środa, 29 lutego 2012

Howerla

Ja się do tych gór modliłem przez jakieś dziesięć lat. Modliłem się słowami rzucanymi na wschodni wiatr, które najwyraźniej dotarły do celu, bo gdy już do Czarnohory dotarłem, ta zaprezentowała się w pełnym blasku wrześniowego słońca.
Połoniny wschodnich Karpat mienią się wtedy kolorami i pękają od nadmiaru opowieści. Wystarczy tylko mieć uszy i oczy szeroko otwarte. Długo czekałem, ale gdy już przyszedł czas, napatrzyłem się i nasłuchałem, zaczynając przygodę z wysokimi połoninami od ich najwyższego punktu – Howerli.
Główny szczyt Ukrainy ma swojego, nieco niższego, towarzysza. To właśnie na Małej Howerli znalazłem uwieczniony poniżej słupek graniczny z bardzo dawnych lat.

Podbój Czarnohory rozpoczęliśmy od Zaroślaka. Legendarnego, bo schronisko, które stało tu do wybuchu drugowojennej apokalipsy, służyło naszym poprzednikom od czasów Franciszka Józefa. Tyle się o nim naczytałem, nigdzie jednak nie trafiłem na ślad zdjęcia... Bo budynki widoczne obecnie w tym miejscu, nie są oryginalne. Dawny Zaroślak zniszczyli Sowieci, po wojnie wznosząc w jego miejscu wielki ośrodek sportowy, na którego przyszłość, dziś jakoś nie ma na Ukrainie pomysłu.

Tak wyglądają, biorące swój początek pod wywyższającym się nad całą Huculszczyznę szczytem, źródła Prutu.

Z każdej wyprawy w ukraińskie góry przynoszę zdjęcia pamiętających I wojnę światową okopów. Gdzieś w okolicy tej sąsiadującej ze szczytem Howerli lesistej łysiny, znajduje się jeden z wyżynnych cmentarzy ofiar globalnego konfliktu.
Howerlę udało mi się zdobyć dopiero teraz. Wokół jej szczytu krążyłem jednak od dawna. Kiedyś na przykład, gdy gęsto obrzucałem literami Fundację Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego, skąd pewnego razu dostałem zlecenie na opracowanie biogramów kilku znanych cadyków. Wywiązałem się z tego zadania, przy jednym mędrcu jednak zamarłem. Cadyk z Częstochowy? Nigdy o takim nie słyszałem. Przekopałem zatem swoją bibliotekę, jednak w źródłach także nic nie znalazłem. Skoro jednak centrala prosi... Biogram napisałem.

CHAIM LUSTIGERHAMSTER (ZWANY CZESTOCHOWEREM) 1870 - ??
Częstochower przybył do Częstochowy około 1890 roku. Pogłoski, jakoby trafił tu razem z pielgrzymką zmierzająca na Jasną Górę, są łgarstwem wymyślonym przez przeciwników słynnego cadyka. Przyszły mistyk początkowo nie zajmował się religią, założył sklep z używanymi gwoździami. Objawienie mistyczne przyszło kilka lat później. Najsłynniejsze dzieło Częstochowera „Izaak”, było zbiorem poematów pisanych na różne okazje. Tytuł całej książki zaczerpnięty został od tytułu pierwszego z nich (Lustigerhamster opisywał w nim wdzięki swojej sąsiadki – Izabeli K. – pierwotne Iza K. zostało potem zmienione na Izaak). Wszystkie zebrane w tym dziele poematy były rymowane i odbiły się szerokim echem w kawiarniach literackich ówczesnej Europy (słynny rym częstochowski).
„Izaak” nigdy nie został w całości wydany. Lustigerhamster był myślicielem niezwykle roztargnionym. Bardzo lubił pisać w czasie podróży i na nieszczęście, zostawił kiedyś cały swój rękopis w pociągu. Na domiar złego, w rękopisie zostawił także swój bilet na wszystkie linie kolejowe, który mu robił za zakładkę. Korzystając z tego biletu, rękopis „Izaaka” podróżuje sobie sam po całym kraju. Ostatnio widziano go na dworcu w Koluszkach, gdy przesiadał się na pociąg do Szczecina.
Jednym z najbardziej znanych poematów z „Izaaka” jest rymowana rozprawa o stosunku judaizmu do bajki o trzech świnkach. Warto tu wspomnieć, że to właśnie fragment tego traktatu tak mocno zafascynował George`a Orwella, że postanowił on uczynić świnie czarnymi charakterami w „Folwarku zwierzęcym” (wcześniej, jak wiadomo, złe miały być kaczki).
O Lustigerhamsterze krąży wiele chasydzkich legend. Według jednej z nich Częstochower, jak już wspomniano, człowiek niezwykle roztargniony, często wybierał się na spacery. Chodził wtedy na wschód, bo przecież „tam musi być jakaś cywilizacja”. Podczas jednego z nich, zamyślił się tak głęboko, że całkowicie stracił kontakt z rzeczywistością. Jego uczniowie znaleźli go dopiero na najwyższym szczycie Czarnohory. Na cześć cadyka i tego wydarzenia, górę nazwano Górą Częstochowera. Miejscowa ludność, która wszystkie słowa zmiękcza, mówiła o niej Częstochowerla. Ponieważ przedrostek „często” sugerował mnogość, a góra była tylko jedna, Częstochowerla stała się najpierw Chowerlą, a potem Howerlą i jest nią do dziś.


