wtorek, 30 czerwca 2015

Chata rozśpiewana

Zanim damy się oczarować nocy świętojańskiej proponuję nieco potrenować gardło. Trzy, cztery:
Wiła wianki, rzucała je do falującej wody.
Wiła wianki, rzucała je do wody
Chyba już tak kiedyś jakiś wpis zaczynałem. O ile się jednak nie mylę, ten post jest sześćsetnym na stronie, trudno to wszystko spamiętać. Z tej okazji postanowiłem napisać o czymś miłym i pięknym. O Włęczu, a konkretnie zorganizowanej tam Nocy Świętojańskiej. 
Włęcz znajduje się na końcu świata, a ten koniec jest bardzo malowniczo oblewany przez Wisłę. Jeszcze przed wojną był dużą wsią liczącą ponad 50 domów, z ładnym starym cmentarzem i murowaną szkołą. Pierwszy raz trafiłem tu w 2008 roku. Trochę trudno było mi już kontemplować widoki, bo jechaliśmy wtedy rowerami z Torunia, przez Ciechocinek i Nieszawę, gdzie przeskoczyliśmy promem Wisłę. We Włęczu  nieco dawało więc już znać o sobie zmęczenie materiału, a na dodatek trzeba było się spieszyć, bo w powietrzu wisiała burza. Miejsce jednak zapamiętałem, dzięki mnogości opuszczonych ceglanych domów. Dwa lata później wróciłem tu, bo okazało się, że wokół dawnego menonickiego osiedla kręci się sporo bardzo ciekawych ludzi.
Dzięki nim Włęcz, gdzie – jak mówił śp. pan Michał Kokot – w koronach drzew słychać szum dziejów, stał się miejscem prawdziwie magicznym.
Opuszczone domy, na które zwróciłem uwagę w 2008 roku już w większości nie istnieją. Mamy tam jednak drewnianą chatę, którą się staramy uratować.
Kantorówka pochodzi z końca XVIII wieku.
Stoi przy cmentarzu, który został kilka lat temu uporządkowany przez wolontariuszy grupy Tak Trzeba. Relacji z tej akcji proszę szukać w archiwum „Piątej strony”. Na zdjęciu poniżej widać cmentarną dzwonnicę.
Na pierwszy rzut oka chata nie wygląda dziś może najlepiej. Resztki strzechy zniknęły pod plandeką, część ścian nadaje się do wymiany. Ogromnym sukcesem jest jednak to, że dom w ogóle stoi. Ratowany jest przez społeczników, którzy nie mogą pod tym względem w pełni rozwinąć skrzydeł. Dom formalnie należy do koncernu Energa, chociaż energetyczny gigant do niedawna nie był świadom, że go posiada. Na elektryzujących planach widniała tylko działka.
Po długich negocjacjach udało się osiągnąć porozumienie. Energa użyczyła wiekową nieruchomość toruńskiej parafii ewangelicko-augsburskiej, do której należy sąsiedni cmentarz i związana z nim kantorówka teoretycznie również powinna. Jesienią  koncern ma podjąć decyzję, czy przekaże chatę parafii na własność.
Ten stan zawieszenia powoduje jednak, że nie można się starać o poważniejsze fundusze na remont. Wokół chaty toczy się więc walka o jej przetrwanie. Jak widać, skuteczna. Dom został posprzątany i zabezpieczony. Pod koniec ubiegłego roku doczekał się też nowej ściany zbudowanej w miejscu starej, która się zawaliła. Swoją drogą, z tym również było sporo kłopotów, bo przygotowane na ten cel belki, zdobyte dzięki pomocy Nadleśnictwa Dobrzejewice, ktoś ukradł.
Mimo wszystko Matka Boska Skępska, razem z Michałem Kokotem, który rozpoczął akcję ratowania chaty, najwyraźniej tam z góry patrzą na Włęcz i czuwają.
