sobota, 28 grudnia 2013

Rok 1913 - Garbaty Mostek

Chyba zacznę wierzyć w siły nadprzyrodzone. Garbatym Mostkiem, choć od dawna jest moim sąsiadem, interesowałem się wcześniej niewiele. W sumie nic w tym dziwnego, jego obecna wersja nie wygląda zbyt imponująco. W maju jednak, przeglądając zapomniane redakcyjne archiwum fotograficzne, wyłowiłem dwa jego pyszne zdjęcia zrobione najprawdopodobniej w pierwszej połowie lat 70. przez Michała Kokota. Wrzuciłem je na stronę, polecając wszystkim wizytę w toruńskim Muzeum Etnograficznym, gdzie wciąż jeszcze można zobaczyć bardzo ciekawą wystawę „Peace, Love i PRL", a na niej, jeszcze bardziej interesujące Kokotowe ujęcie kładki.
Jesienią, jeden z pracowników biura miejskiego konserwatora zabytków zapytał mnie, czy nie mam jakichś starych zdjęć mostka, tych sprzed przebudowy w latach 60. Nie miałem i nie posiadał ich nikt ze znanych mi poławiaczy skarbów z toruńskiej przeszłości. Od czego jest jednak gazeta? Puściłem w niej apel i niebawem w morzu fotografii niemal utonąłem. Dodatkowo straciłem dech, bo zatkało mnie, gdy zobaczyłem, jak ten mostek wyglądał. Po prostu dzieło sztuki! Że też kiedyś chciało się ludziom tak ładnie budować. Że też – psia krew – ich potomkowie później o tym tak bardzo zapomnieli.
Kiedyś się chciało budować, a kiedy konkretnie to było? Tu pojawił się kolejny problem, ponieważ nikt tego nie wiedział. Sam też próbowałem to ustalić wpisując w wyszukiwarkę Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej wszelkie możliwe słowa klucze, jakie mi przyszły do głowy. Chwyciłem się nawet niemieckich nazw trzech sąsiadujących z mostkiem ulic, bo co do tego, że konstrukcja ta powstała jeszcze w czasie zaborów, nie było wątpliwości. Polowanie nic nie dało, a swoją frustrację z tego powodu wylałem wreszcie wraz z większością zdobytych zdjęć tutaj: Garbaty i... Niech go cholera.
Wspomniałem o siłach nadprzyrodzonych, jak jednak o nich w tej sytuacji nie myśleć? Garbaty Mostek znalazł się w centrum zainteresowania w 2013 roku. Jego zdobyte zdjęcia przekazałem do bmkz, a stamtąd trafiły one do autorów projektu czekającej mostek przebudowy. Bardzo możliwe, mam w każdym razie taką ogromną nadzieję, że coś z jego dawnych kształtów uda się odtworzyć. Dobra wiadomość dotycząca zabytków na dewastowanych toruńskich przedmieściach, które w 2013 roku poniosły bardzo ciężkie straty. Przy pomocy wyszukiwarki informacji o początkach kładki nie znalazłem, polując jednak na pierwsze ślady toruńskiego lotniska przekopałem numer po numerze archiwum „Gazety Toruńskiej” z 1913 roku, gdy na Bielanach powstał port dla żeglugi napowietrznej. To było równo sto lat temu... Brnąc tak przez pożółkłe papiery, trafiłem na coś takiego z kwietnia A. D. 1913:
Pomost kolejowy. Przy Geret ulicy wybudowany będzie pomost dla przechodniów, który łączyć ma ulicę Schwerina i Królewską. Ponieważ w tym miejscu pociągi wszelkiego rodzaju zazwyczaj czekać muszą sygnału wjazdowego ożywiona komunikacya na ulicach tych była wstrzymywaną. Ze względu na w pobliżu leżące koszary, administracya kolejowa zwróciła się do fiskusa wojskowego, żeby przyczynił się również do poniesienia pewnej części kosztów, a wówczas wybudowany zostanie pomost dla przechodniów i ruchu wozowego. Fiskus do wniosku tego się jednak nie przychylił.
Fiskus wojskowy do tego wniosku najprawdopodobniej nie przychylił się nigdy, ponieważ zbudowany Garbaty Mostek nie nadawał się do ruchu wozowego. Wyżej widać go na zdjęciu z połowy lat 30., najstarszej fotografii, do której udało mi się dotrzeć.
Poniżej prezentuje się natomiast fragment koszar, o jakich wspominała sto lat temu „Gazeta Toruńska”. Niebawem w tym gmachu ma powstać Muzeum Wojsk Lądowych.
Jeśli zaś chodzi o budowę... Pomysł narodził się w 1913 roku, jednak nie został wtedy zrealizowany. Przeszukując wydania toruńskiego dziennika, dotarłem już do zimy i nie znalazłem na ten temat ani słowa. Trudno jednak raczej uwierzyć, aby tak wymyślna konstrukcja powstała w czasie wojny, mostek musiał więc – tak sądzę – powstać w pierwszej połowie roku 1914. Prasę codzienną z tamtych czasów wertuję dalej, do końca epoki niewiele mi już zostało.  
Przy okazji jeszcze jedna ciekawostka, o której wcześniej zapomniałem. Swego czasu sporo miejsca w „Nowościach” poświęciłem wędrującym po mieście pierwszym kolejowym dworcom. Swoje pierwotne miejsce bycia zmienił Główny, pierwsza drewniana siedziba Miejskiego trafiła na ulicę Podgórną, pierwotnie pełniąc na Mokrem rolę kaplicy kalwińskiej, od 1939 roku jest zaś cerkiewką. Migrował również Toruń Mokre, nazwany później Dworcem Wschodnim.
Ten ostatni adres zmieniał tyle razy, aż w źródłach zrodził się burdel. Do niedawna wydawało mi się, że pierwsza stacja powstała przy ulicy Dworcowej, skąd na początku XX wieku została przeniesiona na drugą stronę torów, gdzie się znajduje do dziś. Analiza tekstów źródłowych, sięgająca 1873 roku, w którym magistrala Berlin-Toruń-Królewiec została uruchomiona, postawiła jednak przed tym rozwiązaniem szereg znaków zapytania. Zaryłem nosem w pytajnik, bo wydawało mi się, że mam do czynienia z dwoma dworcami, tym przy Dworcowej, do którego jakiś  czas temu dotarłem i tym obecnym, z początków ubiegłego stulecia. Dawna prasa o zmianach w tym miejscu pisała jednak zbyt wiele, tak, jakby miała na myśli trzy stacje, a nie dwie. Zapewne miała rację, ponieważ nasz czołowy historyk kolei dr Marcin Przegiętka ustalił, że wspominany przez gazety z lat 70. XIX wieku pierwszy dworzec na Mokrem znajdował się w rejonie Garbatego Mostka. Dla dalszego ciągu tej historii to bardzo pasuje, ponieważ oznacza, że stacją nr dwa była ta przy Dworcowej, a trzy – dworzec Toruń Mokre. Klucz do rozwiązania tej zagadki już znalazłem, zainteresowanych zapraszam zatem niebawem.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Kriegerdenkmal


Niebawem znów będę musiał wyjechać z „Piątą stroną” za granicę, trzeba rozliczyć się z jesiennej wyprawy do Obwodu Kaliningradzkiego. Mam nadzieję, że nie utknę tam na tak długo, jak zakopałem się w Berlinie. W stolicy Prus Wschodnich i jej okolicach spędziłem niecałe trzy dni, przywiozłem też stamtąd 500 zdjęć mniej niż ze stolicy Niemiec, ale... Dolina Pregoły jest bagnista i bardzo wciąga. Poza tym to odcięty granicą kawałek bardzo mi bliskiego regionu, w którym spędziłem piękne dzieciństwo. Wyprawę zapowiadam, tymczasem zaś staram się przed nią nieco dokształcić i zapraszam do swojego kąta Prus Wschodnich.
Ten wstęp nie jest przypadkowy. Jesienią jadąc z Wystrucia do Gąbina, byliśmy świadkami ponownego odsłonięcia założonego w międzywojniu cmentarza wojennego, na którym spoczywają żołnierze obu stron toczonych tam w 1915 roku bojów. Zdaje się, że uroczystość, w której braliśmy udział, nie była odosobnionym przypadkiem troski Rosjan o podobne pamiątki przeszłości. Kręciłem się po wysprzątanej łące, wokół stojącego w jej centrum pomnika i było mi cholernie wstyd. Pod Pasłękiem, niedaleko domu moich dziadków, znajdowało się podobne pole, z którym ludzie obeszli się jednak zupełnie inaczej.
Cmentarz w Pólku został założony podczas I wojny światowej przy znajdującym się w sąsiednim Krośnie obozie jenieckim. Do jego baraków trafiło prawie 15 tysięcy osób, głównie jeńców z armii rosyjskiej, znaleźli się tam jednak również Francuzi, Anglicy i Rumuni. Pierwszy raz, na teren cmentarza, dotarłem jakoś na początku 1988 roku, już z daleka było widać, co tu się znajduje, dzięki równym szpalerom drzew posadzonych przez Niemców w latach 20. Za zaporą krzaków znalazłem wysoki ceglany pomnik z tablicą spisaną po niemiecku i rosyjsku. Obok niego leżały jeszcze dwa z czterech kamiennych słupków, na których kiedyś opierał się otaczający pomnik łańcuch (poznałem po śladach rdzy i jakichś jego smętnych resztkach). Na cmentarzu, poza wykopami – pamiątkami działalności jakichś okradających groby kretynów – trafiłem na dwie tablice nagrobne. Tylko jedna była czytelna, wśród bodajże 10 nazwisk znalazłem kilka ewidentnie polskich. W sumie na tym cmentarzu pochowano ponad tysiąc osób.
Grzebiąc w starych toruńskich gazetach wiele razy wpadałem na wzmianki z mojego Pasłęka, przez „Gazetę Toruńską” tytułowanego Holądem (po niemiecku miasto nazywało się Preußisch Holland), były to jednak same drobnostki. Ani tymczasem, na łamach niemieckiej „Thorner Zeitung”, udało się znaleźć prawdziwą perłę: relację z odsłonięcia pomnika na cmentarzu przy obozie jenieckim. Tego samego, który ukazał się moim oczom 25 lat temu, a który dziś... no, o tym za chwilę.
Pasłęk. Pomnik zmarłych rosyjskich jeńców wojennych. Poświęcenie pomnika na cmentarzu, który został założony dla zmarłych rosyjskich jeńców w pobliżu obozu jenieckiego, nastąpiło w Święto Zmarłych. Delegacje jeńców i rosyjski personel sanitarny zaciągnęły wartę przed pomnikiem. Na uroczystości pojawił się korpus oficerski obozu jenieckiego, rosyjski duchowny, który sprawuje duchową posługę wobec jeńców, katolicki proboszcz Austen i superintendent Graf, któremu powierzono duchową posługę wobec jeńców ewangelickich. Przy małym ołtarzu ozdobionym rosyjskim krzyżem grecko-katolicki duchowny odmówił przepisowe modlitwy, a utworzony z jeńców chór wykonał liturgiczne śpiewy. Następnie duchowny wygłosił mowę po rosyjsku. Potem proboszcz Austen wygłosił mowę po niemiecku. Superintendent Graf wskazał na znaczenie pomnika.
„Thorner Zeitung”, 5 grudnia 1916 roku.