Naturalnie wszystko sobie wymyśliłem i nie zapomniałem o tym centrali wspomnieć.

Na szczyt Howerli co roku, pielgrzymował poprzedni prezydent Ukrainy. Strutemu Wiktorowi Juszczence gratuluję kondycji, bo na najwyższą górę swojego kraju, wchodził pokonanym przez nas szlakiem, który przyprawił nas o sporą zadyszkę.
Na wierzchołku zetknęliśmy się z dość dziwnym zjawiskiem. Powitały nas na nim dwa psy, przegryzające buszujące w ich sierści pchły, do spółki z naszą mielonką. Inne wiktuały, jak choćby smakowicie posmarowany chleb, nie budził już ich zainteresowania. Jeden z tych kundli spłynął razem z nami do Zaroślaka. Dosłownie, bo miejscami, zjeżdżał ze stromizn na brzuchu. W dolinie dopadł jednak kolejnych turystów, z którymi pewnie wrócił na górę.

Howerla utopiona w słońcu, nad Popem Iwanem wiszą chmury. Ale ruiny obserwatorium widać doskonale.
Mała Howerla...
A na niej ślady przedwojennej granicy.
Po zdobyciu Howerli próbowaliśmy jeszcze dopisać do listy sukcesów słynny jarmark huculski w Jaremczy. Zastaliśmy tam jednak wyłącznie ludowe mydło i powidło. Przyjechaliśmy zbyt późno, bo gdy kilka lat temu przyszło mi w tym miejscu debiutować, znalazłem na straganach kilka interesujących rzeczy.
Tym razem jarmark nie wypalił, jednak kolejna atrakcja Jaremczy, sąsiadujący z targowiskiem wodospad na Prucie, szumiał bardzo intensywnie, na późną godzinę nie bacząc. Zlazłem pod most, by widzieć rzekę w całej jej okazałości, głównie jednak zobaczyłem pod nim śmieci. Później usłyszałem, że w Jaremczy Prut, choć miejscowość leży stosunkowo blisko jego źródeł, traci swoją czystość.

Wodospad był kiedyś znacznie bardziej imponujący, niestety, Sowieci kilka razy wysadzali go w powietrze.
White Rabbit. "One pill makes you larger, and one pill makes you small..."
Zbrucz miał swojego Światowida, nad brzegiem Prutu znaleźliśmy natomiast białego królika, który chyba zeżarł Alicji jedną z jej pigułek i dlatego tak bardzo się rozrósł. Stwór, co pewnie by bardzo ucieszył muzyków z Jefferson Airplane, stał w Jaremczy przed hotelem, równie wielkim, współczesnym i podobnie urodziwym.
No proszę, zwierzyniec jest znacznie większy! Wygląda na to, że ktoś tu ma pociąg do drewnianej fauny... A przynajmniej wagon, bo na taki to coś na fotografii wygląda.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Na połoniny, na niebieskie...