Skoro już odwołuję się do sił nadprzyrodzonych… Bóg musiał mieć wyjątkowy nastrój, kiedy stworzył Włęcz, a natura i człowiek dodatkowo jeszcze jego dzieło wzbogacili. Robią to do dziś. Chata, choć ledwo trzyma się ziemi, została zamieniona przez zaangażowanych w jej ratowanie ludzi w prawdziwą chatę rozśpiewaną. Miejsce, w którym odradza się tradycja. Społecznicy z Czernikowa i Osieka obchodzą tu wszystkie święta. Zorganizowali m.in. Dziady,  jakich by się nie powstydził Mickiewicz. Spod tej strzechy wyszedł również orszak kolędników, który doprowadził do przywrócenia tego zwyczaju w Czernikowie. Między innymi za to Dariusz Chrobak, regionalista i dyrektor czernikowskiej Szkoły Podstawowej, oraz włęcki mistrz ceremonii, został uhonorowany w 2015 roku Złotą Karetą „Nowości”, z czego jestem dumny.
Na zdjęciu ściana chaty ozdobiona pamiątką z powitania wiosny.
Jeżdżę do Włęcza często. W kółko fotografuję te same krajobrazy i nie mogę przestać się nimi zachwycać. Tu nawet wyłażące spod śniegu błoto wygląda tak, że można o nim opowiadać wierszem. A gdy się do tego doda jeszcze chatę i te wierzby, tak bardzo polskie, choć o olęderskich korzeniach, to w głowie zaczyna się rodzić poemat.
Noc Świętojańska w takim miejscu i towarzystwie musiała być więc wyjątkowym przeżyciem…
Paliło się ognisko…
A przy nim się tańczyło…
I śpiewało.
A przed chatą, zamiast pleść trzy po trzy, można było zająć się pleceniem koszyków.
Albo kapeluszy.
Koszyki bardzo polecam, w domu mamy ich już kilka. W razie czego służę namiarami na panią koszykarkę.
Włęcz leży na ziemi dobrzyńskiej. Stroje regionalne, jak zawsze podczas wszystkich organizowanych tu uroczystości, były bardzo mile widziane.
Ktoś się za mną włóczy wciąż ... Któż? To Marzanna!
Dobra, dość gadania. Już czas.
Wiła wianki, rzucała je do falującej wody
Wiła wianki, rzucała je do wody
Woda zbyt falująca tym razem nie była. Chata we Włęczu nie stoi nad głównym nurtem Wisły, ale nad odnogą rzeki oddzielającą od lądu Zieloną Kępę, największą wyspę wiślaną w okolicy. Swoją drogą Kępa zasługuje na osobne opracowanie.
Normalnie niski stan wody może tylko cieszyć. Korzystając z okazji można wtedy, brodząc w wodzie, dotrzeć na wyspę pieszo, przy okazji odciskając w mokrym piasku swoje ślady obok zostawionych wcześniej stempli łosich kopyt. Tym razem jednak bardzo by się przydało, gdyby w korycie płynął wartki potok, zamiast niego niestety jednak była kałuża.
Była to druga noc świętojańska zorganizowana przy chacie we Włęczu. W środku tygodnia, zatem w nieco ograniczonym gronie stałych bywalców, ale za to w bardzo miłej rodzinnej atmosferze. Nieco inaczej, niż rok temu. Wtedy też oczywiście było miło, ale wyszła z tego duża impreza, a na koniec zaczęło strasznie lać.

Tu jest filmik z włęckiej nocy świętojańskiej A. D. 2014.
I już tak zupełnie na koniec, skoro jest on filmowy – kolęda w chacie i jej okolicach. Polecam i zapraszam pod strzechę.

poniedziałek, 23 marca 2015

Kamienica "Pod Kogutami"

To nie był zwykły dom. Nie tylko dlatego, że był ładny, miał ciekawą historię i przed laty mieszkała w nim wróżka. Dla mnie adres Szosa Chełmińska 71 ma spore znaczenie. Tu chyba po raz pierwszy, na burzone pruskie mury, przestałem patrzeć przez pryzmat sentymentu, jak to ktoś mi w komentarzu do poprzedniego rozdziału napisał i zdałem sobie sprawę z konsekwencji prowadzonej przez gospodarzy miasta demolki.