To może zabrzmieć jak tani sentymentalny chwyt, proszę mi wybaczyć, jednak po otrzymaniu tej notatki zacząłem szperać w internecie i znalazłem zdjęcie z opisanej uroczystości. Nawet niektórzy z wymienionych dostojników są tu oznaczeni i podpisani! Niestety, nie wiem gdzie ta fotografia była wyesponowana, bo mocno poruszony, zapisałem ją sobie nie odnotowując źródła. Szukałem później, ale bez skutku, właściciela bardzo zatem przepraszam, że mu ten skarb ukradłem. Pierwszy raz mi się coś takiego zdarza, jednak tekst, obraz i przede wszystkim, miejsce, mają dla mnie ogromne znaczenie.
Wspominałem o resztkach podpasłęckiego cmentarza, jakie zastałem w 1988 roku. O tym, jak się on prezentuje na zdjęciach z lat międzywojennych, które widziałem, wspominał nie będę, bo mi brakuje słów. Pisałem też o wstydzie... Ostatni raz Pasłęk odwiedziłem kilka lat temu, szczegółowo to zresztą na stronie opisując. Przymykając oczy minąłem wtedy dom dziadków - bardzo strasznie się tam wszystko zmieniło, przeleciałem przez wąwozy, które w dzieciństwie dostarczyły mi wrażeń porównywalnych pewnie z tym, czego doświadczył Kolumb odkrywając zakamarki Ameryki. Przeskoczyłem szosę i... nie mogłem zlokalizować cmentarza.
Kiedy byłem mały dziwiło mnie, że takie miejsce można było tak bardzo rozwalić. Dlaczego? Bo to poniemieckie? To jeszcze mógłbym zrozumieć, na efekty podobnego myślenia, lub bezmyślności raczej, się napatrzyłem. Cmentarz nie był przecież niemiecki, spoczywają tam m.in. Polacy. Jakże to tak, Niemcy ich pamięć uszanowali, a „swoi” zniszczyli?
Widok sprzed 25 lat można było próbować usprawiedliwić kilkoma dziesiątkami lat komuny. Nie wiem jednak, jaki diabeł wstąpił w ludzi później. W 1988 roku pod Pólkiem znalazłem cmentarz zdewastowany, ale jednak czytelny, chociażby dzięki zasadzonej przez Niemców zieleni. W czerwcu roku 2010 na cmentarz szedłem po omacku, bo nawet drzewa zostały tam zdemolowane.
To, że w tym bajzlu znalazłem resztki pomnika można chyba uznać za cud. Przypomnę, że wystawiony w 1916 roku, A.D. 1988 stał jeszcze cały. Później przez jakiś czas też, bo w „Gazecie Pasłęckiej” wyczytałem, że znajdująca się na nim tablica została przeniesiona do muzeum.
Obrazy zniszczenia pochodzą sprzed ponad trzech lat. Zdaje się, że przez ten czas kogoś wreszcie ruszyło sumienie, w sieci znalazłem w każdym razie wzmiankę o porządkach. W tekście można też znaleźć informacje na temat obozu z I wojny (jeńcy trafili w okolice Pasłęka również po 1939 roku) i jego zdjęcie.
Nie wiem, jak cmentarz pod Pasłękiem wygląda teraz. Jakoś nie chce mi się jednak wierzyć, by kiedykolwiek zapamiętany przeze mnie pomnik został odbudowany. Dobrze, że przynajmniej krzaki zostały wykarczowane. Tymczasem, stojąc na cmentarnym polu pod Gąbinem, stolicy najbardziej wschodniej rejencji Prus Wschodnich, o dziś Gusiewem w Obwodzie Kaliningradzkim, bardzo się wstydziłem. Rosjanie o takich cmentarzach pamiętają, a ile wojennych nekropolii rozsianych gęsto po polskiej stronie granicy wygląda dziś tak jak ten „mój” cmentarz pod Pasłękiem, lub jeszcze gorzej?

niedziela, 22 grudnia 2013

Pan minister, samolot i szpiedzy



Uwaga! Przygotowując ten wpis korzystałem z popularnych źródeł, m.in. książki „Bitwa o tajemnice” Władysława Kozaczuka. Po jego opublikowaniu odezwał się Pan Rafał Skrzypek, autor bardzo interesującej strony na temat rotmistrza Sosnowskiego, który prowadzi batalię o jego rehabilitację. Najlepszy polski szpieg, czego w swoim poście nie napisałem, został w 1939 roku skazany przez rodaków za zdradę. Nieprawomocny wyrok nie został rozpatrzony w wyższej instancji z powodu wybuchu wojny. Pan Rafał napisał w komentarzach, że Benita von Felkenhayn nie była powinowatą pruskiego ministra wojny, a porucznik Gryf-Czajkowski nie wsypał berlińskiej siatki Sosnowskiego. Swoją drogą też mi się to wydało dziwne.
Sprostowanie podanych przeze mnie informacji zamieszczam, treści całego wpisu jednak nie zmieniam, bo wtedy komentarze byłyby nieczytelne. Proszę zatem na więzy pokrewieństwa i berlińskie winy Gryfa-Czajkowskiego się nie oglądać, ograniczając się do historii niemieckiego szpiega, właściciela majątku na Glinkach, straconego na początku 1934 roku za – jak podaje „Słowo Pomorskie” szkody poczynione na terenie Gdyni. Człowiek ten został w Toruniu osądzony, stracony i pochowany na cmentarzu garnizonowym.
Mały, ale ciekawy dodatek do poprzedniego wpisu na temat początków toruńskiego lotnictwa, wywołany wzmianką o synu ministra wojny, który w 1913 roku został przywieziony samolotem z Berlina do Torunia. „Gazeta Toruńska” sprzed stu lat podała, że pruski notabl nazywał się Falkenhagen, co jednak było błędem, na który zwróciła uwagę Pani Profesor. Nie Falkenhagen, lecz Falkenhayn, Erich von Falkenhayn. Urodzony, jak Pani Profesor podaje, pod Grudziądzem. Bardzo za to sprostowanie dziękuję, ponieważ ogromnie chciałem to nazwisko w gazecie zobaczyć, by później odbić się od niego i popłynąć tropem najsłynniejszej historii szpiegowskiej II RP, co też właśnie czynię.
Z Torunia w 1913 roku przenosimy się do Berlina pod koniec lat 20, podążając w ślad za rotmistrzem Jerzym Sosnowskim, który stworzył tam doskonałą siatkę polskiego wywiadu. Na niemieckich salonach bryluje jako Jerzy Ritter von Nałęcz, nawiązuje romans z Benitą von Falkenhayn, powinowatą „naszego” ministra. Dzięki jej pomocy, oraz przy wsparciu zwerbowanych pracowniczek naczelnego dowództwa Reichswehry, m.in. Renate von Natzmer, zdobywa największe niemieckie sekrety, a wśród nich plany wojny z Polską.
Na zdjęciu widać stary pruski krzyż z cmentarza garnizonowego w Toruniu. Ilustracja tylko pozornie nie pasuje do tej historii, jej wątki niebawem się wokół niego zaplączą.
Zdobycze Sosnowskiego były tak poważne, że wzbudziły niedowierzanie jego przełożonych. Ta nieufność stała się zresztą dla oficera przekleństwem. Po powrocie do Polski był izolowany, zmarł w tajemniczych okolicznościach. Cóż to wszystko ma wspólnego z Toruniem? Sporo. Siatkę Sosnowskiego wydał Niemcom na początku lat 30. jego poprzednik na berlińskiej placówce, porucznik Józef Gryf-Czajkowski. Wróciwszy z Niemiec służył w toruńskim garnizonie, był właścicielem położonego wtedy pod miastem majątku Glinki. Jego dwór do naszych czasów nie dotrwał, podczas zorganizowanej dwa lata temu wakacyjnej wycieczki „Nowości” po terenie hitlerowskiego obozu jenieckiego z czasów II wojny światowej, przeszedłem obok miejsca, w którym się znajdował, nic o tym jeszcze nie wiedząc. Z Glinek:-) wróciłem jednak ze zdjęciem ciekawego starego domu, który na pewno jeszcze czasy zdrajcy doskonale pamięta.
Budynek, mam nadzieję, że jeszcze stoi – w Toruniu ostatnio stare budowle są masowo wyburzane – nosi jeszcze na fasadzie ledwo widoczne ślady dawnego, niemieckiego napisu reklamowego.
Po wpadce Sosnowskiego i jego siatki, Gryf-Czajkowski został przez Polaków aresztowany, osądzony w Toruniu i tam stracony. W „Słowie Pomorskim” znalazłem notkę na ten temat.
Wykonanie wyroku sądu doraźnego.
Szpieg Gryf-Czajkowski zawisł na szubienicy.
W dniach od 30 do 31 stycznia przed sądem okręgowym w Toruniu, który sądził w trybie doraźnym, odbyła się rozprawa przeciwko Józefowi Gryf-Czajkowskiemu, b. porucznikowi, znanemu dobrze na gruncie toruńskim. Służył on jakiś czas w toruńskim garnizonie i był właścicielem majątku Glinki pod Toruniem.
Gryf-Czajkowski oskarżony był o szpiegostwo na rzecz ościennego państwa. Przewód sądowy ujawnił i udowodnił akcję szpiegowską na terenie Gdyni.
Rozprawa odbyła się przy drzwiach zamkniętych. Gryf-Czajkowski do winy się nie przyznał. Wczoraj o godz. 13.30 ogłoszony został wyrok skazujący Gryf-Czajkowskiego na karę śmierci przez powieszenie.
Obrońca z urzędu, adw. Przysiecki odwołał się do łaski Prezydenta Rzplitej. Ok. godz. 22 nadeszła z Warszawy odpowiedź odmowna, wobec czego wyrok dziś w nocy o godz. 3-ej został wykonany.
Pogrzeb odbył się dziś rano o godz. 4-tej rano na cmentarzu garnizonowym przy ul. Grudziądzkiej.
O wsypaniu siatki Sosnowskiego i jego berlińskiej działalności gazeta nie wspomina, co jednak można zrozumieć. Nieco dziwi mnie jednak to, że Gryf-Czajkowski został stracony 1 lutego 1934 roku, rotmistrza tymczasem Gestapo aresztowało 26 dni później. W ślad za nim, do więzień trafiły jego agentki. Proces odbył się rok później, Sosnowskiego Niemcy skazali na dożywocie (został później wymieniony na niemieckich szpiegów zatrzymanych na terenie Polski), a Benita von Falkenfayn i Renate von Natzmer na ścięcie toporem. Siedząc za kratami, Sosnowski chciał się z Benitą ożenić, co by ją uratowało od śmierci, jego prośba została jednak odrzucona. Wyrok na obu kobietach został wykonany nad ranem 18 lutego 1935 roku.
Fotograficznie zacząłem swoją opowieść od zdjęcia z toruńskiego cmentarza garnizonowego i w tym miejscu ją skończę. Gdzieś na tej nekropolii spoczywa niemiecki szpieg, który, według znawców tematu, położył kres działalności najlepszej siatki szpiegowskiej polskiego wywiadu. Na zdjęciu prezentuje się centrum cmentarza, pochowany tu w nocy szpieg spoczywa zapewne jednak w nieoznaczonym grobie gdzieś na uboczu. Swoją drogą ciekawe, ile śladów podobnych dramatów kryje jeszcze ta ziemia? Sprawa porucznika Gryfa-Czajkowskiego nie jest przecież pierwszą wielką aferą szpiegowską przedwojennego Torunia, jaką udało się jak dotąd, przy pomocy doniesień prasowych sprzed lat, wygrzebać.

