócili się o kolory.

Dzieciaki zrobiły też wtedy witraż, który został wstawiony w miejsce wybitego wcześniej przez chuliganów okna.
.
Niestety już go tam nie ma. Po święcie do kamienicy, o którą władze miasta nie chcą zadbać, wrócili ludzie, o których towarzysz i gospodarz nie potrafią się zatroszczyć. Witraż został rozbity.