Wszystko zaczęło się właściwie od laubzegowych kogutów, które zdobiły okazały drewniany ganek. Jeden z wielu, jakie kiedyś można było zobaczyć na toruńskich przedmieściach i jeden z ostatnich, jakie dotrwały do początków drugiej dekady XXI wieku. Dom, zanim został zburzony w związku z planowaną budową trasy staromostowej, dość długo stał opuszczony. Tak się jednak jakoś dziwnie złożyło, że zamiast skorzystać z okazji i obfotografować go od piwnicy po strych, ja na ogół wgapiałem się w te drewniane wycinanki dumając nad tym, że takie ładne rzeczy nie powinny być niszczone. Koguty zatem mam na zdjęciach w różnych odsłonach, sama kamienica natomiast doczekała się poważniejszej sesji dopiero podczas rozbiórki. Dziś już takich błędów nie popełniam, fotografuję wszystko, co się da.
Drewniane skarby zrobiły wrażenie nie tylko na mnie. Znajomy uratował z tego domu okiennicę, jeden z komentatorów wcześniejszego wpisu – belkę, a sąsiedzi z Muru Pruskiego uczynili ganek wizytówką swojej strony. Swoją drogą, od ekipy burzącej kamienicę dowiedziałem się, że po drewniane detale ustawiały się wtedy kolejki.
Kamienicę zbudował w 1899 roku Julius Liedke kowal, a zarazem syn opisywanego wcześniej Augusta Liedkego, rakarza i posiadacza rozległych gruntów w tej okolicy. Dom służył Liedkemu juniorowi jako źródło dochodów i mieszkanie, obok którego znajdowała się jego kuźnia - budynek nr 73.
Julius Liedke nie kwaterował jednak w tym budynku przez cały czas. W 1923 roku kamienicę zamieszkiwali:
Dylewski Teodor – emeryt
Kamińska Agnieszka – sklepowa
Mikołajski Władysław – stolarz
Murawski Ignacy – robotnik
Murawski Stefan – zecer
Murawski Władysław – robotnik
Osiński Adam – urz. Woj. (wojewódzki?)
Osińska Genowefa – urzędniczka pocztowa
Rattaj Józef – urz. telegr.
Ryglewski Ezechiel – ślusarz
Wesołowski Jan – murarz
Z zapisów w księdze adresowej, skąd pochodzi ta lista wynika, że Julius, tu odnotowany jako Julian Liedke, mieszkał wtedy przy Szosie Chełmińskiej 3. Jak wyglądał w tamtych czasach początek głównej ulicy Chełmiunki? Nie mam pojęcia, jak dotąd temu miejscu sprzed zmian w latach 60. mogłem się przyjrzeć jedynie dzięki zdjęciom lotniczym z międzywojnia. Są doskonałe, trudno na nich jednak dojrzeć szczegóły. Dużo lepszym narzędziem poznawczym dla tych, którzy starej Szosy Chełmińskiej na własne oczy już nie mogli zobaczyć, są zdjęcia pana Andrzeja Kamińskiego. Kilka takich obrazków z przeszłości od niego dostałem. Zostały zrobione w czasach, gdy domy i otaczające je ogrody były likwidowane, nadal jednak jest tam na czym oko zawiesić.
   Ten obrazek jest jeszcze ciekawszy, widać na nim jakiś dom z wieżyczką…
Ostatni ślad Liedkego, na jaki udało nam się przy Szosie Chełmińskiej 71 trafić, pochodził z czasów okupacji. W 1945 roku niemiecka rodzina zapewne z Torunia wyjechała, Julius, który już przed wojną skarżył się w pismach urzędowych na swoje lata, mógł zresztą końca wojny nie dożyć.

O tym wszystkim dowiedziałem się jednak później. Na początku dekady, pisząc w gazecie o rozprawie gospodarzy miasta z pruskim murem, rzeczywiście kierowałem się w dużej mierze sentymentem. Zdawałem sobie sprawę z tego, że budynki szkieletowe są wizytówką Torunia, nie sięgałem jednak głębiej poza ich fasady. Nie zastanawiałem się, co one kryją, dałem się więc otumanić i uwierzyłem w opowieści o tym, że wszystkie budowle w kratkę były tymczasowe, że zaniedbywane przez dziesięciolecia składają się dziś wyłącznie ze zgnilizny i nie da się ich uratować. Może nie do końca się z tym zgadzałem, ale głośno nie protestowałem.