sobota, 14 grudnia 2013

Toruń skrzydlaty, lub też propelery w piasku


Dmuchawce, latawce, wiatr... Oj, długo będzie mi się tłukła po głowie ta piosenka, przy akompaniamencie warkotu lotniczego silnika.
Żadna z wrzucanych tu historii nie czekała na swoją premierę tak długo, początki toruńskiego lotnictwa chodzą mi po głowie od dobrych dwóch lat. Wiedziałem, że nasze lotnisko zostało otwarte w 1913 roku, ale choć pilnie szukałem, nigdzie nie mogłem znaleźć szczegółowych informacji na ten temat. Odpowiedzi na liczne nurtujące mnie pytania nie doszukałem się nawet na bardzo ciekawej, jubileuszowej wystawie przygotowanej latem tego roku przez Muzeum Okręgowe w Toruniu z okazji stulecia lotniska. Bombardowałem wyszukiwarkę Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej różnymi słowami, o których myślałem, że będą w tej sprawie kluczowe, nie przyszło mi jednak do głowy, aby polować na „wojskowe stacye dla żeglugi napowietrznej”, jak przed wiekiem nazywano lotniska, czy też latawce (stąd piosenka), bądź jedno- i dwupłaszczyznowce, jak często nazywano wtedy samoloty. Załamany, zacząłem przekopywać archiwalne wydania „Gazety Toruńskiej” numer po numerze, z wielką korzyścią zresztą dla spraw innych, bo wydobyłem dzięki temu masę innych ciekawych informacji. Ślady pierwszych popisów lotników nad Toruniem też znalazłem.
A wszystko to zaczęło się tak łatwo i niewinnie... Jak to zwykle w tej sytuacji bywa, tropiąc coś innego, trafiłem na wzmiankę o początkach toruńskiej aeronautyki. To dzięki balonom właśnie Toruń uczynił swój pierwszy krok w chmurach, pękate kule i wrzeciona pojawiły się na naszym niebie zanim jeszcze na horyzoncie zaczęły majaczyć samoloty. Stosownie wcześniej również Toruń doczekał się balonowego zaplecza.
„Balon wojskowy M 1 zwieziono wczoraj w czwartek do Torunia – pisała „Gazeta Toruńska” 11 września 1911 roku. - Statek napowietrzny spakowany w czterech wagonach kolejowych pozostanie na dworcu Toruń Północ aż do piątku, 15 bm., do którego to dnia hala balonowa i wszelkie przygotowania mają być ukończone. Niebawem rozpoczną się też jego wzloty”.
Widoczna niżej, na zdjęciu z 1913 roku hala balonowa była jednym z dwóch tego typu obiektów wzniesionych w obrębie toruńskiej twierdzy. Drugi – hala sterowcowa – powstał na Podgórzu, który był wtedy jeszcze samodzielnym miastem. O tym porcie niestety nic nie wiem, nie mam też zdjęcia, zainteresowanym polecał łowy w internecie.
Budowla na Bielanach została rozebrana w latach 50. XX wieku. Przed wojną znajdowała się tu kuźnia polskich balonowych talentów, które do 1939 roku sięgały po najważniejsze aeronautyczne światowe trofea.
Bardzo interesujące zdjęcie wnętrza hali balonowej, wraz z jej – najprawdopodobniej obsługą – sprzed 1920 roku dostałem kiedyś od profesor Magdaleny Niedzielskiej. Pozwoliłem sobie nim ozdobić ostatnie wydanie swojej strony w „Nowościach”.
Co zaś działo się dalej w 1911 roku? Wygląda na to, że balon M 1, upchnięty w wagonach stojących na bocznicy przy opuszczonym i zapomnianym dziś Dworcu Północnym, który przypominam przy pomocy archiwalnej fotografii z czasów jego otwarcia w 1910 roku, nie czekał długo na okazję, by zaprezentować się w całej swojej okazałości.
„Wzloty balonu M 1 rozpoczną się prawdopodobnie dziś we wtorek po południu – informowała „Gazeta Toruńska” 13 września A.D. 1913. – Hala balonowa jest już tak dalece przygotowaną. Prace nad jej ukończeniem potrwają jeszcze kilka tygodni”.
POST SCRIPTUM Dworzec na zdjęciu jednak nie jest Dworcem Północnym, ale stacją w Czarnowie. Więcej o tym tutaj.