Cuda, cuda... Po dość forsownej wyprawie na Howerlę, następnego dnia łapaliśmy oddech na Połoninie Kostrzyca. Słońce szczerzyło ku nam swoją paszczę bardzo promiennie, w dolinach jednak wczesnym rankiem snuła się mgła. Ktoś może powie, że robiła to bez celu? O, nie! Lekko zamglony, ale przy tym już bardzo mocno oświetlony krajobraz, prezentował się dzięki temu niesamowicie. No i do tego jeszcze te drzewo... Zdaję sobie sprawę, że wygląda ono dziwnie, ale to nie jest żaden fotomontaż. Ono naprawdę stało na trzech nogach!

Jakie piękne obejście z garnkami na płocie! Gdyby nie ten eternit na dachu...
I gdyby nie ta antena na stodółce.
Grzybów to tu było w bród. Na szczęcie, brudów przy tym było niewiele.
Jak miło wczesnym rankiem włóczyć się po lesie. Szczególnie, gdy dokoła panuje lato, choć kalendarz wskazuje na pierwszy dzień jesieni. A kopać w kalendarze!
Ech, te widoki! Aby dobitniej podkreślić piękno krajobrazu, autor na pierwszym planie umieścił swoje kopyta obute w stuptane buty.
Mieczysław Orłowicz uważał, że panorama Czarnohory widziana z Połoniny Kostrzyca jest nie ma sobie równych. Zgadzam się, choć zdjęcie na pewno tego nie oddaje. Kto chce, niech więc przekona się o tym osobiście.
W centrum, jeśli się nie mylę, widać Howerlę. A jeśli się mylę, to przypomnę krążącą po polskich Tatrach opowieść o pewnym legendarnym przewodniku, którego turyści zapytali kiedyś na Gubałówce: „Czy widać stąd Rysy?”. Na to mistrz odparł: „A tak, tutaj wystaje kawałek”. Ktoś bardziej świadomy zagadnął go jednak później na boku – Ależ proszę pana, przecież Rysów stąd dostrzec nie można... I na to usłyszał odpowiedź. „Nie szkodzi, panocki płacą, panocki widzą”.
Konik polny nic sobie nie robił z tego, że znalazł się w centrum uwagi. Pochłonięty był konsumpcją liścia.
Oto druga strona widoku, rzut oka na Beskid Huculski.
Znów znajomy płotek z garnkami...
Był już konik polny, to teraz będzie konik huculski.
Gdyby się kto pytał, to konika morskiego, ani konika przed kinem, podczas tego wypadu nie spotkałem.

sobota, 25 lutego 2012

Muzyka duszy

Mimozami jesień się zaczyna... Kto by tu jednak, w takim otoczeniu, zwracał uwagę na mimozy? Po sturlaniu się z gór mieliśmy jeszcze dość czasu na zwiedzanie Worochty. Witały nas słynne wiadukty kolejowe, słynny kurort, oraz niespodzianki, a także dwie bardzo interesujące cerkwie. Przed każdą stał huculski krucyfiks. Dziś krzyżyk, przykład miejscowej sztuki naiwnej, osiąga ceny, jakie już dawno przekroczyły progi naiwności.
Sercem religijnego życia wsi jest dziś cerkiew zbudowana w latach 30. ubiegłego wieku. Nieco zapuszczony nagrobek upamiętniający ponad 70 polskich mieszkańców Worochty jest od świątyni młodszy. Ofiary spoczęły w tej ziemi w na początku 1945 roku, zamordowane zostały natomiast w sylwestra 1944/45. Pomnik stanął tu chyba dopiero w latach 90.
Przed tą świątynią również można znaleźć huculski krucyfiks.
Największym cerkiewnym skarbem Worochty jest jednak świątynia pochodząca z XVII wieku. Szkoda, że można ją było podziwiać tylko z zewnątrz...