Przed rozbiórką krążyłem jednak wokół tego domu jak sęp, aby wyrwać kostusze spod łyżki buldożera gankowe koguty. Udało się. Z ziemi podniosłem je ze sporym zdziwieniem. Myślałem, że drewno rozsypie mi się w rękach, ono jednak było tak zdrowe, jakby drewniane wycinanki powstały kilka, a nie sto kilka lat temu…
Niedawno rozmawiałem o tym ze znajomą. Okazało się, że jej dziadek robił takie drewniane cuda. Używał do tego najtwardszego drewna, dębowego, lub jesionowego. Ganki i inne zewnętrzne ozdoby musiały być solidne, bo miały stać przez wieki, jak widać, łatka tymczasowości została przyczepiona do tych konstrukcji później.
O przygotowaniach do tych rozbiórek trzy lata temu napisałem w gazecie naprawdę dużo. Kiedy jednak rozpoczęło się burzenie kamienicy nr 71, jako typowy idiota, który nosi swoją pracę ze sobą wszędzie, zgłosiłem temat raz jeszcze. Z kronikarskiego obowiązku chciałem zmieścić w gazecie samodzielne zdjęcie z kilkoma zdaniami podpisu. Przyszedłem do redakcji i się załamałem. Zamiast miejsca dla garści słów gdzieś na marginesie, czekała na mnie cała strona. Co ja miałem na nią wrzucić? Przecież naprawdę napisałem już wszystko…
I wtedy, jako ten Deus ex machina, zjawił się kolega z redakcji sportowej. Szukał mnie, bo się zajmuję starociami, a do niego dzwonił szef toruńskiemu TKKF-u, który chciał opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, który jest właśnie burzony. W ten sposób otworzył się przede mną sezam Chełmińskiego Przedmieścia.
Z Ryszardem Kowalskim miałem do czynienia już wcześniej. Chwyciłem więc za telefon, wykręciłem numer i po kilku minutach musiałem się zmierzyć z nowym problemem: w jaki sposób mam upchnąć na gazetowej stronie to co właśnie usłyszałem? Może nie wszystko, ale przynajmniej chociaż najważniejsze rzeczy…
Pan Ryszard mieszkał pod 71. od urodzenia, jego rodzina wrosła jednak korzeniami w piaski Chełmiunki głębiej. Przodkowie mieszkali przed wojną w sąsiedniej kamienicy nr 69, jeszcze przed powrotem Torunia do Polski w 1920 roku, dziadek pana Ryszarda otworzył w domu położonym po drugiej stronie ulicy sklep rowerowy. Zburzony właśnie budynek był niewielki, z powodzeniem można by było jednak napisać o nim książkę. O kamienicy nr 71 zresztą również.
Niezwykle barwnych opowieści z przedmieścia słuchałem jak dotąd z doskoku, mam jednak nadzieję, że niebawem uda nam się zorganizować spotkanie z panem Ryszardem i nieistniejącą już Chełmiunką w roli głównej. Szykuję już sobie miejsce w dyktafonie, zanim jego zawartość zacznę przerzucać do sieci, zapraszam na mały seans spirytystyczny.
- Kiedy byłem mały, wywoływaniem duchów zajmowała się jedna z naszych sąsiadek, pani Ziółkowska - wspomina Ryszard Kowalski. - Sam byłem zresztą tego świadkiem. Mojej mamie zginął kiedyś pierścionek, poszła więc do pani Ziółkowskiej, ta wzięła do ręki książeczkę do nabożeństwa osoby, która umarła, położyła na niej klucz od mieszkania, obwiązywała to wszystko różańcem, klucz brała na palce i zadawała pytania: czy pierścionek ukradł ten i ten? Nic się nie działo. Pytała więc dalej podając inne imię i nazwisko. Przy jednym z nich klucz spadł i okazało się, że ta osoba rzeczywiście miała pierścionek na sumieniu, zresztą go oddała.
