niedziela, 29 lipca 2012

Czas wędrujących chat

Zaczynam wierzyć w siłę drukowanego w gazecie słowa. Wszystko potoczyło się tak błyskawicznie i zakończyło takim sukcesem... Tydzień temu napisałem o początku budowy nowego Parku Etnograficznego przygotowywanego przez nasze usadowione w arsenale artyleryjskim muzeum. CZAS WĘDRUJĄCYCH CHAT. W poniedziałek dostałem telefon od pewnej pani, która od czterech lat stara się sprzedać działkę w Złotorii. Grunt jest idealnie położony, chętni się zatem dobijają, jednak wszyscy skapitulowali widząc stojącą tam drewnianą chałupę. Swoją drogą źle to o nich świadczy, ja bym to wziął bez mrugnięcia oka, w takich domach doskonale się śpi.
Co w związku z tym zrobić, napisać? Miałem mieszane uczucia, bo przecież tym samym pomógłbym właścicielom zarobić, a takich rzeczy się nie robi. Z drugiej jednak strony, inni podobne problemy z niechcianymi zabytkami rozwiązują na ogół przy pomocy kanistra z benzyną i pudełka zapałek. Tym najwyraźniej na zachowaniu domu zależało. Sam się zresztą o tym przekonałem, bo tam w towarzystwie naszego mistrza szkiełka i oka, oraz pani Doroty z Muzeum Etnograficznego, poleciałem. Gospodarze, widząc nasze zainteresowanie, zaczęli wyciągać różne rybackie sprzęty, sama chata też była fantastyczna... Nie, wobec tego wszystkiego nie można przejść obojętnie! Napisałem więc CHATA SZUKA GOSPODARZA. Bez specjalnej wiary w sukces, mamy przecież kryzys, poza tym mój wcześniejszy podobny apel dotyczący kasyna z jednostki przy ulicy Armii Ludowej w Toruniu, do dziś nie doczekał się odpowiedzi. Tekst ukazał się w sobotę, los chaty rozstrzygnął się jeszcze tego samego dnia. Znalazła się szlachetna dusza, gotowa przenieść dom na swoją działkę pod Dzikowem. Zdeterminowana, bo wcześniej próbująca ściągnąć tam chatę stojącą gdzieś pod Tarnowem, a poza tym należąca do konserwatorki, co w tym przypadku bardzo dużo znaczy.
Ha! Wygląda na to, że rzeczywiście nastał u nas czas wędrujących chat.


OKiennice... Też chciałbym takie mieć. Całą resztą również bym zresztą nie pogardził. Może kiedyś?
Ten fragment ściany prawdopodobnie został zbudowany z drewna wziętego z kadłuba berlinki. Dowodem na to mają być te zaczopowane otworki, sensu ich istnienia jeszcze nie znalazłem.
Mam wielką słabość do pieców, a szczególnie węglowych kuchni. W domu mojej babci stała znacznie większa, paliłem w niej cukier. Inne rzeczy też, ale ten, rzucany na rozżarzone węgle, buzował się najbardziej efektownie. Że co? Piroman? Nic z tych rzeczy! Pamiętam jeszcze, ile wynosi liczba Pi (wartość liczby Sigma jest mi obca, nie lubiłem Przybyszy z Matplanety), Romanem zwany jest jednak mój ojciec, nie ja.
Pływaki do sieci. Na poddaszu, gdzie tego znaleziska dokonaliśmy, były jeszcze piękne drzwi, komin z wędzarnią, krokwie ze znakami ciesielskimi i stolik zastawiony musztardówkami (pustymi). Mój niezbyt błyskotliwy aparat nie mógł jednak dać rady panującemu pod eternitem półmrokowi. Pewnie jednak uda się tu jeszcze wrócić.
Jak wiadomo, dawniej cieśle budowali chaty bez użycia gwoździ.
Niemiecka skrzynka, ale styropian, butelka i bałagan już polskie.
Warto się zabrać za przenosiny chaty, choćby ze względu na to, by później przyjąć pod jej strzechę taki kredensik. Mebel nie był jednak w komplecie, ale i tak się nie zmarnuje...

