piątek, 14 listopada 2014

16 listopada

Wicemarszałek Senatu Jan Wyrowiński będzie głosował na Czas Mieszkańców, ja również.
Rok Później
Czas Mieszkańców niestety przestał być czasem mieszkańców. Stał się czasem rodziny Wielgusów - ich trampoliną polityczną. W zasadzie się rozpadł. Rok po wyborach samorządowych Joanna Scheuring-Wielgus startuje w wyborach parlamentarnych. Tego typu praktyki, bez względu na to, kto się nimi brudzi, uważam za nieuczciwe.
Nie wierzę karierowiczom, nadal jednak wierzę w ideały Czasu Mieszkańców i o nie walczę.
Sz.S.

Towarzysze, gospodarze i obłuda wyborcza

Nie ukrywam, że towarzysza Mariana Frąckiewicza (SLD) nie lubię  Między innymi za to, że 14 grudnia 1981 roku, indywiduum, które było wtedy szefem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej w województwie toruńskim, wyrzuciło moją mamę z pracy. Dając przykład lewicowej wrażliwości, za Solidarność z wilczym biletem wywalił matkę z małym dzieckiem na bruk. Persona taka powinna być dziś non grata, towarzysz jednak nadal płynie na fali. Jest przewodniczącym kończącej właśnie swoją kadencję Rady Miasta, oraz przewodniczącym rady nadzorczej mojej ulubionej Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej. Tej, co wysłała w niebyt pół dawnego Mokrego i Chełmińskiego Przedmieścia. Organizacji, której wieloletnim, obecnie urlopowanym prezesem, był rządzący Toruniem od trzech kadencji prezydent Michał Zaleski. Na marginesie dodam, że Marian Frąckiewicz jest serdecznym druhem Zaleskiego, osobą, z której zdaniem prezydent się liczy. To sporo znaczy, bo gospodarz miasta autorytetów nie uznaje. Wiele razy słyszałem, że ma zwyczaj ingerować w projekty przedstawiane mu przez np. drogowców. Cóż, oni są tylko inżynierami, a ON (a może raczej OFF), z wykształcenia geografem.
Prezydent jest bardzo ciekawą postacią, jednak tym razem w świetle jupitera znalazł się towarzysz przewodniczący. Cztery lata temu trafiłem na przedwyborczą konferencję SLD, na której prezentowali się kandydaci tej partii do Rady Miasta. Startujący  z Bydgoskiego Przedmieścia Marian Frąckiewicz, obiecał m.in., że tej wyjątkowej dzielnicy przywróci dawny blask. I co? Przez te cztery lata Bydgoskie, jedyna obok starówki z listy UNESCO część miasta teoretycznie przynajmniej chroniona wpisem obszarowym, fragment Torunia, na której terenie znajduje się więcej zabytków rejestrowych, niż w gotyckim centrum, zapadła się w otchłań jak nigdy dotąd.
Towarzysz Frąckiewicz, który najwyraźniej ma wyborców za idiotów, podczas obecnej kampanii postanowił jednak ponownie wcielić się w rolę opiekuna zabytków. Reklamuje się dziś m.in. na tle kamienicy przy Bydgoskiej 50/52. Myślałem, że obłuda wyborcza ma jakieś granice. Pomyliłem się. 
Ten budynek jest symbolem Bydgoskiego Przedmieścia. Pod każdym względem. Wizytówką jego dawnej chwały, oraz obecnego upadku. Zabytkowa kamienica, czy też raczej dwa domy w jednym, dziś są własnością miasta. Zbudował je jednak dla siebie w pierwszych latach XX wieku przedsiębiorca budowlany Konrad Schwarz. Wygląda zatem na to, że mamy do czynienia z kolejną murowaną wizytówką toruńskiego budowlańca sprzed ponad stu lat.
Fotografowałem ją wiele razy, przy różnych okazjach. Niestety, nie mogę wśród swoich zdjęć znaleźć jej aktualnej fotki z zewnątrz, dlatego też pozwoliłem sobie skorzystać ze zdjęcia sąsiadów od Muru pruskiego w Toruniu. Swoją drogą towarzysz, promując się, wykorzystuje archiwalną fotografię, zapewne z poprzednich wyborów. Kamienica przy Bydgoskiej 50/52 jest dziś w znacznie gorszym stanie.
Nie mam pojęcia, w jaki sposób Marian Frąckiewicz ma zamiar uratować ten zabytek od zapomnienia. Chyba nie przy pomocy jednego zdjęcia? Jak dotąd jednak jego aktywność ogranicza się pod tym względem do rozplakatowania wyborczej fetografii.
O kamienicę, miejski wyrzut sumienia, upomina się wiele osób. Magistrat jednak rozkłada ręce – remont całości ma kosztować jakieś 12 milionów. Tych pieniędzy w miejskiej kasie oficjalnie nie ma, kiedy jednak trzeba było dopłacić znacznie większą sumę do budowy hali widowiskowej przy Bema, środki na tamten betonowy cel się znalazły. 12 milionów… Tyle prezydent Zaleski lekką ręką wydał na zadaszenie toru żużlowego nad Motoareną. Można? Pewnie, że można! Wystarczy tylko chcieć.