Z tamtej wyprawy w przeszłość wyniosłem jeszcze jeden ciekawy szczegół dotyczący balonowego zaplecza, a konkretnie ulicy oddanej do użytku w sierpniu 1911 roku.
„Prace nad budową portu wojskowego dla żeglugi napowietrznej, mianowicie główna ulica prowadząca tam, ukończoną ma być najpóźniej do 15 sierpnia. W tym czasie ma nadejść przeznaczony dla Torunia balon”.
Notka ta pojawiła się w wydawanym w Toruniu polskim dzienniku 10 sierpnia. Opisywanej w niej główną drogą była ulica Balonowa, dziś jedyna w Toruniu pamiątka niezwykle bogatej historii. No, poza ulicą, są jeszcze resztki toru prowadzącego do hali, w której miejscu (hali, nie bocznicy) dobiega właśnie końca budowa sali widowiskowo-sportowej. Tor jest ślepy, zarośnięty i mało kto w jego okolice zagląda. O stanie jego zachowania oraz zapomnienia, można się przekonać zerkając na zdjęcia, jakie zrobiłem kilka lat temu pisząc o początkach linii kolejowej do Czarnowa.
Śladów dawnej balonowej chwały mieliśmy w Toruniu więcej. W 1937 roku, w parku na Bydgoskim, odsłonięty został pomnik poległych aeronautów, podobno był to najpiękniejszy pomnik przedwojennego Torunia. Był, bo niestety, został zniszczony przez Niemców podczas okupacji i nigdy go już nie odbudowano. Monument być może wróci, kiedy Unia Europejska znów pozwoli skorzystać ze swojego skarbca – magistrat ma w każdym razie takie plany. W tej chwili są one dość ogólne, ale na pewno będę gorąco kibicował temu, aby nabrały wyrazu.
Z balonami poszło łatwo, zacząłem więc zbierać zdjęcia do lotniczej opowieści pewny, że ślady pierwszych samolotów również odnajdę bez problemu. Jak już wspomniałem, srodze się przy tym zawiodłem i polując na aeroplany, musiałem przesiewać wszystko, czym w 1913 roku żyło miasto i okolica. Czasami dość odległa, w jednym z archiwalnych numerów „Gazety Toruńskiej” znalazłem na przykład informację o tym, że Poznań doczekał się nowej atrakcji, dwóch koziołków na ratuszowej wieży, które co jakiś czas robią sobie – jakby to można było językiem obecnej młodzieży powiedzieć – ustawkę. Szukałem zatem i szukałem, a na pierwszy trop (nie miałem pojęcia, kiedy konkretnie w tym 1913 roku z lotniska wzbił się pierwszy samolot) trafiłem oczywiście zupełnie przypadkiem rozglądając się wśród starych gazet za czymś zupełnie innym.
„Wojskowe porty dla żeglugi napowietrznej. Jak wiadomo, w ostatnim czasie urządzono w na wschodniej granicy Prus trzy porty dla wojskowych balonów i latawców, i to w Toruniu, Królewcu i Poznaniu. Oficyalne oddanie do użytku tych stacyi dla żeglugi napowietrznej nastąpić ma w dniu 15 lutego r.b. Ponieważ we wszystkich trzech miejscowościach mają być przygotowani oficyerowie do służby lotniczej, dlatego odkomenderowano z Dőberitz do tych trzech miast po dwóch oficerów lotników”.
Stacye dla żeglugi napowietrznej... Nigdy bym na to nie wpadł! Wiadomość ta ukazała się na początku stycznia i zapowiadała konkrety w połowie lutego. Z miejsca więc tam poleciałem i... nic nie znalazłem. Wertowanie prasy sprzed lat jest naprawdę pasjonującym zajęciem. Każdy kolejny numer kusi wizją ukrytych w nim skarbów, tym silniejszą, że w wielu archiwalnych wydaniach te skarby się rzeczywiście znajdują. Zabawa przypomina jednak czasami walenie głową w mur. Marudzę z tego powodu już któryś raz, jakby to jakaś martyrologia była, ale nic z tych rzeczy. Zacząłem czesać gazetę numer po numerze, odnajdując przy okazji kolejnych szpiegów, decyzję o budowie Garbatego Mostka i wiele innych ciekawych rzeczy. Na ślad pierwszych lotników natrafiłem w maju. Tak jak to wcześniej z balonami było, pierwszy samolot, razem z balonem zresztą, przyjechał do Torunia koleją. Pierwszy lotniczy krok w chmurach „Gazeta Toruńska” opisała w niedzielę, 18 maja.
"Lotnicy wojskowi w Toruniu. Prócz latawca, o którym donosiliśmy, zwieziono do Torunia także jeden dwupłaszczyznowiec. Latawce umieszczone są na placu dla ćwiczeń wojskowych pod Barbarką i znajdować się będą w Toruniu tylko przez lato podczas ćwiczeń artyleryi w strzelaniu. Pierwszego wzlotu dokonał porucznik Dotten. Podczas lądowania wpadł latawiec w piaszczystą dolinę i propelerami wbił się w piasek. Latawiec uległ nieznacznemu uszkodzeniu, lotnikowi nic się nie stało".
Propelerami wbił się w piasek... Uwielbiam język dawnej prasy! Jak widać, stan lotniska pozostawiał wtedy sporo do życzenia. Nieco inaczej rzecz się miała w połowie sierpnia 1917 roku, kiedy to na lotnisku pojawiły się słonie z cyrku Hagenbecka. Wtedy w każdym razie, na Bielanach była już w każdym razie kantyna. Niezwykłą historię zwierząt, które pomagały ludziom wyciągnąć niezwykle ciężki głaz, opisywałem już w „Nalocie słoni na toruńskie lotnisko”. Wykorzystałem tam również prezentowane obecnie zdjęcie, do jednego i drugiego sięgam jednak ponownie, ponieważ obrazków z początków naszego lotniska nie zachowało się wiele, a poza tym, w sprawie przygody ze słoniami, udało mi się niedawno odsłonić kilka ciekawostek. Podzielę się nimi na końcu.
Pierwszy toruński lotnik miał twarde lądowanie. Kim był? W gazetowych relacjach jego nazwisko pojawia się jeszcze kilka razy, w doniesieniach z manewrów, jakie odbywały się w mieście w drugiej połowie 1913 roku. To dzięki nim właśnie do Torunia przylecieć miały pierwsze samoloty.
Bohater pojawi się na scenie za chwilę, tymczasem warto by było przyjrzeć się temu, jak podniebne akrobacje odbierali nasi przodkowie, a patrzyli się oni w górę z rozdziawionymi paszczami.
„Latawce ponad Toruniem. Latawce wojskowe, o których już wspominaliśmy, codziennie od wczesnego rana szybują w powietrzu nad Toruniem i okolicą. Mieszkańcy z zainteresowaniem śledzą ruchy swobodnie w powietrzu unoszących się aeroplanów, a gawiedź uliczna wita je okrzykami”.
Wspominając go na początku, „Gazeta Toruńska”, która też na swoich lamach zamieściła w czwartek 22 maja cytowaną wyżej wiadomość, zrobiła błąd w nazwisku, jaki później poprawiła. Nie Dotten, lecz Detten, a konkretnie, Günther von Detten, jeden z zapowiedzianych w styczniu instruktorów, który przybył do Torunia, by szkolić miejscowych zdobywców przestworzy. Pierwszy pilot na pewno nie był miejscowy. Posiłkując się informacjami zamieszczonymi w lokalnej prasie, wygrzebałem go w sieci. Człowiek sporo się u nas nalatał, bo też manewry prowadzone były z ogromnym rozmachem.
„Latawcem z Torunia do Mecu. Podczas odbywających się obecnie ćwiczeń otrzymali lotnicy wojskowi nakaz udania się w ważnej sprawie drogą napowietrzną z Torunia do Mecu. Nedporucznik Detten z porucznikiem Pickertem jako obserwatorem, wzbili się wczoraj po południu w powietrze o godz. 5 minut 45 na jednopłaszczyznowcu. W niespełna godzinę wylądowali szczęśliwie w Poznaniu, a o godz. 8 minut 45 przybyli do Berlina. Dla zapadającego zmroku w dalszą drogę udali się dopiero nad ranem”.
Lotniczy rajd przez niemal całe ówczesne Niemcy? Czemu nie. Zlecenie dowództwa, niestety, nie zostało wykonane.
„Wypadek lotnika. Donosiliśmy już o tem, że na rozkaz władzy lotnik wojskowy nadporucznik Detten z 161 pułku piechoty udać się miał na latawcu z Torunia do Mecu. Podróż wraz z pasażerem odbył szczęśliwie aż do Hildesheimu. Tutaj za miastem latawiec zahaczył się o drzewo, przewrócił się i spadł. Na szczęście lotnikom nic się nie stało, lecz aeroplan zupełnemu uległ zdruzgotaniu”.
Hildesheim, pod którym rozbił się von Detten znajduje się w Dolnej Saksonii. Jak już wspominałem, skutecznie udało mi się ślad tego człowieka odnaleźć. Urodził się w 1879 roku w Wesel, służył początkowo we wspomnianym przez „GT” 161 (reńskim) pułku piechoty, m.in. w niemieckiej Afryce. Zginął, już jako kapitan, w 1916 roku nad Francją niedaleko Verdun. 21 czerwca.
21 czerwca? W swój lot z Torunia do Metzu, von Detten wyruszył 21 czerwca 1913 roku, czyli równo trzy lata przed swoją śmiercią. W internecie wykopałem jego zdjęcie. Dowiedziałem się też, że był zięciem malarza Franza von Lenbacha, słynnego portrecisty Bismarcka.
Fotografie z bardzo dawnych lat już mi się skończyły. Z konieczności muszę zatem dać ilustrację nieco młodszą, oto toruńskie lotnisko w czasach II RP.
Manewry z lata 1913 roku miały bardzo szeroki zasięg. Czasami dużo szerszy, niż dowódcy, wysyłający swoich lotników na drugi koniec kraju, zamierzali.
„Toruński balon wojskowy w Rosyi. We wtorek wieczorem wzbił się w powietrze wojskowy balon bez sterowania „Gronau” pod kierownictwem nadporucznika Böhnera z dwoma jeszcze pasażerami, porucznikami Afheldtem i Schmidtem – donosiła „Gazeta Toruńska” w sobotę, 21 czerwca. - Balon zaginął bez śladu i dopiero wczoraj nadeszła wiadomość, że wylądował po stronie granicy rosyjskiej. Po załatwieniu zwykłych w tym przypadku formalności, władza rosyjska balon wydała i aeronautom wojskowym zezwolono wrócić do Prus”.
Bardzo jestem ciekaw, co to były za zwykłe w tym przypadku procedury. Uczestnicy zorganizowanej przez „Nowości” wakacyjnej wycieczki szlakiem dawnej granicy między zaborami po Lubiczu, przekonali się o tym, że w 1913 roku rosyjscy pogranicznicy witali nadlatujące od pruskiej strony balony ołowiem. To, jakie sławy siedziały w ostrzeliwanym koszu, nie miało znaczenia. Relacja z wyprawy znajduje się tutaj, a burzliwy, lecz zupełnie dziś nieznany obraz życia na granicy pięknie i ciekawie niebawem odmaluje Ania, jeśli nie na swojej stronie, to na pewno w wydanym doktoracie.
Sto lat temu nad Toruniem ruch panował duży. Ludzie witali samodzielnie szybujące aeroplany okrzykami, balony naruszały granicę... W tym stadzie nie zabrakło również sterowca.
„Zeppelin nad Toruniem. Wczoraj w południe około godz. 1 szybował nad miastem naszem statek napowietrzny Z1, który przybył z Królewca i bez wylądowania wrócił z powrotem na miejsce swojego pobytu”.
W ten sposób obecność Zeppelina nad Toruniem odnotowała polska prasa w piątek, 25 lipca. Hmm, znów Królewiec pojawił się na horyzoncie? Niebawem będę więc musiał znów rozstać się z Toruniem, by podzielić się wrażeniami z jesiennej wizyty stolicy Prus Wschodnich. Na to przyjdzie czas, teraz zaś wrzucam zdjęcie, którego podpis mówi o sterowcu nad Barbarką. Czy to jest wspomniany Z1? Nie wiem i zapewne nigdy się tego nie dowiem.
No proszę, wydawało mi się, że nie starczy mi ilustracji do zobrazowania tej historii, powyciągałem więc swoje niezbyt udane fotografie toruńskiego lotniska sprzed dwóch lat. Tymczasem podzieliłem się już w zasadzie wszystkimi swoimi odkryciami z przeszłości. Z czasów, kiedy nasze lotnisko było jednym z trzech założonych na wschodniej granicy Prus, a później, choć służyło wojsku, było jednym z najważniejszych w przedwojennej Polsce.
Dziś po dawnej chwale zostało tylko wspomnienie. Pas startowy służy głównie aeroklubowi, lub strażackim dromaderom. Obok, jak widać na załączonym obrazku, pasą się potomkowie Pegaza. Aeroklub Pomorski kronikę swych dziejów również ma jednak bardzo opasłą i ciekawie zapisaną.
Zanim się ostatecznie pożegnam, dorzucę jeszcze jednak kolejne lotnicze wspomnienie manewrów z 1913 roku. Interesujący opis samolotowej podróży znad Szprewy nad Wisłę.
„We wtorek o godz. 4 min. 20 wyruszył z Berlina na samolocie lotnik Ladewik z pasażerem, synem ministra wojny Falkenhagena do Torunia, gdzie wylądował o godz. 7 minut 32. Przestrzeń, wynoszącą między Berlinem a Toruniem 320 kilometrów, odbył on w przeciągu trzech godzin i 12 minut”.
Imponujący wynik! Z czerwca 1913 roku wzięty. Dziś w zasadzie z Torunia do Berlina szybciej by się dało dotrzeć autostradą, jednak wcześniej trzeba by było ją na tym dystansie zbudować...
Za pruskich czasów, kiedy już toruńskie lotnisko okrzepło, wylądowała na nim szkoła obserwatorów lotniczych. Dziś w mieście zapomniana. Niesłusznie, bo to jej właśnie bielańskie piaski zawdzięczają wizytę słoni w 1917 roku, a zdjęcia jej wychowanków i samolotów krążą też cały czas po aukcjach internetowych. Toruńska Flieger Beobachter Schule pozwalała ludziom rozwinąć skrzydła. Jeden z nich, 8 stycznia 1920 roku, a więc 10 dni przed przejęciem miasta przez Polaków, na pożegnanie przeleciał pod obecnym toruńskim mostem kolejowym. Dzięki pomocy jednego z miłośników dawnego Torunia, dostałem fotograficzną relację z tego wyczynu, wraz ze zgodą na jej gazetową publikację. Do zobaczenia w środowym wydaniu „Nowości” 11 grudnia A.D. 2013.
Pruskie dzieje lotniska toną dość mocno w mrokach, jego międzywojenna historia obrosła jednak legendą. Nie ma się czemu dziwić, słynny 4 pułk lotniczy, Stanisław Skalski, a przede wszystkim, mieszkający wciąż w mieście potomkowie toruńskich lotników, z którymi udało mi się pogadać.
Dzieje lotniska opisał major Marian Rochniński, toruński przewodnik i badacz militarnej przeszłości miasta na stronie lotniczapolska.pl. Ja tymczasem w 2011 roku, zamiast grzebać w archiwach, łaziłem po okolicach lotniska i robiłem zdjęcia. Przed starym pruskim schronem położonym obok drogi dojazdowej znalazłem taką dziwną betonową konstrukcję. Co to jest, podstawa przeciwlotniczego reflektora?
Na zakończenie miało być o słoniach. Ich występ na lotnisku spowodowany był potężnym, pięciotonowym głazem, którego ludzie sami nie byli w stanie z ziemi wydobyć. Wspólnymi siłami to się udało i kamień stanął przed kantyną, jako pomnik poległych lotników. Co się z nim później stało? Trudno sobie wyobrazić, by ktoś później coś takiego gdzieś wyniósł. Kamlot musiał więc zostać i wszystko wskazuje na to, że nadal pełni on pomnikową rolę. Zdaje się nawet przypominać to, z czym zmagały się słonie. Zdjęcie wydobywanego niemal sto lat temu głazu, wraz z opisem zaczerpniętym z niemieckiej prasy, dostałem od profesor Niedzielskiej. Wrzuciłem je do gazety, proszę sobie porównać. Aby tego dokonać trzeba odszukać na tej stronie wpis o nalocie słoni na toruńskie lotnisko (można na skróty, przez umieszczony w tej opowiastce link), a później odnaleźć odsyłacz na gazetową stronę i ewentualnie założyć na niej konto, by się do archiwum dobrać. Droga usłana jest nieco sznurkami, proszę się więc nie poplątać. W razie ewentualnych kłopotów, polecam wspomnieć Aleksandra Wielkiego.