czwartek, 26 lipca 2012

Balcerowicz, sąsiad Grossówny

Uwaga! Informator, który umiejscowił Balcerowiczów w kamienicy obok domu Grossówny, trochę się pomylił. Rodzina przyszłego profesora mieszkała trochę dalej, co jednak nie zmienia faktu, że – mówiąc współczesnym językiem – wybitny ekonomista był poniekąd ziomalem aktorki.
Cholera, to miasto nie przestaje mnie zadziwiać. Niedawno sporo miejsca poświęciłem poszukiwaniom domu Heleny Grossówny POŚWIĘCONE MIEJSCE Znalazłem ulicę, którą okazały się być bardzo dobrze mi znane Kościuszki, nie znalazłem jednak domu, bo ten – nr 83 – dawno już został rozebrany. Koniec wykopków? Tak sobie myślałem, aż do chwili, gdy do redakcji zajrzał jeden z czytelników, przedwojenny toruniak i tropiciel miejskich skarbów...
Na zdjęciu pani Helena, w roli ozdoby okładki „Kina” z 22 sierpnia 1937 roku.

Otworzył książkę z dobrze mi znanym zdjęciem Andrzeja Kamińskiego pokazującym sfotografowane w 1967 roku młyny przy Kościuszki i sąsiadujący z nimi ówczesny wiadukt.
- Niech pan popatrzy – powiedział. – W tej piętrowej kamienicy mieszkał Leszek Balcerowicz, dalej, ten niski domek, to numer 83, którego pan szuka. W ostatnim budynku mieszkali natomiast moi rodzice.
I tak historia, którą już w zasadzie zamknąłem, doczekała się niespodziewanego dalszego ciągu. Wyszło na to, że koniec świata, jaki za mojego dzieciństwa zajmował się za młynami, powinien zostać nazwany zaułkiem wielkich torunian. Tu, w małym domku ze stromym dachem, jesienią 1904 roku urodziła się jedna z największych przedwojennych polskich aktorek, a tuż obok, w budynku nieco wyższym, kilkadziesiąt lat później swoje pierwsze kroki zaczął stawiać jeden z najwybitniejszych światowych ekonomistów.

Wiadukt z archiwalnego zdjęcia, zresztą jednego z najbardziej niezwykłych, jakie ostatnio od pana Andrzeja dostałem, podobno istnieje do dziś. Nie został zburzony, ale zasypany. Jakoś nie mogę się jednak zorientować, gdzie do jasnej Anielki?! W podjeździe wiaduktu zbudowanego na przełomie lat 70. i 80.?
Bez względu na miejsce jego wiecznego spoczynku... Przez wzgląd na różne takie rzeczy, jakie kryją się pod chodnikiem, tym bardziej trzeba po toruńskim bruku stąpać z uwagą.

Domki z poligonu

W sobotę, 28 lipca, idziemy się włóczyć po miasteczku poligonowym na Podgórzu. Wojsko było na tyle miłe, że zgodziło się naszą wycieczkę wpuścić na teren swojej jednostki na rogu Okólnej i Armii Ludowej, żebyśmy mogli z bliska popatrzeć na znajdujące się tam byłe kasyno oficerskie. Do środka nie wejdziemy, ale z zewnątrz popatrzeć warto, tym bardziej, że temu wyjątkowemu budynkowi grozi rozbiórka.
Spotykamy się o 12 przy biurze przepustek, zapraszam.

wtorek, 10 lipca 2012

Było sobie Mokre...

Tonę. Zalewa mnie fala starych zdjęć, ale bardzo się z tego cieszę, bo w takiej zalewie miasto wygląda bardzo apetycznie, a ja konsumuję je z wielkim apetytem.
Pytanie za sto punktów: którędy i dokąd idą ci odświętnie odziani ludzie? Też skapitulowałem. Od 1934 roku, z którego pochodzi to zdjęcie, ulica Bażyńskich zmieniła się przecież całkowicie. Zamiast klepiska jest asfalt, zniknęły za to widoczne tu budynki szachulcowe. Ludzie idą na mszę do kościoła Chrystusa Króla, znajdują się gdzieś na wysokości dzisiejszego basenu elanowskiego. Jedynym punktem rozpoznawczym pozwalającym zidentyfikować te miejsce jest widoczny w tle dach willi na rogu Grudziądzkiej i Grudziądzkiej.