Jak już wspomniałem, wokół rozbieranego domu krążyło sporo osób zainteresowanych jego elementami. Większości, podobnie jak mnie, zależało na ozdobnych detalach, pan Ryszard poszedł tam jednak ratować swoje rodzinne pamiątki. Zdobył m.in. fragment gazety z końca XIX wieku, który jak się okazało, budowniczowie kamienicy schowali (było to częstą praktyką) pod podłogą jego pokoju. Kiedy rozmawialiśmy narzekał tylko na to, że nie udało mu się przechwycić drewnianych kogutów znad ganku, bo już ktoś je wcześniej zabrał… Cóż, uspokoiłem go, że drewniane ptaki trafiły w dobre ręce. Dostała je Ania a zanim koguty wylądowały na ganku jej rodzinnego domu, trafiły do znajomej konserwatorki, która wykonała również laubzegowe kopie. Jedną z nich dostał pan Ryszard i bardzo się przy tym wzruszył. Opis uroczystości w Czernikowie, wraz z dodatkowymi informacjami na temat kamienicy, znajduje się tutaj.
Pan Ryszard śledził rozbiórkę swojego domu dzień pod dniu, przy okazji nakręcił zresztą poruszający film.
Uratował również jedną drewniano-ceglaną kratkę, którą chce umieścić przy budowanej trasie, na pamiątkę dawnej Chełmiunki.
To doby pomysł, na ostatnim spotkaniu władzy z mieszkańcami Chełmińskiego Przedmieścia pojawiła się zresztą idea stworzenia muzeum zniszczonej Chełmiunki. Na ekranach dźwiękoszczelnych, którymi gospodarze Torunia grodzą miasto można by było zawiesić np. zdjęcia zburzonych budynków. Dzięki temu przyszli mieszkańcy dzielnicy mieliby przynajmniej jakąś świadomość tego, jak kiedyś wyglądały okolice Szosy Chełmińskiej. W tej chwili stare przedmieście znika bez śladu, przez co za kilka lat nikomu pewnie nawet nie przyjdzie do głowy, aby szukać śladów przeszłości. Trochę się jednak martwię, aby barbarzyńcy na urzędach nie przykryli muzeum swojej winy mówiąc, że przedmieście zniszczyli, ale przecież dbają o zachowanie pamiątek.
I to by było na tyle. Tymczasem, bo wartych opisania startych z powierzchni ziemi budynków na Chełmiunce jest jeszcze wiele. W jednym z nich mieszkał po wojnie cygański król, pod innym zatrzymywały się tabory, a jeszcze inny dość niespodziewanie otworzył się przed nami dzięki dwóm przedwojennym fotografiom. 

niedziela, 15 lutego 2015

Wykorzenianie

Trochę się ostatnio zatkałem. Generalnie trochę mi się jednak odechciało. W zasadzie wszystkiego. Wiele razy pisałem tu i w „Nowościach” o tym, że prowadzone obecnie na wielką skalę demolowanie starego Torunia podcina korzenie miasta. Sam odczułem tego skutki.
Pod koniec 2014 roku rozpoczął się drugi etap zarzynania „Chełmiunki”. Gospodarze miasta zabrali się za budowę kolejnego odcinka śródmiejskiej autostrady. Dwa pasy asfaltu mają połączyć na linii Szosy Chełmińskiej obstawione ekranami dźwiękoszczelnymi rondo przy Pustostradzie, czyli trasie średnicowej, oraz skrzyżowanie z ul. Podgórną i Bema. Inwestycja naturalnie wiązała się z nową falą wyburzeń, razem z XIX-wiecznymi domami, pod nóż poszły również wszystkie drzewa. Niektóre z nich znaleźliśmy pozaznaczane na planach sprzed stu lat.
Śledziłem wszystkie etapy tej zagłady. No i przedawkowałem wrażenia, ponieważ  na koniec, kiedy w rejonie skrzyżowania Szosy Chełmińskiej z Bema zostało już tylko puste pole, pierwszy raz w życiu poczułem się we własnym mieście obco. Niezbyt miło jest stanąć w miejscu doskonale sobie znanym i nie zobaczyć w nim niczego znajomego.