Wycieczka w góry, zwiedzanie Worochty, a wszystko w strasznym upale. Kto by pomyślał, że to pierwszy dzień jesieni? Przecież w lipcu i sierpniu tak pięknej pogody nie było! Wrzesień, jako mój ulubiony miesiąc urlopowy, kolejny raz mnie nie zawiódł.
Po spacerze na takiej patelni trzeba było jednak wpaść do knajpy na jakieś piwo. Tu bardzo nas uderzył niezwykle odświętny wygląd innych współbiesiadników. Okazało się, że Worochta obchodziła właśnie jakieś swoje święto. Nie wiem, kto z nas wytrzasnął na ulicy pewną szaloną babcię (babcia starała się przepłoszyć czarnego kota, co stanął na jej drodze, by nie przyniósł imprezie nieszczęścia. Jak można wierzyć w coś takiego?! Klunio, który mieszka u moich rodziców jest czarny jak smoła i składa się z samej poczciwości! Nawet czerwony dywan, kwiaty i rozdające je dzieci w strojach regionalnych, nie będą w stanie skutecznie zastąpić kota, który z całą gamą mruknięć i miauknięć na twarzy biegnie do furtki, by przywitać się z tym, kto się do niej dobija...), która zaprowadziła całą naszą ekipę na plac przed miejscową szkołą, gdzie miały się rozpocząć świąteczne ceremonie.

Nie chcę być gołosłownym. Oto Klunio w wersji Metro-Goldwyn-Mayer.
Pieśń duszy (po hebrajsku jedid nefesz) odnosi się do tradycji żydowskiej, termin ten jest zresztą synonimem kabały. Ja się jednak wychowałem na „Weselu” Wyspaińskiego i na pochodzących stamtąd słowach „co się komu w duszy gra...”. Kiedy więc zobaczyłem zbliżającą się do sceny huculską kapelę, od razu wiedziałem, że nawet jeśli usta będą milczeć, to dusza będzie śpiewać.
Nazwy występującego ansamblu nie pomnę. Wszyscy jego uczestnicy stroje mieli bardzo krasne, jednak legendarnej urody Hucułek jakoś nie udało się tu dostrzec.
W tym momencie musiałem przypominać człowieka orkiestrę. W duszy grała mi już szykująca się do występu huculska kapela, której bardzo mocno akompaniowały zgłodniałe kiszki. Ze smakiem pochyliłem się więc nad buchającym parą kociołkiem, w którym dojrzewał kolejny specyfik miejscowej kuchni – zupa oparta na rybentrupach, wzbogacona wszystkim, co tylko do kotła wrzucić się dało. Nie dojadłem jej, bo składała się niemal w stu procentach z tłuszczu, a poza tym, orkiestra dała z siebie głos, nim zdążyłem dowiosłować się do dna zupnego naczynka.
Poleciałem zatem pod scenę i bombardowany nutami, stałem pod nią rozdarty dylematem – fotografować, czy dać się ponieść i tańczyć? Występ Hucułów trwał jednak bardzo krótko, a po nich, na scenie, zapanowało disco-ukraino, przy którym wszelkie wątpliwości mnie opuściły. Schowałem aparat i poszedłem szukać jedzenia.

Trombita, muzyczna wizytówka Huculszczyzny. Instrument służący do przekazywania sygnałów między połoninami. Bardzo magiczny, w którym odzywa się m.in. huk gromu, szum lasu i łomot wodospadu.