O tej, sfotografowanej przez pana Andrzeja Kamińskiego, podczas przebudowy skrzyżowania na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego stulecia.
No i jeszcze rzut oka na wylot Bażyńskich. Z tego samego czasu i źródła.
Kolejny widok na początek ulicy Bażyńskich, tym razem wzięty z rodzinnych zbiorów pani Danuty Mróz. Nieco starszy od zdjęć pana Andrzeja i młodszy od fotografii pierwotnej. Tak to miejsce wyglądało pod koniec lat 50. – w głębi widać budynki przy obecnej ulicy księdza Gogi. Współczesnego ujęcia nawet nie próbowałem zrobić. Drzewa wszystko zasłaniają.
Jeszcze jeden niezwykły kwiatek. Ulica Panieńska AD 1957. Dziś nazywa się Wojska Polskiego, ale moim zdaniem miasto dawno już powinno do tradycyjnej nazwy powrócić. Nie mam nic przeciw Wojsku Polskiemu, jednak Panieńska sięga bardzo daleko do istniejącego w tej okolicy średniowiecznego klasztoru. Ulica była Panieńską, gdy Wojska Polskiego jeszcze nie było...

Benedykt Jankowski spaceruje sobie przed wielu laty ulicą Podgórną, na wysokości jej skrzyżowania z Ogrodową.
Jak tu się, cholera, skutecznie przymierzyć do powtórki ze zdjęcia, jeśli wokół powyrastały bloki, drzewa, a ulicą ciągle jadą samochody? Dom po lewej, jak widać się zachował, za zasłoną zieleni kryje się również widoczna na archiwalnej fotografii chałupka z „pruskiego muru”. Płoty wszędzie są dziś jednak zupełnie inne.
Fortuna odkrywcom sprzyja. Włócząc się po Mokrem w poszukiwaniu nowych wersji starych widoków, na ścianie domu z rogu Wiązowej i Podgórnej znalazłem ślady dawnego napisu. Jak to się stało, że chodząc tędy tyle razy wcześniej go nie zauważyłem? Wiem, gapa jestem, jednak wytłumaczenie ze szczęściem poszukiwaczy odpowiada mi znacznie bardziej;).
Wiązowa 16, gdzie we wczesnych latach 40. mieszkała rodzina pani Aleksandry Bobeckiej, właścicielki większości prezentowanych tu fotografii. Zdjęcie trochę rozmazane, ale piękna latarnia stojąca przed budynkiem, wygląda okazale.
Dziś kamienica nie jest już taka efektowna. O stojącej przed nią latarni w ogóle nie ma sensu wspominać.
Podczas okupacji, brukowana wtedy ulica Wiązowa stała się poligonem doświadczalnym dla konstruktorów, którzy zbudowali podwórkowy wóz bojowy. Jednym z nich był tato naszej fotograficznej dobrodziejki. Proszę spojrzeć na obuwie pionierów toruńskiej myśli technicznej, czy też może raczej... jego brak.
Domek, który użyczył swoich wdzięków jako tło prezentacji młodych konstruktorów, nieco zarósł.
Dom przy ulicy Wiązowej, który znajduje się tuż obok placu manewrowego zbudowanego podczas okupacji pojazdu. Jego czarno-białą wersję wykonał na początku lat 90. pan Andrzej Kamiński. Ja ją wrzuciłem do gazety, co jakiś oburzony czytelnik skomentował, że to przecież fotografia współczesna. Poniekąd się zgadzam, na zdjęcia sprzed dwóch dekad również spogląda mi się jakoś dziwnie. Z drugiej jednak strony, mimo upływu lat, nic się tu nie zmieniło. No, prawie, bo pewnie nikt dziś w mieście nie znajdzie uwiecznionych na archiwalnej fotografii stojących przed domem śmietników.

Przedszkole przy ulicy Grudziądzkiej, vis-a-vis wylotu dzisiejszej ulicy Sczanieckiego.
Mam wrażenie, że dawniej świat był bardziej widoczny. Dziś, jeśli nie zasłaniają go drzewa, to zakrywają parasole.