Obszerną relację z akcji słoni na toruńskim lotnisku zamieściła prasa niemiecka. Porzuciłem na jakiś czas przekopywany rok 1913 i przeniosłem się do lata roku 1917, aby sprawdzić, czy wspomniała o tym również gazeta polska. Ta zbliżającą się atrakcję anonsowała często i entuzjastycznie, o słoniach jednak się nie zająknęła. Podała relację z pierwszych przedstawień, odnotowała wypadek, do którego doszło podczas pobytu menażerii Hagenbecka w Toruniu – tygrys poranił trzyletnią indiańską dziewczynkę, wspomniała także o zniknięciu dwóch młodych Arabów, których później odnaleziono gdzieś pod Bydgoszczą. Uciekli, bo byli źle traktowani i chcieli dostać się do Berlina, by tam szukać pomocy w tureckiej ambasadzie. W czasie, kiedy słonie wyciągały kamień, „Gazeta Toruńska” skupiała się na wojennych problemach z żywnością. Brakowało chleba, marmolady, a nawet miało zabraknąć cytryn. Pomyśleć tylko, że kilkadziesiąt lat później, gdy ktoś zobaczył w leżące w sklepie cytryny, rozglądał się wokół w poszukiwaniu kamery, bo skoro one są, to pewnie właśnie film kręcą...
Cyrkami nigdy się nie interesowałem, ale kiedyś warto by było poświęcić im nieco miejsca i uwagi – niestety nie mam zdjęć. Witane były z większym entuzjazmem niż cesarz i różniły się też od cyrków dzisiejszych. W „moim” 1913 roku znalazłem np. relację z wizyty na Mokrem „przedsiębiorstwa” Sarrasaniego. Menażeria przybyła do miasta dwoma specjalnymi pociągami i ulokowała się bodajże przy Wełnianym Rynku. Dziś w tym miejscu stoją bloki.
Hagenbeck, który pojawia się na kartach książek Alfreda Szklarskiego – ojciec Tomka Wilmowskiego łapał dla cyrkowego przedsiębiorcy dzikie zwierzęta – rozłożył się w Toruniu przed Lubicką Bramą. O specjalnych pociągach wiozących jego zapowiedź egzotycznej przygody (ci Indianie i Arabowie), „Gazeta Toruńska” nie wspominała, w widocznym niżej ogłoszeniu wspomniała jednak o nadzwyczajnych wozach kolei elektrycznej podstawianych na początek i koniec przedstawień.
Przy Lubickiej Bramie, czyli gdzie? Spragnione wrażeń społeczeństwo musiał urządzić sobie mały spacerek, by dotrzeć od znajdującego się przy obecnym placu Świętej Katarzyny przystanku kolei elektrycznej do cyrkowego namiotu. Brama Lubicka stała u wylotu dzisiejszej ulicy Dobrzyńskiej, w rejonie współczesnego ronda Pokoju Toruńskiego. Cyrk musiał się więc rozłożyć gdzieś w miejscu obecnego sklepu Tesco, lub też nieco dalej, na zastawionym obecnie blokami placu przy dawnej Osie. Pierwsze miejsce można zobaczyć na zdjęciu lotniczym z lat 20. Bramy już tu nie ma, jest natomiast bunkier radiostacji twierdzy Toruń.

czwartek, 28 listopada 2013

Początek nowej przygody


Zimno się ostatnio na świecie zrobiło, ale mimo tego jakoś krzywo spoglądam na swoje czapki. Bardzo by mi się przydał kapelusz, albo jeszcze lepiej, cylinder. Mógłbym go sobie posadzić na łbie, a później polecieć na Podgórz do Domu Muz przy Poznańskiej, by za jego progiem pokłonić się nisko. Chapeau bas! Paniom-muzom, które przygotowały projekt Inicjatywy lokalne, jeden z dwóch, jakie w województwie kujawsko-pomorskim zasłużyły na dofinansowanie Narodowego Centrum Kultury, oraz – przede wszystkim – Katarzynie Kluczwajd oraz Marii Gessek, które postanowiły odezwać się do mieszkańców lewobrzeżnej części Torunia w sprawie lokalnych pamiątek.
Efektom tego apelu od jakiegoś czasu przyglądam się z ogromną fascynacją. Zdjęć do podgórskiej i rudackiej placówki Domu Muz trafiły setki, jeśli nie tysiące. Do tego jeszcze świadectwa, pamiętniki i szereg innych dokumentów. Na pierwszy rzut oka lewobrzeżne dzielnice miasta – w tym przede wszystkim Podgórz, do 1938 roku miasto samodzielne, leżą na jałowych piaskach. Pozory mylą, bo grunty te, dzięki swoim mieszkańcom, okazały się kopalnią skarbów. Bezcenne zdobycze trafiły w najlepsze możliwe ręce, zostaną zatem odpowiednio wykorzystane. Kluczem do sezamu lewobrzeżnych historii będzie blog, gdzie trafią archiwalne zdobycze. W tej chwili wygląda on może nieco skromnie, ale proszę mieć go na oku. Mniej więcej wiem, co się na nim pojawi, zatem go bardzo polecam.
W ramach sponsorowanych przez Dom Muz Inicjatyw lokalnych udało się przeprowadzić kilka projektów. Dowodem wielkości i wyjątkowości tej inicjatywy może być to, że część z nich rozwijać się będzie nadal. Jedną z takich inicjatyw będzie również „Historii Podgórza ciąg dalszy”. Zdjęcia i inne pamiątki napływają nadal z mocą wodospadu, a w ślad za nimi pójdą niebawem nagrania.
Hmm, strona z historiami mówionymi łazi mi po głowie już od lat. Swego czasu często bywałem w Lublinie, gdzie z wielką frajdą obserwowałem poczynania Bramy Grodzkiej. Opowieści zbieram, kolekcja rośnie jednak bardzo powoli. Na odwiedziny u wszystkich informatorów brakuje czasu, a o budowie nowej strony zawierającej ich wspominki, w tej chwili nie ma nawet sensu wspominać. Ogromnie żałuję, bo to przecież rzecz niezwykle ważna, tym bardziej zatem cieszę się z planów, jakie rodzą się na Podgórzu.
Cieszę się, trzymam kciuki i wszelkie dokumentacyjne wysiłki z przyjemnością wspieram. W tej chwili przekopuję więc swoje fotograficzne zbiory wyciągając z nich to, co z lewobrzeżną częścią Torunia jest związane. Mam nadzieję, że fotograficzni darczyńcy nie będą mieli nic przeciw temu. Do kolekcji dorzucam m.in. widoczne niżej zdjęcie pętli tramwajowej przy Dworcu Głównym. 

sobota, 23 listopada 2013

Garbaty i... Niech go cholera!