Kamienica przy Bydgoskiej 50/52 jest symbolem Bydgoskiego. Tak jak inne tego typu budowle powstała, aby być ozdobą najbardziej reprezentacyjnej dzielnicy Torunia. Po 1945 roku ich sytuacja się zmieniła, perła w kratkę miała jednak szczęście przyjęła wtedy pod swój dach pierwszych studentów i wykładowców Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
Później było gorzej. Lata komuny odcisnęły na niej swoje piętno, ale to i tak było nic, w porównaniu z apokalipsą, jaka przyszła teraz. Mimo zmian ustrojowych kamienice na Bydgoskiem nadal są miejscem, do którego odsyła się trudnych lokatorów.
Znaczącym przykładem, już zresztą przeze mnie wspominanym, jest pod tym względem dom na rogu Mickiewicza i Konopnickiej. Jedno z mieszkań zajmowało tam starsze małżeństwo świadome wagi zamieszkiwanego miejsca. O swoje lokum dbali, wymieniając okna, postąpili zgodnie ze wskazówkami miejskiego konserwatora zabytków, co w Toruniu jest niestety ewenementem. Kilka lat temu miasto bardzo mocno podniosło jednak czynsze w lokalach, których powierzchnia przekraczała sto metrów kwadratowych, starszych państwa te opłaty przerosły. Przeprowadzili się zatem do bloku, magistrat natomiast zakwaterował w ich mieszkaniu lokatorów socjalnych. Ci czynszu naturalnie nie płacili, za to w ciągu jednej nocy zniszczyli wszystko, o co dbali ich poprzednicy.
Michał Zaleski i jego klakierzy nazywają się gospodarzami miasta. Ja na Bydgoskiem gospodarskiej ręki nie widzę. W Toruniu mówi się, że jego przekleństwem jest mnogość zabytków, władze troszczą się o gotyk, XIX-wiecznych skarbów docenić jednak nie potrafią. Mamy zbyt wiele zabytków? Nic z tych rzeczy! Sporo ostatnio łaziłem po Szczecinie i Gdańsku,  iloma niezwykłymi budynkami mogą się te miasta pochwalić! I to robią, pięknie o nie dbając. A w Toruniu? Kilka lat temu obszar Bydgoskiego Przedmieścia został wpisany do rejestru. Z dużymi problemami, za pierwszym podejściem wpis ten oprotestował m.in. główny gospodarz.
Kamienica przy Bydgoskiej 50 powinna być symbolem miasta. W zasadzie nim jest, w przeciwnym razie przecież towarzysz by się na jej tle nie fotografował. Jak już wspomniałem, nie jest jednak symbolem chwały Torunia, lecz nieudolności jego władz. Zamiast trafić pod klosz, została zasiedlona ludźmi z przypadku, a jej bramę i to, co się za nią znajduje, mógłby opisać Dante.
Kiedy tam zaglądałem zdziwiłem się na przykład, że lokatorzy z parteru trzymają przed wejściem muszlę klozetową. Od innych mieszkańców usłyszałem, że sąsiedzi muszli nie potrzebują. Przez lata trzymali w niej ziemniaki, a kloaczne nieczystości wylewali do kanału, który znajdował się na podwórku. Patrząc na to nie można się raczej dziwić, że starania, by uczynić Toruń europejską stolicą kultury w 2016 roku spaliły na panewce.
Tak wygląda dziś szkieletowy toruński skarb wpisany do rejestru zabytków, co podkreślam z myślą o tych, którzy uważają, że budynki z „pruskiego muru” zabytkami nie są.
Wykwaterowane mieszkania zostały "zabezpieczone".
Kamienicę nadal kolonizują bezdomni, którzy zresztą spowodowali w niej już kilka pożarów. Ostatni wybuchł późną wiosną tego roku. W sumie trudno się dziwić, to, że budynek wciąż jeszcze stoi, można uznać za cud. "Instalacja" elektryczna przecież aż prosi się tam o tragedię.
Szczególnie, że kable sypią iskrami tuż przy rurach gazowych. W takim miejscu wybuchł właśnie ostatni pożar.
Przez cztery lata towarzysz, serdeczny kumpel prezydenta, mógł dla kamienic z Bydgoskiego Przedmieścia zrobić wszystko, ale nie dokonał niczego. Po poprzednich wyborach w Toruniu zawiązała się dość egzotyczna koalicja Prawa i Sprawiedliwości, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i prezydenckiego Czasu Gospodarzy. Miejskie nieruchomości dostały się pod opiekę PiS-owi, ale przecież nie powinno to towarzyszowi  przewodniczącemu przeszkadzać w spełnieniu wyborczych obietnic? 