sobota, 7 lipca 2012

Z głębi dziejów

Wiem, że przy panujących ostatnio upałach, nie powinno się wspominać o odgrzewaniu. Narobiłem sobie jednak strasznych zaległości, z kolekcji kotletów szybko wymagających termicznej obróbki wyrywa się przede wszystkim odkrycie, jakiego miesiąc temu dokonał przy ulicy Rabiańskiej zespół archeologów pod przewodem Lidii Grzeszkiewicz-Kotlewskiej. Przepraszam, zdjęcia są mocno takie sobie, jednak wiadomość o tym spadła na mnie, gdy mozoliłem się z tekstem do magazynu, mając jeszcze na karku dwa inne do gazety codziennej. Tykanie zegara odczuwałem więc dość dotkliwie, ale naturalnie poleciałem, choć zabawiłem tam tylko przez chwilę.
Archeolodzy wykopali dwie niezwykłe pamiątki z czasów, gdy Toruń był jeszcze młodzieniaszkiem. Odkryli piec garncarski, zresztą pierwszy, jaki do tej pory udało się w mieście odnaleźć. Bardzo ciekawy! Obok niego trafili na pojemnik z przygotowaną do wyrobu gliną, wewnątrz samego pieca odnaleźli natomiast częściowo tylko wypalone garnki. Aha, wokół były jeszcze fragmenty nadpalonego drewna, co wskazuje na dość gwałtowny i tragiczny koniec warsztatu, który na przełomie XIV i XV stulecia na pewno już nie istniał.
Obok niego znaleźli również studnię. Niesłychanie, jak na toruńskie warunki, głęboką. Gdy wspólnie z fotoreporterem zaglądałem do jej wnętrza, badacze dobijali do siedmiu metrów i wciąż jeszcze znajdowali drewno, z jakiego zbudowana była cembrowina. Jak mówi pani Lidia, studnia najprawdopodobniej nie służyła celom spożywczym, ale gospodarczym i znacznie przeżyła warsztat, przy którym powstała. Zamuliła się i została zasypana jakoś w XVI wieku.

Trudno uwierzyć, by drewno z cembrowiny miało 700 lat. Nie jest nadgryzione ani zębem czasu, ani też lubującego się w drewnie robactwa. Szkoda tylko, że studnia najprawdopodobniej nie zostanie zachowana. Plany inwestora, do którego należy podwórko, przewidują w tym miejscu kuchnię, a wymogi sanepidu raczej nie pozwolą przykryć znaleziska szkłem. Obiekt zostanie zatem pewnie zasypany. Sprawdzę jego przyszłość, gdy skoczę obejrzeć wydobyte ze studni przedmioty. Jak każde takie miejsce, studnia okazała się kopalnią skarbów – kiedyś, w podobnej odkopanej przy Kopernika, archeolodzy znaleźli dwa całe XV-wieczne kurze jaja w koszyku (jedno z nich miałem w łapie). Studnia z Rabiańskiej nie została co prawda przed wiekami zamieniona w wysypisko śmieci, ale to, co utopiło się korzystającym z niej ludziom, i tak daje wiele powodów do radości. No i doskonale zachowane drewno pozwoli określić rok, w jakim zostały ścięte potrzebne na budowę drzewa.
Bardzo udana wycieczka. Wracając, złowiłem jeszcze na Rabiańskiej stary napis.

środa, 4 lipca 2012

Już nie czekamy, już zaczynamy!

Wycie...
Wycieczka! Rozpoczynamy wakacyjne łażenie do miejsc ciekawych, niedostępnych, lub niedocenionych. Jeśli komuś potrzebna zachęta, znajdzie ją TUTAJ



Tu się spotykamy, w sobotę, tuż przed 11. W miarę możności proszę się wcześniej mailowo zaanonsować. Wolę uniknąć tłoku, który zwiedzaniu nie służy.