Pisząc o tym, że mi się odechciało, mijam się nieco z prawdą. Nie ogarnęła mnie apatia, wręcz przeciwnie – w związku z rozbiórkami postanowiliśmy prześwietlić przeszłość każdego unicestwianego budynku. Te wykopki wcale jednak nie dodawały skrzydeł, ponieważ im więcej się dowiadywaliśmy, tym bardziej stawaliśmy się świadomi ciężaru popełnianej na naszych oczach zbrodni.
Nie chciałem zamieniać Piątej strony w Ciemną stronę, a że wobec tego wszystkiego trudno było pisać o czymś innym, na jakiś czas musiałem zawiesić działalność. Nieco odparowałem i zabieram się za przewodnik po nieistniejącym mieście.
Zaczynamy od domu przy Szosie Chełmińskiej 69, który legł w gruzach w styczniu 2015 roku. Pod koniec swojego istnienia przez wielu był zapewne uważany za typową zrujnowaną ruderę z pruskiego muru. Typowe w jego przypadku było jednak tylko to, że po wojnie został doprowadzony do upadku, wcześniej zaś wyglądał całkiem efektownie. Posiadał bogato zdobiony drewniany ganek, a jego otoczenie, składające się w ostatnich dekadach głównie z klepiska, pierwotnie było ogrodem. W Archiwum, wśród dokumentów projektowych, znaleźliśmy bardzo ładny rysunek tego domu. Zamówię kopię i się nią podzielę, gdy tylko ją dostanę.
Dwupiętrowa kamienica została zbudowana w 1882 roku z inicjatywy Augusta Liedkego, właściciela położonej w sąsiedztwie rakarni. Jak się okazało, familia Liedke miała w tym miejscu bardzo rozgałęzione korzenie. August był właścicielem rozległych terenów między Szosą Chełmińską, a obecnymi ulicami Bema, Św. Józefa i Grunwaldzką. On zbudował dom nr 69, jego syn Julius, wzniósł natomiast sąsiedni dom nr 71, oraz kuźnię. Wszystkie budynki powstały jeszcze w XIX wieku. Dwie kamienice widać niżej na historycznej już fotografii z 2011 roku.
Bardzo historyczne zdjęcie tych budynków posiadam niestety tylko jedno. Pochodzi ono z lat 60. ubiegłego wieku, widać na nim domy od strony podwórka.
W pierwszym dniu 2015 roku miejsce to wyglądało tak. Dom nr 71 zniknął trzy lata wcześniej, w tle widać jednak kuźnię, do której postaram się niebawem wrócić, bo była miejscem niezwykle ciekawym.
Wracając jednak pod 69… Dom stanął ponad 130 lat temu, w miejscu murowanego jednopiętrowego budynku z dwuspadowym dachem. Obok niego Liedke miał parking. Specjalne miejsce, w którym osoby przybywające do Torunia mogły zostawić swoje wierzchowce i nie wpychać się z nimi do centrum. O to samo zabiegają dziś zwolennicy zrównoważonego rozwoju miasta. Odnieśli już jakiś sukces, w tym roku ma powstać projekt pierwszego takiego parkingu. Nasi władcy nadal jednak pławią się w asfalcie oraz betonie i szatkują miasto kolejnymi autostradami, ponieważ – jak powiedział prezydent Zaleski – dróg musi być coraz więcej, ponieważ coraz więcej będzie samochodów. Myśl o tym, aby wyprowadzać samochody z centrum, budując w zamian sprawny system komunikacji miejskiej, jeszcze do dyrygującej miastem centrali nie dotarła. Smutne tego efekty można oglądać na załączonych obrazkach.
W pierwszych latach XX wieku Liedke sprzedał dom. W 1911 roku jego właścicielem był rzeźnik Gottlieb Ballo, sąsiad z rogu Szosy Chełmińskiej i obecnej ul. Bema. W latach 20. nieruchomość należała m.in. do Stanisława Jundziłła, który miał problemy finansowe i w 1930 roku sprzedał ją niejakiemu Gołębiewskiemu. Po nim właścicielem kamienicy został znany piekarz z ulicy Mickiewicza Feliks Psuty, który przebudował jeden z budynków gospodarczych w podwórzu na obiekt mieszkalny.