Od pierwowieku, w wyroków noc. Piorun, las i wodospad, trzej szumni posłańcy, radeczkę radzą, jak począć trembitę. W rewaszach (rewasz to deszczółka z naciętymi znakami używana do obliczeń) starowieku przekazane tak:
„Weź na trembitę suchar ze smereki, zdartej przez piorun, skruszonej piorunem. Wydrąż go w trąbę, szczelnie spleć i ściśnij łykiem z brzeziny spod wodospadu, z piany i szumu.”
I tak tłumaczy rewasz dawniej, dziś i jutro:
„Niech ma trembita gromu moc, donośność! Wodą wygrana, niechaj się osłucha z wszelaką tajnią wód, rodem z puszcz. Niechaj zagarnia, niech łączy jak woda.”
Z takim zamysłem sporządzona trembita, wyrzutnia dla grotów, co mają przeciąć dal, wyciąga się niezmiernie długo: trzy metry przeszło. A zbiera się, ściska w przekrój znikomy: w ustniku niespełna cal, w wydechu zaledwie trzy cale. Sucha, gładko spleciona, aż błyszcząca, leciutka, choć długa. Wytworna jak dziewczyna górska, a oporna jak gdyby niema. Człek nieświadomy gry nie wie co z nią począć, dopiero dla piersi mistrza, dla tchu wataha dostępna.
Z pioruna, z lasu, szumu wód, z wyrocznej nocy poczęta, rozdziera zapory. Z niej wyskakują jutrzenki, gody radosne i smutne, z niej wylewają się pory roku, lata i wieki...


Tak o trombitach pisał Stanisław Vincenz, w swojej huculskiej „Iliadzie”, czyli w „Na wysokiej połoninie. Prawdzie Starowieku” (księga I, rozdział „Za głosem Trembity”, wyd. Pogranicze 2002, tom I, str. 9).
Tak natomiast, budowę instrumentu opisuje Michał Kruszona.

Trombitę zanim drążono – rozłupywano. Czyniono to na specjalnym stole, korzystając z fachowych narzędzi. Kawałek drewna musiał zostać rozłupany idealnie przez środek najmniej na cztery części, a bywało, że i na osiem. To było niezwykle fachowe zadanie, przyglądano się suchemu, prostemu kawałkowi drewna. Sprawdzano, jak układają się w nim słoje i sęczki. Wybierano najmniej trzymetrowy odcinek dawniej strzelistego pnia, układano na stole – warsztacie i... puk, puk, puk – rozłupywano go na części. Każda z nich z osobna nazywana była woryną. Kiedy już nożami wybrano drewno, pozostawiając jego kilkumilimetrową zewnętrzną warstwę, powstawał korytarz, którym przebiegać będzie wydychane z huculskich płuc powietrze. Zanim to nastąpi, woryny składano idealnie, przymierzając miejsca wyznaczone wcześniej przez naturę. Tak drewno klejono na powrót kostnym klejem. Odtąd, mimo że puste w środku, niczym nie różniło się od pierwotnego pnia. Teraz, dla ochrony i wzmocnienia, owijano magiczny instrument borsuczym jelitem , a z wierzchu wygotowaną brzozową korą.

Michał Kruszona „Huculszczyzna. Opowieść Kabalistyczna”. Wyd. Zysk i S-ka, str. 77 i 78.