niedziela, 24 czerwca 2012

Piękna Helena... toruńska

Wielka, na mojej stronie, nieobecna. No, może niezupełnie, bo o Helenie Grossównie, pochodzącej z Torunia królowej polskiego przedwojennego srebrnego ekranu, kilka razy już gdzieś mimochodem wspominałem. Taka postać zasługuje jednak na więcej uwagi, tym bardziej, że przecież to z podszeptu „Nowości” w 2009 roku, miasto przypomniało sobie o „Helence z Torunia”, podczas jednego z wydań festiwalu filmowego Tofifest. Cóż, wtedy jeszcze Piątej Strony nie było, wszystkie związane z Grossówną odkrycia opisywałem zatem tylko w gazecie, a w niej na ogół mieści się tylko ułamek całości, który zresztą na ogół później ginie gdzieś w archiwum. Tofifest umieścił swoją poświęconą Grossównie tablicę na ścianie Naszego Kina, które przez te trzy lata zostało jednak zamknięte. Co jakiś czas wracają więc dyskusje dotyczące jej przeniesienia w jakieś lepsze miejsce (budynek jest w tej chwili opuszczony, ale miała się w nim ulokować knajpa sportowa), a ponieważ niedawno zagadnął o to odwiedzający Toruń syn Grossówny, korzystam z okazji, by swoje zaniedbanie naprawić. Tytułową fotografią podzielił się ze mną pan Krzysztof Trojanowski, toruński biograf aktorki. Grossówna, bardzo efektownie prezentuje się tu na deskach Teatru Miejskiego w Toruniu w operetce “Piękna Carrena” (“Noc w San Sebastian”) Ralpha Benatzky`ego w reżyserii Witolda Zdzitowieckiego. Zdjęcie pochodzi z kwietnia 1931 roku. Na przedwojenne polskie filmy zawsze patrzyłem z przymrużeniem oka, być może dlatego nie zauważyłem wcześniej, że niektóre z nich są dobre. Pewnie, mimo oczu częściowo zamkniętych, uszy pozostały otwarte, dawno temu zwróciłem więc uwagę na doskonałą muzykę. Reszta jednak... Dziwiłem się i dziwię nadal, dlaczego w kraju pełnym tylu wspaniałych umysłów powstawały tak przesłodzone filmy? A przecież bywalcy Ziemiańskiej często bywali w powstanie tych trzeszczących dzieł zaangażowani. No dobrze, może zarzut dotyczący słodyczy nie jest trafiony, przed wojną, jak wspomniał Wańkowicz, cukier przecież krzepił. W filmach z Grossówną słodyczy nie brakuje, jest też jednak coś, co powoduje, że większość z nich można dziś oglądać z wielką przyjemnością i nie chodzi mi tu tym razem o samą aktorkę, która z pewnością byłaby ogromną ozdobą nawet najgorszej szmiry. To „coś” docenili również w 2009 roku widzowie towarzyszącego Tofifestowi przeglądu filmów z panią Heleną. Przy okazji przenosin tablicy może trafi się okazja na powtórkę z rozrywki? Krzyk zachwytu? Zgadzam się. Od „Zapomnianej melodii” bardziej sobie co prawda cenię „Pawła i Gawła” – choćby ze względu na scenę w obozie cygańskim (rany, co za muzyka!). Nieco bardziej osłodzona „Melodia” również jednak udowadnia, że przedwojenne polskie kino miało dość asów w rękawie, by zaimponować Hollywoodowi. Grossówna i piosenka, z której ten kadr pochodzi, z pewnością do nich właśnie należą. Trzy lata temu Helena Grossówna przypomniała się w Toruniu z wielkim hukiem. Tofifest, poza tablicą pamiątkową, zorganizował także przegląd jej filmów, przed ekran ściągając tłumy. „Nowości”, jako drugi współudziałowiec całego zamieszania, rozpoczęły naturalnie poszukiwanie pamiątek. Znalazło się ich sporo, bo odezwali się ludzie, którzy panią Helenę pamiętali, dali o sobie znać również jej toruńscy krewni. Pan Andrzej Marchewka przyniósł do redakcji kilka zdjęć, między innymi to, na którym widać Helenę Grossównę spacerującą po Toruniu razem z Gerardem Marchewką, ojcem pana Andrzeja i siostrzeńcem pani Heleny. Grossównę na stronie zaniedbałem, impulsem do tego, by chwycić za pióro, stała się wizyta jej syna, pana Michała Cieślińskiego. Powinienem jednak puścić je w ruch już dawno, przede wszystkim w gazecie. W 2009 roku, ufundowana przez Tofifest tablica ku czci aktorki