W 1923 roku dom należał do Zofii Jasińskiej z Sierpca. Mieszkali w nim, według danych z wydanej wtedy księgi adresowej:
Duliński Wawrzyniec – robotnik
Dulińska Salomea – służąca
Gajewski Tomasz – robotnik
Kowalski Bolesław – ślusarz
Kowalski Leon – ślusarz
Kowalska Marta – robotn.
Kowalkowski Stanisław – robotn.
Peltann Julia – wdowa
Reszkowski Wład – robotn.
Sławski Antoni – cieśla
Śmigaj Ignacy – ślusarz
Smolak Adela – biuralistka
Smolak Paulina – wdowa
Wiśniewski Bronisław – robotnik
Wiśniewska Marta – wdowa
Wudke Adolf – fryzjer
Bardzo lubię stare domy na przedmieściach. Lokatorzy zmieniali się tu rzadziej niż w centrum, często więc, rzucając kilka nazwisk sprzed wielu lat, można zostać zalanym potokiem opowieści. W tym przypadku trafiłem na prawdziwą Niagarę, w postaci pana Ryszarda Kowalskiego. Jego dziadek i ojciec widnieją na liście lokatorów jako ślusarze. W 1923 roku, w zburzonym właśnie budynku po drugiej stronie ulicy, prowadzili jeden z najstarszych w Toruniu sklepów rowerowych. Pan Ryszard to chodząca encyklopedia „Chełmiunki”. Wystarczy mu podać adres i zamienić się w słuch… Czerpię z tej skarbnicy pełnymi garściami, czy też może raczej – pamięcią dyktafonu. Kilka jego barwnych historii z przedmieścia już tu kiedyś podałem, po kolejne sięgnę w kolejnych odcinkach.
Długa pamięć przedmieścia… Jakoś w sierpniu 2014 roku gruchnęła wieść, że walec rozbudowy rusza w stronę domów przy skrzyżowaniu Szosy Chełmińskiej z Podgórną. Poleciałem tam wtedy, zrobiłem kolejną serię zdjęć i zajrzałem do fotografa, który od ponad 20 lat urzędował w kamienicy nr 69. Władysław Kościuch przejął zakład państwa Dobrzenieckich, oni zaś robili w tym miejscu zdjęcia przez 17 lat. Wcześniej na parterze po lewej stronie urzędował fryzjer – Jan Stuczyński. Działał już przed wojną, ale do mnie nadal dzwonią ludzie, którzy go wspominają.
Tej ciągłości przedmiejskich historii nie zniszczyła wojna, nici zostały przerwane dopiero teraz. Poszły precz razem z burzonymi domami. Ja miałem okazję poznać ten świat, a co z mieszkańcami ogrodzonych bloków, które powstają w miejscu rozwalanych starych kamienic? Dla nich ziemia, po której stąpają jest i będzie obca. Ja się z nią czuję mocno związany i nie zamierzam jej porzucić, ale moi sąsiedzi zza płota? Ilu z nich za kilka lat będzie miało domki w okolicznych gminach?
Poza fryzjerem, w czasach II Rzeczypospolitej przy Szosie Chełmińskiej 69 działała także drogeria Kazimierza Nowakowskiego. Istniała podczas okupacji, musiała również przez jakiś czas funkcjonować po niej, w jednym z sąsiednich budynków znajomi znaleźli sporo faktur drogeryjnych z 1947 roku.
Reklama pochodzi z wydanego tuż przed wojną „Kalendarza drogerzystów”.
Przyglądanie się demolce historycznych przedmieść jest dołujące nie tylko z powodu ścieranej historii. Rozbiórki starych domów są dziś w Toruniu prowadzone głównie przy pomocy buldożerów. Szczególne pole do popisu mają one w przypadku domów stojących na przeszkodzie realizacji magistrackich planów drogowych. Te budynki są po prostu rozjeżdżane. Weszliśmy do kilku, zanim jeszcze zjawili się burzymurkowie. Mi znów ręce opadły. Nie wiedziałem, że jesteśmy aż tak bogatym społeczeństwem, aby wywalić na śmietnik taką masę cegieł i wszystkiego, co się podczas naszej wizyty mieściło jeszcze pod dachem.