Bombardowane krytyką władze teoretycznie zabrały się za ratowanie budynku. Zamiast jednak działać błyskawicznie, bo pośpiech jest tu bardzo wskazany, czynią to w ślimaczym tempie. Opracowały dokumentację i czekają na kolejną falę środków z Unii Europejskiej, aby sfinansować renowację. Pieniądze pojawią się jednak dopiero za kilka lat, a kamienica może tego czekania nie wytrzymać. Problemu by pewnie nie było i potrzebne na ten cel fundusze by się znalazły - kasa miejska przecież nie jest pusta, poza tym pieniądze można zdobyć również gdzie indziej - gdyby towarzysz nie zapomniał o tym, ca chciał chronić od zapomnienia. Marian Frąckiewicz jednak swoich słów nie ceni.
Zakład Gospodarki Mieszkaniowej wykwaterował lokatorów z części nr 52. Można to uznać za sukces. Można również przymknąć oko na założone przez ZGM płyty i inne zabezpieczenia przybite do pięknie zdobionych futryn (nie mam tego na zdjęciu, ale widziałem). Są to jednak jedynie półśrodki, a tu trzeba działać natychmiast! Wykwaterowana kamienica nie może kilka lat czekać na remont. Zamieszkana, była przynajmniej w jakimś stopniu chroniona przez lokatorów, którzy czasami dzwonili na policję, czy straż pożarną. Pozbawiona tej osłony, jest demolowana przez wandali.
W Toruniu leje się asfalt i beton. Władze kroją miasto autostradami i ścianami ekranów dźwiękoszczelnych, wydają ciężkie miliony na gigantyczne budowle w stylu hali widowiskowej przy Bema, czy sali koncertowej na Jordankach. Inwestycje te obciążają budżet, Toruń jest jednym z najbardziej zadłużonych miast w Polsce, a na samych budowach inwestycje się przecież nie kończą. Obiekty te będzie trzeba jeszcze utrzymać, a z ich zagospodarowaniem ekipa prezydenta Zaleskiego już ma problemy. Hala przy Bema nie powstała przecież po to, aby koncertowały w niej gwiazdy disco-polo. Prawdziwym dobrodziejstwem tego miasta są jego zabytki, na nie jednak brakuje pieniędzy. Tak rok temu wyglądała klatka schodowa kamienicy przy Bydgoskiej 52. Zaglądam do niej od dawna i zawsze wychodziłem stamtąd z ciężkim sercem. Na zdjęcia sprzed kilku lat patrzę dziś jednak z pewną nostalgią. Bardzo bym chciał widzieć obecnie ten budynek takim, jakim go widziałem za pierwszym razem. Wtedy kamienica był zniszczona, dziś jest już ponurą ruiną.
Resztki witraża na szczęście zostały niedługo po mojej ostatniej wizycie wymontowane i przekazane do konserwacji.
Towarzysz najwyraźniej nie ma pojęcia o tym, co się w mieście dzieje. Mógłby się reklamować na tle każdego budynku, ale nie tego! Świat oglądany z głównego gmachu Urzędu Miasta najwyraźniej jednak wygląda zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości. O Bydgoską 50/52 upominałem się w „Nowościach” wiele razy. W jednym z komentarzy napisałem, że prezydent Zaleski w następnych wyborach nie powinien startować pod szyldem Czasu Gospodarzy, ponieważ z dobrym gospodarowaniem nie ma nic wspólnego. Wkurzył się, ale nie zareagował. Na początku 2014 roku ściąłem się z „gospodarzami” ponownie pisząc o tym, że czekania na unijną mannę kamienica przy Bydgoskiej nie wytrzyma. W odpowiedzi na tekst, w którym pojawiła się wzmianka o prokuratorze, do redakcji trafiło pismo prezydenckich służb prasowych o tym, jak bardzo władze miasta dbają o zabytki, i że wszystko jest super.
Akurat! W chwili, gdy służby prasowe gospodarza uprawiały propagandę sukcesu, na Bydgoską 50/52 jechała policja, która dostała zgłoszenie o tym, że jacyś ludzie wyrzucają z tej kamienicy meble.
Ja się w sumie tym dzieciakom nie dziwię. Władze miasta, zamiast jak obiecywał towarzysz przywrócić dawny blask, stworzyły na Bydgoskiem osiedle socjalne, zupełnie o lokatorów przedmieścia nie dbając. Ci, którzy niszczą zabytkową kamienicę przy Bydgoskiej 50/52 na ogół robią to zwyczajnie z nudów. Jeśli jednak ktoś wyciągnie do nich rękę, to okazuje się, że to naprawdę złoci ludzie. Miałem okazję się o tym przekonać w maju, podczas tegorocznego święta Bydgoskiego Przedmieścia.
Ręki do mieszkańców nie wyciągnął jednak towarzysz, jego w ogóle tu nie było. Organizujący święto społecznicy wystawili na podwórku grilla, a dzielnicowe dzieci zatrudnili przy wypiekaniu i malowaniu piernikowych wersji dachówek, które nadal jeszcze są znakiem rozpoznawczym kamienicy. Na własne uszy słyszałem, jak ci, którzy wcześniej wyrzucali z budynku meble kłócili się o kolory.