trafiła na ścianę „Naszego kina” przy Podmurnej, ostatniej takiej placówki w mieście. Miała tu sławić filmowe tradycje miasta, jednak niestety, ze dwa lata później kino zostało zamknięte. Dziś więc tablica ozdabia pusty budynek, który przez moment miał się zresztą stać knajpą sportową. Straciła swój sens i wobec niepewnej, ale raczej na pewno nie filmowej przyszłości lokalu, powinna zostać przeniesiona. Tylko dokąd? Najlepszy byłby teatr, gdzie – jak widać na załączonym wyżej obrazku – Grossówna stawiała swoje pierwsze kroki na scenie. Poza tym jest jeszcze kamienica, dawna siedziba domu towarowego Stefana Kałamajskiego, gdzie w latach 20. przyszła aktorka zarabiała na naukę w szkole baletowej będąc subiektką na stoisku z konfekcją męską. Tu zresztą poznała swojego pierwszego męża, Jana Gierszala, który podczas okupacji zginął w obozie koncentracyjnym, wtedy jednak był jednym z twórców polskiego teatru w Toruniu, a później zarządcą francuskich dóbr Poli Negri. Znajomość z sąsiadką z Lipna bardzo zresztą pomogła pięknej Helenie w karierze i pod koniec lat 30. otworzyła bramy Hollywoodu, zamknięte jednak wybuchem wojny. W styczniu 1940 roku, razem z Dymszą i Bodo, miała płynąć do Ameryki, kupiła już nawet bilet na statek... Na fasadzie dawnego królestwa ciuchów Kałamajskiego tablica jednak zginie. Dziś, w tej kamienicy przy Szerokiej kwateruje McDonald`s. Bardzo lubię słuchać pana Michała, sfotografowanego niżej i patrzącego na poświęconą matce tablicę. Rękawy ma pełne anegdot i ciekawych opowieści. „Z Piotrem Fronczewskim wychowaliśmy się za kulisami warszawskiej Syreny”. Po wojnie Grossówna, która w tym teatrze zakotwiczyła, miała podobno szansę zostać jego szefową. Warunek był jeden – musiała się zapisać do partii, czego nigdy nie zrobiła. Ojcem chrzestnym pana Michała był Adolf Dymsza. Dowiedziałem się więc np., że wybitny komik pod koniec życia stracił słuch z powodu komplikacji zdrowotnych spowodowanych pełzaniem w błocie, bodajże na planie „Dodka na froncie” (1936). Scena ostatecznie do filmu nie trafiła... Inna opowieść, tym, którzy nie znali ojca pana Michała, Dymsza opowiadał: „Wiesz, trzymałem jego małego do chrztu”. Tadeusz Cieśliński, ojciec pana Michała, to już inna historia. Przez pierwszych kilkanaście lat Polski ludowej nie mógł znaleźć pracy, bo mu jej dysponenci cały czas powtarzali, że ma życiorys pisany Maczkiem. A pewnie, w u przyszłego generała, w 10 Brygadzie Kawalerii Pancernej służył już w 1939 roku. Pod koniec wojny pułk 1 Dywizji, którego był oficerem, wyzwolił obóz w Oberlangen, gdzie więzione były uczestniczki powstania warszawskiego. Tam poznał panią Helenę. Z tym obozem również zresztą wiąże się ciekawa opowieść, jaką złowiłem podczas ostatniej wizyty pana Michała w Toruniu. Wspomniał, że siedział kiedyś w jakiejś kawiarni i usłyszał, że sąsiadki przy stoliku obok, wspominają swój pobyt w Oberlangen. Zaintrygowany podszedł więc do nich, przedstawił się i zapytał, czy spotkały tam jego matkę – Helenę Grossównę. Te się strasznie wzruszyły i zaczęły wspominać, jak to one, je dziewczynki w zasadzie, podtrzymywała tam na duchu. Ech, ktoś powinien te wszystkie opowieści spisać. Pomyślałem, że tablicę dobrze by było przenieść do szkoły przy Łąkowej, w której Grossówna się uczyła i, jak wspominała jej koleżanka z klasy, a zarazem prababcia mojego redakcyjnego kolegi Tomka Bielickiego, tańczyła na ławkach. Idea bardzo mi się spodobała, bo moja dawna podstawówka liczy sobie już ponad sto lat, kolejne będzie liczyła dalej i, w odróżnieniu od kina, na pewno nikt jej nie zamknie. Dzięki temu będzie też można ponieść oświaty kaganek, bo uczniowie szkoły pamięć aktorki na pewno będą kultywować, z korzyścią dla pamięci i siebie. Teraz jednak mam co do tego dość mieszane uczucia. Tablicę przy