W czasie podróżuje się na podstawie żółtych papierów. No, może bez przesady, nie żółtych, ale pożółkłych. Tak przynajmniej wyglądają dziś stare gazety, najlepsze źródło informacji o tym, co było kiedyś. Przypomina mi się chwila, w której odkryłem zalety tego wehikułu czasu. Przeglądając przedwojenne toruńskie „Słowo Pomorskie” trafiłem na opis pewnej zbrodni w afekcie. Pan zabił panią, a później sam palnął sobie w łeb. To nie tragedia poruszyła mnie jednak najbardziej, lecz sceneria. Wszystko to wydarzyło się niedaleko mojego domu, w kamienicy, jaką często mijam wracając z pracy. Ziemia, po której łażę, jest pełna skarbów, a krążąc po Toruniu, trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte, aby niczego nie przegapić. Na uważnego przechodnia niespodzianki czekają za niemal każdym krzakiem, sam się o tym niedawno przekonałem. Kluczem do obecnej przygody była dość niepozorna konstrukcja, bardzo jednak w mieście znana. Garbaty Mostek nad szlakiem kolejowym łączącym Dworzec Miejski ze Wschodnim, a także Mokre z Jakubskim Przedmieściem. Zna go chyba każdy, tak ogólnie przynajmniej. Kiedy jednak przychodzi do historycznych konkretów, człek wali głową w mur. Solidny, bo ze zbrojonego betonu.
Mostek jaki jest, każdy widzi. Taki prezentował się we wczesnych latach 70., sfotografowany przez Michała Kokota
Tak zaś wygląda obecnie.
Ten mostek powstał jednak w 1967 roku, zastępując konstrukcję wcześniejszą. Jak ona wyglądała? No właśnie, jej zdjęć nigdzie nie można się było doszukać. Ja szukam już od dawna i jak dotąd jedynym jego śladem - jak się mogło pierwotnie wydawać - była notka prasowa, jaką dostałem od pana Orłowskiego z oToruniu.net. Gazetowa rodzynka poświęcona była ciężarówce, która spadła z mostu na tory na początku 1930 roku. Wiadomość tą opublikował „Dzień Pomorski”.
W ub. niedzielę zdarzył się o godz. 15:00 wypadek, który mógł za sobą pociągnąć jak najfatalniejsze następstwa. Jadący samochodem ciężarowym szofer Kruszewski, starszy szeregowiec 4 p. lotn. z towarzyszami przez ul. Sobieskiego na Batorego, stracił nagle panowanie nad kierownicą.
Auto znajdowało się właśnie na wiadukcie kolejowym, gdy kierownica uległa defektowi i samochód siłą pędu stoczył się po stromym zboczu wysokości 3 metrów na tor kolejowy.
Jadący tym samochodem st. szeregowy Maćkowiak i szer. Pstrąg Franciszek odnieśli rany i potłuczenia, szofer natomiast wyszedł bez szwanku.
Na miejsce wypadku przybyły dwa samochody z plutonu samochodowego, którym w obecności kapitana żandarmerii Kaciukiewicza i por. żandarmerii Bornaczka udało się wydźwignąć uszkodzone auto ciężarowe na ulicę. Poturbowane ofiary wypadku odwieziono do szpitala wojskowego.
Hmm, to po tym poprzednim moście można było jeździć? Opis wydaje się miejsce wypadku określać dość dokładnie... Ciężarówka najwyraźniej jednak spadła na tory nieco dalej, przejeżdżając nad bramą kolejową. Przeszłość mostu mocno mnie piekła, ponieważ, podobnie jak kamienica, w której doszło do wspomnianego wyżej morderstwa, znajduje się niemal pod moim domem.
Znaki zapytania mnożyły się jak króliki, a odpowiedzi nigdzie nie można było znaleźć. Puściłem zatem stosowny apel w gazecie, by chwilę później nerwowo zacząć szukać koła ratunkowego. Zapora tajemnicy pękła, zaczęły mnie zalewać archiwalne zdjęcia. Pierwszy mostek, tak jak jego następca, był garbatym przejściem dla pieszych, ale jakim! Fotografia poniżej pochodzi z połowy lat 30. Poza piękną balustradą, w tle widać szczyt charakterystycznej kamienicy na rogu Chrobrego i Batorego.
Most się zmienił, okolica nieco zarosła, kamienica jednak pozostaje taka sama. Widać ją po prawej.
Zdjęć posiadam całą masę, nie mam jednak pojęcia, kiedy most powstał. Pyszna balustrada zdaje się wskazywać na początek XX wieku, być może została wykonana w niedalekiej fabryce kotłów na Mokrem.
Informacji o jego korzeniach szukam w prasie sprzed wieku.
Chwilowo bezskutecznie. Przekopywanie starych gazet ma to do siebie, że z połowów czegoś konkretnego, wynosi się kieszenie pełne informacji, jakie z celem poszukiwań całkowicie nie są związane. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Od jakichś dwóch lat poluję na przykład na informacje o narodzinach toruńskiego lotniska, które w tym roku obchodziło stulecie swojego istnienia. Trafiłem na kilka wzmianek o początkach hali balonowej, ale zapowiedź otwarcia lotniska wpadła mi w ręce dopiero niedawno, naturalnie, przypadkiem. Szczegółów cały czas szukam.
Balustrady to jedno, wejścia na dawny Garbaty Mostek ozdobione były również pięknymi łukami. Można je zobaczyć tu:
I tutaj:
Na opublikowany w gazecie apel w sprawie mostkowych zdjęć odpowiedziało kilka osób. Udało mi się zebrać fotografie z lat 30. i 60., większość prezentowanych tu zdjęć pochodzi jednak z połowy XX wieku. Poza balustradą, na szczególną uwagę zasługują te łuki. Zanim jednak się nad nimi pochylę, proponuję zerknąć w głąb ulicy Sobieskiego. W jedną stronę...
I w drugą. Tu w tle widać budowane w latach 50. bloki.
Wracając do łuków. Kto mógł podpisać zgodę na rozbiórkę czegoś takiego? Obrazek pochodzi z początku lat 60., w tle widać zabudowania kompleksu wojskowego przy ul. Sobieskiego.
Budynek szkoły, w której kształcą się artylerzyści, nadal wygląda tak samo. Młodszy mostek jest jednak tylko mizernym cieniem swojego poprzednika. Toruński Miejski Zarząd Dróg bardzo wstępnie przymierza się do jego zburzenia. Co postawi w zamian? Zdobyte archiwalne fotografie przekazałem miejskim konserwatorom zabytków, oni natomiast przesłali je do MZD. Chciałbym być dobrej myśli, ale jakoś trudno jest mi sobie wyobrazić, aby zalewający wszystko asfaltem i betonem magistrat zdobył się na kosztowne odtworzenie dawnego dzieła sztuki. Może jestem jednak zbyt krytyczny?
 Łuki oparte były na betonowych cokołach. Zostały uwiecznione w latach 50.
Dużo zdjęć, mało konkretów. Mam nadzieję, że się to zmieni, kiedy mostek, niech go cholera, da się odnaleźć w archiwach. Tymczasem wysyłam w internetowy eter jeszcze jedną ciekawostkę jakiej zapewne, choćby ze względu na wszechobecnych złomiarzy, nie uda się w przyszłości odtworzyć. Mostek miał piękną balustradę, inna, choć mniej wyszukana, oddzielała również tory kolejowe od ulicy. Tak wyglądała ona w latach 30.
Przetrwała zapewne do samego końca. W każdym razie, jeszcze dwie dekady później, można było na niej usiąść.