Kolega podzielił się kiedyś wrażeniami z obserwowanej rozbiórki domu szkieletowego na Jakubskim Przedmieściu. Działo się to jakoś 20 lat temu z haczykiem. Ekipa rozbiórkowa najpierw wyniosła wszystko ze środka, później zabrała się za ściany, a gdy już odzyskała całą cegłę, przyjechał ciężki sprzęt i połamał drewniany szkielet. Teraz jest inaczej, podczas rozbiórek marnuje się wiele rzeczy. Toruniem od kilkunastu lat rządzi człowiek, który kreuje się na gospodarza. Ja gospodarności w prowadzonej obecnie demolce nie widzę.
Na zdjęciu fragment boazerii w jednym z pomieszczeń opuszczonego domu przy Szosie Chełmińskiej 69. Nie znam się na tym, ale na moje te deski mogą pamiętać jeszcze czasy cesarza.
Stare drzwi miasto by mogło całkiem korzystnie sprzedać. Jest to towar przez osoby remontujące stare kamienice poszukiwany.
My jednak jesteśmy bogaci i takimi rzeczami nie musimy się przejmować. Z drogocennych drzwi można zrobić (no właśnie, co to jest, bo przecież nie zabezpieczenie okien?), a później wszystko w dwa dni ciężkim sprzętem rozpieprzyć.
Podobnie jak stare okna. Oryginalnych klamek i okuć poszukuje zresztą toruńskie Muzeum Etnograficzne. Potrzebne są do budowanego w Nieszawce skansenu olenderskiego. Muzeum straciło doskonałą okazję, bo w zburzonym budynku było tego sporo.
Zakład Gospodarki Mieszkaniowej mógłby zrobić użytek z doskonale w tym miejscu zachowanych poręczy i tralek. W wielu kamienicach ZGM społeczeństwo porąbało te elementy schodów na opał.
Z tej okazji naturalnie nikt w ZGM nie skorzystał. Drewniane elementy zostały w kamienicy do końca. Nie usunęli ich nawet członkowie społecznego komitetu rozbiórkowego, którzy przetoczyli się jak tornado przez pomieszczenia gospodarcze.
W piwnicy natknęliśmy się na kolejne drzwi…
Oraz fragment jakiejś niemieckiej tablicy z czasów okupacji, który wzmacniał ściankę działową. Wszystko to kilka dni później rozjechały buldożery.
Tabliczkami informującymi o wszelkich usługach rzemieślniczych, jakich gotów był się podjąć Adam Wiśniewski, być może zainteresowali się chociaż złomiarze.
Laubzegowymi ozdobami, to wiem, interesuje się wiele osób. Ratowanie tych skarbów wymaga jednak sporych poświęceń i szczęścia. W tym przypadku z rumowiska niczego już się wydobyć nie udało.
Czy ktoś wie może, czemu służyć miała ta tabliczka? Krojem przypomina nieco oznaczenie obiektów zabytkowych, dom jednak w rejestrze nie figurował. W sumie szkoda, bo będąc elementem zespołu domów zbudowanych w tym miejscu przez jedną rodzinę, na dodatek związaną z miejscem, które było rakarnią, w jeszcze wcześniej… katownią, na miejsce w rejestrze zasługiwał.
Tu jeszcze jedna ciekawostka. Nad głównym wejściem do budynku była plomba zrobiona z cegieł, na których zachowały się fragmenty napisów.
I to by było na tyle. Przynajmniej na razie, bo do opisania został jeszcze dom nr 71, który posiadał jeden z najpiękniejszych drewnianych ganków w Toruniu. W dość wczesnych latach powojennych w tej kamienicy mieszkała wróżka, która przy pomocy książeczki do nabożeństwa, starego klucza i różańca należącego do nieboszczyka, wytropiła złodzieja. Została też kuźnia, przy której zatrzymywały się cygańskie tabory…
Miejsc do opisania zostało sporo, bo z budynków, z którymi związane były te wszystkie historie, nie zostało już nic.
Do zobaczenia w kolejnym wydaniu przewodnika po nieistniejącym mieście.