Podmurnej, nawet tkwiącą na ścianie opuszczonego budynku, mijają jednak jacyś przybysze, przystają przy niej i czegoś się dowiadują. Wiem, bo przecież redakcja ma swoją siedzibę vis-a-vis, a moje okno wychodzi akurat na świętej pamięci kino. Pod szkołę na Mokrem nikt taki nie zajrzy, zatem najlepiej by chyba było przenieść tablicę w jakieś inne związane z aktorką miejsce na starówce (teatr?) i uczynić Grossównę patronką szkoły. Mam prawo coś takiego zaproponować, bo pamiętam, że w połowie lat 80. ubiegłego wieku, razem z innymi uczniami zrzucałem się po 20 złotych na tablicę ku czci Hanki Sawickiej, wtedy tam panującej. Od momentu detronizacji w III RP, szkoła jest bezimienna... Jeśli więc będzie trzeba, mogę się dorzucić do kolejnej tablicy, co mi tam. Z uzupełnianiem strony nie należy się guzdrać, bo niedokończone wpisy mogą się zdezaktualizować. Poprzednio napisałem, że tablicą najlepiej by było ozdobić dom aktorki. Trzy lata temu, gdy szukaliśmy toruńskich śladów Grossówny, większość czytelników wspominała, że jej rodzinne gniazdo znajdowało się przy dawnej ulicy Wodnej, a więc obecnej PCK – na jej rogu z ulicą Dekerta. Budynek, jak widać na zdjęciu, niestety już nie istnieje, jednak nie był to jedyny adres, jaki się wtedy pojawił. Ktoś inny, nie pamiętam już, kto wspomniał, że dom stoi do dziś. Przy okazji sprzedał całkiem apetyczną historię o tym, jak wielka kinowa gwiazda przyjeżdżała przed wojną w odwiedziny do rodziny, co w połowie Mokrego było sygnałem do pospolitego ruszenia, bo po pierwsze, można było zobaczyć królową srebrnego ekranu, a po drugie, jej samochód. Ze względu na drobiazgowość opisu, ten ślad wydał się również bardzo autentyczny. No i słusznie, pan Bohdan Orłowski z oToruniu.net sprawdził w przedwojennych księgach adresowych, że w latach 20 i 30 wdowa Waleria Gross mieszkała przy Wodnej 30. Dom ten stoi do dziś na rogu PCK i Głowackiego. Niezwykle ucieszony zachowanym wciąż jeszcze znaleziskiem, dostałem wiadomość, która poziom radość jeszcze podniosła. Pani Elżbieta Komassa, bibliotekarka szkoły przy Łąkowej znalazła Grossównę w spisie uczniów tej placówki. Pochylony nad stuletnim papierem rozdziawiłem gały ze zdumienia. Zgodnie z wymogami niemieckiego porządku odnotowano tam: Helena Groβ, ojciec nie żyje (Leonard Gross był rzeźnikiem, zmarł jakoś w 1909 roku – tych informacji naturalnie w kronice szkolnej nie było). Matka Waleria, uczennica urodzona 25 listopada 1904 roku została przyjęta do szkoły 1 kwietnia AD 1911 i opuściła jej mury 30 września roku 1918, kończąc klasę 6 „b”. Wszystko się zgadza, a do tego dochodzi jeszcze sporo nowych informacji. Najbardziej zaskakującą okazał się adres. Familia przyszłej aktorki musiała się na Wodną przeprowadzić już w wolnej Polsce, bo w szkolnej księdze jest napisane Lindenstraβe 71. A więc Kościuszki i to daleko, gdzieś za młynem! Przed wojną, na Wybrzeżu, na wszelkie kłopoty był detektyw Bednarski. Lektura tego rozdziału utwierdzi każdego czytelnika w słusznym przekonaniu, że wszelkie problemy dotyczące przedwojennego Torunia najskuteczniej rozwiązuje pan Bohdan Orłowski. Mając w ręku kolejny adres, ponownie zgłosiłem się więc do niego z prośbą o koordynaty po zmianie numeracji. Dostałem je od ręki, z informacją, że w archiwum gospodarza strony oToruniu.net dom numer 85, bo nim stała się poprzednia 71. nie zostawił po sobie żadnego śladu, zatem pewnie już nie istnieje. Rzeczywiście, zniknąć musiał już bardzo dawno temu. Biała kamienica po prawej stoi przy Kościuszki 87, czerwona w głębi ma numer 85. Dom Grossówny zajmował więc na pewno plac obok, który odkąd pamiętam, jest pusty. Sporo napisałem o budynkach, gdy tymczasem przecież głównym bohaterem tej opowieści jest człowiek. Oto więc rodzina Heleny Grossówny z archiwum pana Andrzeja Marchewki.