czwartek, 14 listopada 2013

Chełmno z rodzinnej szuflady


Mój tato znalazł jakiś czas temu kopertę ze zdjęciami i pocztówkami ze starego Chełmna. Skarb po dziadku.
Mamy listopad, cofnijmy się jednak dwa miesiące i ponad 70 lat wstecz. Jest początek września 1939 roku, Niemcy zajęli Chełmno i wspinają się właśnie na szczyt wieży ratuszowej, aby zrzucić z niej złotego polskiego orła. Podobno ściągnęli do tego specjalną jednostkę górską. Fotografia, którą prezentuję, jest kopią. Oryginał dziadziuś najprawdopodobniej przekazał chełmińskiemu muzeum. W muzealnych zbiorach widziałem w każdym razie identyczne ujęcie.
Orzeł ma bardzo imponujący rodowód, w XVIII wieku pierwowzór wykonał jeden z najbardziej szanowanych w mieście złotników. Zabory zmiotły oryginał ze szczytu wieży, pamięć o nim była jednak w Chełmnie tak bardzo żywa, że po 1920 roku skrzydlaty dowód polskiej przeszłości Chełmna doczekał się kontynuacji. To on właśnie został przez Niemców strącony.
Na zrzuceniu go najeźdźcy jednak poprzestali, a kiedy upojeni zwycięstwem poszli pić, na chełmińskim rynku pojawiło się dwóch braci mojej babci, którzy wspólnie z panem Zakrzewskim z pobliskiego Zakrzewa. Orła podnieśli, wynieśli i schowali. Skarb trafił do stodoły jednego z wujów mojego ojca, a że 1945 rok nie pozwolił orłom w koronie rozwinąć skrzydeł, został tam na długo. Strażnik o nim nic nie powiedział i umarł. Jakoś w latach 70. ubiegłego wieku, podczas rozbiórki stodoły, orzeł został jednak wydobyty, a dzięki dziadziusiowi, który był wtedy radnym, koronowany symbol sanackich czasów wrócił na swoje miejsce i siedzi tam do dziś.
Korzystając z pocztówek i okazji – krótkiej wizyty w mieście – spróbowałem zmierzyć się z archiwalnymi i obecnymi widokami. Niżej widać narożnik chełmińskiego rynku, z którego zaczyna się ulica Grudziądzka. Po lewej, za drzewami, stoi zabudowa nieco inna niż przed ponad stu laty. W zadrzewionym domu mieszkali moi dziadkowie, tu też urodził się mój ojciec.
Tu zaś, obrazek sprzed lat znów pokazuje rzeczywistość sprzed 1920 roku, widzimy chełmińską farę i stojący na rynku pomnik sedański. Pocztówkę żre grzyb, muszę ją oddać do czyszczenia. Proszę się jej jednak dobrze przyjrzeć, co widać na szczycie drugiej kamienicy? Okazały neon Adler Apotheke. W Toruniu brzmi to znajomo, prawda?
Dziś niestety, po tym napisie nie został żaden ślad. Tak w ogóle, moim zdaniem, Chełmno mogłoby wytoczyć proces poprzedniemu ustrojowi. Moi dziadkowie sporo opowiadali o tym, jak miasto wyglądało przed wojną. Trochę też doczytałem odgrzebując w książkach m.in. chełmińskie tropy Bruna Jasieńskiego i Piotra Skrzyneckiego. Po 1945 roku ten barwny świat niedoszłej stolicy państwa krzyżackiego zaczął gwałtownie pikować w dół. Nie jestem pewien, czy na pewno się już w tym opadaniu zatrzymał.
Ta pocztówka pochodzi sprzed 1920 roku, na rynku widać rozebraną za polskich czasów wieżę wodną. Wysłana jednak musiała być podczas okupacji. Tak mi się wydaje, ponieważ pieczątka T. Spandowski wskazuje na mojego dziadka. On też pewnie ją napisał do jakiejś warszawianki. Kim ona była – ja nie wiem.
Aktualizacja. Mój tato mówi, że tej kartki dziadek nie napisał. Musiała zostać wypełniona przed jego pojawieniem się na świcie.
Kolejny widok, tym razem na róg rynku, nad którym góruje wieża kościoła franciszkanów. Widać tu również pocztę, to przy niej, w „Podróży za jeden uśmiech”, zatrzymał się Zygmunt Kęstowicz, by na chełmińskim rynku wysadzić młodych autostopowiczów. Kiedyś słyszałem historię, że dziadek swoje pierwsze auto – moskwicza – kupił właśnie od Kęstowicza. Jak do tego doszło i czy film odegrał tu jakąś rolę? Kiedy mogłem, nie zapytałem, a teraz, kiedy bym zapytał, już nie mogę. I cholernie jest mi z tego powodu przykro. W każdym razie, dziadkowy samochód na pewno nie był tym pojazdem filmowym, bo w „Podróży...” przyszły pan Pankracego gra kierowcę ciężarówki.
 Kiedy byłem w Chełmnie, niebo miało katar. Nie zauważyłem, że zapadało mi obiektyw.
Na widok tej otkrytki o mało nie rozwaliłem sobie głowy. Tak wysoko podskoczyłem z radości, że niemal zetknąłem się z sufitem. Po pierwsze, widać na niej ostatni z narożników głównego placu w mieście i to jeszcze ten mi najbliższy, bo archiwalny obrazek pozwala zajrzeć w głąb ulicy Rynkowej, gdzie pod numerem szóstym stoi dom moich dziadków. Gniazdo rodzinne jest stosunkowo nowe, powstało w latach 60. ubiegłego wieku, w miejscu budowli sięgającej swoimi korzeniami bodajże czasów I Rzeczypospolitej. Nigdy go nie widziałem i tu również dojrzeć nie jestem w stanie, ale niech tam. Najważniejsza jest budowla narożna prezentująca się w całej okazałości.
W moim bardzo wczesnym dzieciństwie był to dom kultury, wcześniej jednak, przez lata, mieścił się tu bardzo elegancki hotel. Wiąże się z nim zresztą kolejna z zasłyszanych historii, kiedyś już tu gdzieś przeze mnie opisana. Chełmno w czasie zaborów było najbardziej polskim miastem w regionie, budynek należał jednak do Niemca. Po 1920 roku, jak wielu innych, usłyszał on propozycję – albo przyjmie polskie obywatelstwo, albo swój majątek sprzeda i wyjedzie. Wybrał ten drugi wariant, niestety jednak transakcji dokonał w chwili, gdy inflacja sięgała szczytów swojego szaleństwa. Pozbył się dużej kamienicy w samym sercu kwitnącego wtedy miasta i ruszył do Prus Wschodnich. Przez ten czas wartość pieniędzy, jakie otrzymał, spadła tak bardzo, że w Kwidzynie stać go było już tylko na to, by wynająć sobie pokój w hotelu oraz zjeść dobry obiad. Zrobił to, wynajął, zjadł. A potem się powiesił.
Na widok zdjęcia hotelowego budynku bardzo się ucieszyłem, ponieważ w pierwszej połowie lat 80. gmach spłonął. Było to dość głośne wydarzenie, odnotowane nawet przez ówczesny „Dziennik Telewizyjny”. W Chełmnie mówiło się o tym długo, a w mojej rodzinie szczególnie, pożar wybuchł jakoś zimą, strażacy nie mogli doszukać się wody i nocą przerzucali węże przez sklep mojej babci, by podłączyć się do podwórkowego hydrantu. O tym wydarzeniu nie można było u nas zapomnieć również dlatego, że ruinę doskonale było widać z okien dziadkowego salonu. Początkowo nie była ona wcale taka kompletna, budynek się wypalił, dach upadł, ale mury stały. Doskonale pamiętam balkon z całej siły podtrzymywany przez dwóch atlantów. Niestety, dał tu o sobie znać syndrom, jaki później w Toruniu mogliśmy poznać na przykładzie rzeźni miejskiej. Ktoś kupił grunt, mówił o odbudowie, a władze miasta, i wszelkie inne, związały sobie ręce kretyńsko sporządzoną umową. Z czasem atlanci opuścili więc ramiona i zniknęli, razem z balkonem i całą resztą.
Dziś, w sercu martwego, zapomnianego i niedocenionego Chełmna (trzecie po Krakowie i Toruniu miasto w Polsce, jeśli chodzi tylko o liczbę zabytków dawnej klasy zero, powinno być przecież celem pielgrzymek turystów z całego świata, a tymczasem te gotyckie cuda odkrywają jedynie nieliczni) zieje zaniedbana pustka. Wiedziałem, jak te miejsce kiedyś wyglądało, pamiętam je co prawda mgliście, ale widziałem na zdjęciu z rodzinnego archiwum. Brat mojej babci bardzo czynnie udzielał się w chełmińskim Sokole i podczas którejś z uroczystości, został wraz z towarzystwem uwieczniony stojąc na rynku i mając za plecami hotelowy budynek. Zdjęcie zobaczyłem jednak na tyle dawno, że o skopiowaniu go nie pomyślałem. Zostało mi więc po nim gryzące wspomnienie, które nie dawało spokoju aż do teraz.
Hotel na rogu rynku i ulicy Rynkowej miał bardzo burzliwą przeszłość, jednak jego wnętrza do samego końca zachowały podobno swój bajeczny secesyjny wystrój, Na własne oczy nigdy tego nie widziałem, w każdym razie sobie tego nie przypominam. Pewne pole do popisu wyobraźni zostawia pod tym względem pudełeczko.
Aktualizacja. Pudełeczko mogło trafić do rodzinnego skarbczyka przed 1920 rokiem. Moja babcia prawdopodobnie dostała je od żony właściciela przyszłego "Dworu Chełmińskiego" po tym, gdy zaniosła tam pranie.
Według kolejnej z rodzinnych opowieści, moja babcia miała dostać je od właścicieli hotelu. Której? Tej z czasów pruskich, czy też międzywojennych? Babcia urodziła się w 1911 roku i czasy kajzera miała okazję zapamiętać.
No i tu pojawia się kolejne zdjęcie z familijnego archiwum. Brama, w niej jacyś ludzie. Cholera, wszystko zdaje się temu przeczyć, ale więźniem jestem pierwszego wrażenia, a to prowadzi mnie do bocznego hotelowego wyjścia, które wyłaziło na Rynkową. Jego łuk jest dziś jedynym fragmentem budowli, jaki się zachował, a uczepił się mnie tak bardzo ponieważ dobrze pamiętam, że był identycznie otynkowany.
Aktualizacja. Widoczne na zdjęciu wejście znajdowało się przy rynku. Moje dalsze wywody na temat jego lokalizacji tracą więc sens, ale nie będę ich wyrzucał, bo totalna przebudowa tego tasiemca mi się nie uśmiecha.
No i gdzie to zostało zrobione? Wspomniane relikty bramy, na której tynk jest już tylko wspomnieniem, wyglądają dziś tak.
Okno wystawowe po prawej wydaje się jednak węższe...
Balkon jednak wydaje się podobny.
Numer jednak zgrzyta. Na starym obrazku wyraźnie widać czwórkę, gdy tymczasem po hotelowej stronie Rynkowej numery są nieparzyste. Dawny dom kultury musiał nosić na fasadzie jedynkę, sfotografowana przeze mnie kamienica obok ma numer trzy.
Brama czwórki przy Rynkowej wygląda dziś tak, jednak w czasach czarno-białych dziadkowie raczej chyba nie mieli powodu, by się z tą częścią miasta jakoś specjalnie wiązać. Cóż... Babcia pierwotnie robiła swoje kapelusze przy Grudziądzkiej. Może to o ten adres chodzi? Tego nie sprawdziłem.
Poszukiwaczy innych widoków ŚP secesyjnego hotelu i w ogóle – dawnych widoków Chełmna, odsyłam na niezwykle bogatą i ciekawą stronę mojej siostry stryjecznej.
Ja Chełmno sobie wspominam, Marta dokumentuje. Na jej stronie można więc np. znaleźć opis zdjęcia chełmińskiego mostu pontonowego przez Wisłę, o którym ja byłem w stanie powiedzieć tylko tyle, że musiał powstać w czasach niemieckich. Których jednak? Aby rozwiązać zagadkę proszę zerknąć na Chełmno na starej pocztówce.
A skoro już przyszło mi rzucić kotwicę nad rzeką, na której podbój przodkowie mojej babci mieli wyruszać z podchełmińskich Rybaków już w XVII wieku, a podczas powstania styczniowego jeden z nich, czczony w dwudziestoleciu jako bohater, a później zapomniany, przemycał do Kongresowki broń... Rodzinna legenda legendą, do mnie dotarła ona jednak nieco spóźniona. Fascynację Wisłą zaszczepił we mnie dziadek, który przed wojną głównie na nią patrzył. Spoglądał na sunące po wodzie, oświetlone setkami lampek statki, słuchał niesionych wiślanymi falami dźwięków grających na pokładach orkiestr. Później jednak o tym wszystkim niezwykle pięknie opowiadał.  
Odpłynąłem nieco od głównego tematu, a ten znajduje się na brzegu w parku, gdzie przed wojną moja babcia, wspólnie ze swoim bratem, wydzierżawiła sezonową restaurację. Zdjęcia tego lokalu nie posiadam, nie wiem nawet, w którym miejscu się znajdował. Wśród odnalezionych niedawno fotografii trafiłem przynajmniej na obrazek samego parku.
Lata minęły, drzewa podrosły. Miejsca, w którym kiedyś zasadził się uzbrojony w czarno-białą kliszę fotograf, odnaleźć już się pewnie nie da. Przy chełmińskiej drodze ku rzece żywicielce nadal jednak należy mieć przesłonę szeroko otwartą. Tak mi się w każdym razie wydaje, ponieważ współczesna fotografia jest już nieco archiwalna. Na pana w bryczce nadziałem się wiosną 2008 roku.