Trombitę mamy za sobą, huculska kapela nie może się jednak obyć również bez skrzypiec... Roman Kumłyk, ich największy karpacki wirtuoz, prezentuje się tu kilka wpisów dalej. Gdzie tkwią korzenie tego fantastycznego instrumentu? W piekle. Podobno wymyślił je sam diabeł, czego echo można znaleźć chociażby w filmach „Czarownice z Eastwick”, gdzie Jack Nicholson na nich gra, lub w polskim obrazie (bez obrazy) „Niech gra muzyka”, skąd strunowy geniusz instrumentalny dobywa się z głębokiego podziemia i stąd spływa na jednego z muzyków. Zresztą Szymon mu chyba było na imię. A skoro już o skrzypcowych geniuszach mowa... Niccolò Paganini również był pomawiany o konszachty ze Złym, bo zagrał kiedyś podobno fantastycznie na jednej strunie, gdyż inne w instrumencie złośliwa konkurencja mu poderżnęła.
Skrzypce, nawet mimo swojego diabelskiego pochodzenia, przylgnęły bardzo ściśle do człowieka. Niech ktoś sobie obejrzy film „Purpurowe skrzypce”.
Wschodnie Karpaty brzmią również cymbałami. Żadne legendy dotyczące pochodzenia tego instrumentu nie wpadły mi w uszy, być może dlatego, że się po prostu w nich nie zmieściły. Dlaczego? Proszę sobie posłuchać wyczynów rodzinnej kapeli Tafijczuków z okolic Werchowyny, werchowyńskiego Czeremoszu (zresztą wydaje mi się, że to właśnie cymbalista z zespołu Kumłyka dał w Worochcie popis swoich umiejęctności), Orkiestry pod Wezwaniem Świętego Mikołaja, węgierskiego zespołu Kalmana Balogha, czy też równie madziarskiej Fono Orchestra, co podczas Nowej Tradycji w 2007 roku zagrała jeden tak niesamowity cymbałowy kawałek, że pewnie anieli z orkiestry niebieskiej odłożyli swoje instrumenty zakłopotani. Proszę słuchać dalej, sięgając po kolejne zespoły. No i co? Muzyka wypełnia uszy tak bardzo, że innym głosom trudno będzie się do nich dopchać...
W przeglądzie huculskich instrumentów nie można pominąć bębna. W wielu miejscach na Ziemi potrafił on sprowadzić deszcz, wiele razy, w chwilach krytycznych, dodawał także otuchy tym, którzy skazani na śmierć, pozdrawiali prowadzących ich na nią wodzów.
We wspomnianym tu już filmie Andrzeja Barańskiego można zobaczyć, jak przy pomocy bębna wyprowadzić z palącego się domu płomienie... Huculszczyzna natomiast porywa jego hipnotycznym łomotem. Robi to zresztą z mocą, jakiej mógłby jej pozazdrościć Kaszpirowski.

Kto nie gra, ten tańczy. Na scenie i poza nią.





W Worochcie wciąż jeszcze można znaleźć sporo śladów przedwojennego uzdrowiska, jakim ta wieś stała się oficjalnie pod koniec lat 20. Hm, wieś... W sezonie liczbą mieszkańców nie ustępowała wtedy specjalnie wielu miasteczkom. Jak podaje przewodnik z Bezdroży, stałych obywateli liczyła ona przed wojną nieco ponad tysiąc, kuracjuszy przybywało natomiast pięć razy tyle. Znajdowała się tu między innymi willa premiera Kazimierza Bartla. Wszelkie dostępne mi źródła piszą o niej w czasie przeszłym, więc pewnie jej już nie ma. Drewnianych, choć na ogół podmurowanych, świadków tamtych czasów, w dzisiejszej Worochcie jednak nie brakuje.

Eternit, eternit i jeszcze raz, eternit...

W jego morzu można jednak czasami dostrzec także dachówki!
Kiedy pierwszy raz, jakoś na początku wieku, włóczyłem się po Ukrainie, uderzyła mnie różnica między tym, co widziałem i słyszałem na zachodnim i wschodnim brzegu granicznego do 1939 roku Zbrucza. Do Skały Podolskiej, na wszystkich ulicach dźwięczała ukraińska mowa, już jednak w Kamieńcu Podolskim zaczął dawać o sobie znać rosyjski, a hrywny, które miałem w portfelu, były tam często nazywane rublami. Ukraińskie flagi, jakie wtedy często wpadały mi w oko, mieniły się wszelkimi odcieniami oficjalnych niebiesko-żółtych kolorów... Po niecałej dekadzie ruble i rosyjski z Kamieńca zniknęły, a państwowe barwy zdecydowanie się ustabilizowały. Zresztą, jak pokazała Pomarańczowa Rewolucja, granice ukraińskiej świadomości przesunęły się daleko na wschód. Główny bastion Ukrainy otwartej na Europę nadal znajduje się jednak na Zachodzie, co można zauważyć chociażby przyglądając się płotom karpackich miejscowości.
Starą zabudowę Worochty ściera czas. Jej pozostałości muszą też konkurować z nowym budownictwem, które rozwija się tu bez poszanowania tradycji. Budynki dawnego kurortu giną przytłoczone klocowatymi wytworami współczesnej architektury.