Hohenzollernplatz mijałem wiele razy biegnąc na dworzec autobusowy. Chociaż w czasach mojego częstego kursowania między Toruniem i Chełmnem, do tego ostatniego nadal dobijały pociągi, ja jakoś zawsze dojeżdżałem tam PKS-em lub stopem. Dzięki temu pewnie w jakimś stopniu dobiłem linię kolejową, którą nadal pamiętam.
Te kamienice wyglądają imponująco, prawda? Swoją drogą ciekawe, jak po latach będą oceniane stawiane obecnie pudełka mieszkalne...
Naturalnie, na ten dworzec autobusowy, długo zresztą korzystający z pomieszczeń dworca kolejowego, nie latałem przez Hohenzolernplatz, lecz Wolności. Stare pruskie kamienice nadal trzymają się tam mocno, skurczyła się jednak nieco przestrzeń placu. Drzewa podrosły, a na samym placu po wojnie wyrósł monumentalny pomnik.
Swoją drogą pogoda w Chełmnie trafiła mi się taka, że współczesne zdjęcia są chyba bardziej czarne od czarno-białych archiwalnych.
Na koniec tego spaceru między dawnymi i obecnymi budowlami historycznej stolicy regionu, gmach byłego urzędu skarbowego, również przy dawnym placu Hohenzollernów.
Dziś, jeśli mnie pamięć nie myli, w tym gmachu przy placu Wolności kwateruje szkoła muzyczna, w której mój tatulo, dziecięciem będąc, katował pasaże, bądź też raczej był przez nie katowany. Grać się w każdym razie nauczył i kiedy zasuwał na pianinie „Pożegnanie z ojczyzną” Ogińskiego, ja ledwo od ziemi odrosły, odpływałem. Pianino dziadków było poniemieckie, kupione przez babcię, a wcześniej gdzieś wyszabrowane.
Aktualizacja. Pamięć mnie jednak zmyliła. To nie tu kwaterowała szkoła muzyczna, co zresztą sprostował ktoś w komentarzu.
Przeszłość starych murów odgaduje się na ogół łatwo. Z ludźmi jest już znacznie gorzej. Takie ludzkie znaki zapytania walnęły mi tu już w łeb przy okazji zdjęcia prezentującego – jak mi się wydaje – wejście do spalonego hotelu. Kim oni są i dlaczego trafili do rodzinnego archiwum? Garść znalezionych fotografii podobnych niespodzianek kryje w sobie więcej. Oto kolejna z nich. Kim są ci ludzie? Członkami cechu?
A ci? Tu przynajmniej mam jakiś punkt zaczepienia, fotografia została, najprawdopodobniej przez dziadka, podpisana.
Co tu robi grono pedagogiczne chełmińskiej szkoły dla dziewcząt z 1922 roku? Kluczem jest zapewne nauczyciel z wąsem. Widać go również w centrum tej fotografii, na tle klasy, która z pewnością w szkole dla dziewcząt się nie kształciła. Jest to najprawdopodobniej klasa mojego dziadka, a on sam, jak mi się wydaje, to tej jegomość w szelkach, który stoi na prawej flance pierwszego szeregu.
 W ten sposób dotarłem do sedna mojej przydługiej opowieści. Tadeusza Spandowskiego wspominałem tu już wiele razy, chyląc czoła przed jego ogromną ciekawością świata i encyklopedyczną wręcz wiedzą. Wypisywałem również peany na temat jego gawędziarskiego talentu. Nikt tak nie potrafił opowiadać jak on. Najbardziej banalną historię przedstawiał w taki sposób, że wszyscy słuchali z rozdziawionymi paszczami, bądź też pękali ze śmiechu. Śmieszne ryki trafiały się częściej, bo dziadek z wielką łatwością był w stanie rozśmieszyć kondukt pogrzebowy. Ja też słuchałem, również się śmiałem. Szkoda, że nie przyszło mi do głowy, aby go nagrać, bo tego wszystkiego tak samo powtórzyć się nie da. Tak opowiadać potrafił tylko on.
Dziadek był rówieśnikiem Odrodzonej. Urodził się 13 listopada 1918 roku. Gdyby żył, miałby więc tuż za sobą 95. urodziny.
Dziadek potrafił zajmująco rozprawiać o wszystkim, a kiedy rozmowa zeszła na Chełmno... Moja druga babcia, ze strony mamy, do dziś wspomina jeden z takich seansów. Na stole wylądowała butelka wina, jakieś papiery, coś do pisania. Słowa i rysunki sączyły się razem z winem do białego rana. Nie było mnie przy tym, jednak jestem sobie w stanie wyobrazić, jak to wyglądało. Dzidziuś znał w mieście każdą cegłę, a przede wszystkim, na tej ceglanej glebie wyrósł. Poznał zatem również chełmińską gwarę i ją, na swój bardzo barwny sposób, wzbogacił. W jego słowniku można znaleźć sporo zwrotów pochodzenia niemieckiego, staropolskich, a także takich niepowtarzalnych, autorskich. Oto kilka próbek, jakie udało mi się przy pomocy ojca ostatnio przypomnieć.
Kicylkamer – małe pomieszczenie
Ekensztejer – taki, co godzinami stoi na rogu. Obok przykładów poduszkującego na parapecie monitoringu społecznego, forma ta wciąż jest w Chełmnie bardzo rozpowszechniona.
die Hopsen – wyboje na drodze
Pujowaty – koci. Tak dziadek skwitował pono jakiegoś celebrytę, który pojawił się na ekranie TV w imponującym afro.
Teptuch – ściera
Cendytki – kapiszony (oj, to bardzo dobrze pamiętam:-)
Trygle – garnki w kuchni
Plata – płyta kuchenna
Szruber – szczotka ryżowa (podobnie jak plata, określenie na Pomorzu dość popularne)
Badejówki – kąpielówki
Ołomeczny – ułomny
W mankolijach, lub: w mankolijach chodzić – nie trzymać pionu
Wanktyner – prostak, cham
Pichłaj – jak wyżej
Pener – pijak
Fajrować – świętować
Stuf – garnek na wodę
Blajba – pomieszczenie, do którego trafiały rzeczy już niepotrzebne, ale jakie zawsze jeszcze mogły się przydać. Już o nim wspominałem, ale mógłbym opowiadać o nim w nieskończoność. Tam było wszystko – stare meble, tony gazet (dziadek prenumerował chyba wszystko, co tylko się dało. Kiedyś, na chybił trafił, sięgnąłem na przykład do stosu z „Trybuną Ludu” i wydobyłem numer z marca 1968 roku. Oj, czemu go później odłożyłem, a nie schowałem za pazuchą?!). Kiedy indziej na szczęście wykazałem się większą przytomnością i swój entuzjazm wyraziłem odpowiednio wyraźnie. Na któreś urodziny dostałem więc takie cudo:

 


Antyczna kasa sklepowa, której posiadanie ogromnie mnie cieszy.
Wracając jednak do słownika:
Lulusztanga – długi lizak
Sztengiel – coś długiego
Dupafufcyś – zwrot lekceważący na czyjś temat
Ściuny – nieformalne przejście przez podwórka
Tunka – zupa z podsmażaną słoniną, zwana również zagraj, ewentualnie zagrajmitmuzyk.
Fałszywy zając – rzymska pieczeń
Szraganek – wisząca półka w kuchni
Antrejka – przedpokój
Bigiel – wieszak
Futrować – karmić (to dziadunio potrafił! Był mistrzem patelni i poetą od garnków)
Enfintliś – przewrażliwiony
Ausgekluczt – wykluczone
Fifiś – rozkoszna idiotka
Jaucha – gnojówka (tu mój ojciec – językoznawca, dał ciekawy wykład. Chełmińskie słówko jest oczywiście pożyczką z niemieckiego, niemiecka pożyczka jest jednak pożyczką z polskiej juchy)
Buksy – spodnie
Jaczka – kurteczka
Klipa, bądź pyrka – coś, cholera wie, co.
No i jeszcze moje ulubione, również zaczerpnięte z regionalnej gwary odpowiedzi, które tym, co bezsensownie pytają się „dokąd idziesz?” opisowo każą spadać na drzewo.
Do Wabcza kury macać.
Do Pigży na odpust.
Do Paparzyna po fjut. – zamiejscowym wyjaśniam, że fjut to substancja powstająca przy okazji obróbki bardzo kiedyś w okolicy powszechnych buraków cukrowych.
Do Tucholi srać. Ta Tuchola, w dziadkowym repertuarze wydaje się nieco zaskakująca, ale też i intrygująca. Z Chełmna jest do Tucholi nieco daleko, jednak blisko do rodzinnego gniazda w Borach Tucholskich. Może to stąd się wzięło? Nie mam zielonego pojęcia, ale skoro już o zielonościach mowa...
Kleinen Kindern von Gurken - czyli według dzidziusia, który przy spotkaniu z mieszkającymi w Niemczech krewnymi zapomniał słowa - nasiona ogórków.
Poza zdjęciami, jakie udało się wydobyć z rodzinnych zbiorów, przytargałem ze sobą także zdjęcia paru familijnych precjozów. Na pierwszym planie srebrna papierośnica ze Ślepowronem, herbem rodziny.
Klechda rodowa mówi, że pochodzi z XVIII wieku, ale gadżet jest zdecydowanie młodszy. Wewnątrz rodzice przechowują tam obrączki dziadków...
Oraz medal.
Liga Morska i Kolonialna, pierwsza nagroda w zawodach wioślarskich w 1935 roku. To dziadziuś zdobył? Już go o to nie zapytam, ale odpowiedź na pytanie postaram się znaleźć w gazetach z epoki. Może się uda...