Dzieciaki zrobiły też wtedy witraż, który został wstawiony w miejsce wybitego wcześniej przez chuliganów okna.
.
Niestety już go tam nie ma. Po święcie do kamienicy, o którą władze miasta nie chcą zadbać, wrócili ludzie, o których towarzysz i gospodarz nie potrafią się zatroszczyć. Witraż został rozbity. 

środa, 12 listopada 2014

King Kong i spółka

Wyrwałem się ostatnio z toruńskiego grajdołka, zaglądając m.in. do Gdańska i Szczecina. Dopiero z tej perspektywy zobaczyłem, jak strasznie Toruń jest zaśmiecony wyborczo. Wiadomo, plakaty są nieodłączną ozdobą tego typu imprez, u nas jednak kandydaci atakują dosłownie wszędzie.
 Michał Zaleski, który ubiega się o prezydencki stołek już po raz czwarty, słynie z zamiłowania do wielkości. Przez 12 lat postawił kilka budowli, które z pewnością są ogromne, choć niekoniecznie potrzebne. Nie chodzi mi tu o most. Reklamuje się również z wielkim rozmachem, większość przytłaczających miasto anonsów wyborczych należy właśnie do jego ugrupowania. Symbolem prowadzonej przez Czas Gospodarzy kampanii wyborczej, i zasadzie również panujących w Toruniu stosunków jest to, co się dzieje w sąsiedztwie ronda biskupa Chrapka. Prezydent rozpiął się tu m.in. na 11-piętrowym wieżowcu. Zwykły człowiek jest przy nim taaaki malutki.
Ten widok skojarzył mi się z King Kongiem. Filmowy potwór stał się kinową legendą, a jak przyszłe pokolenia będą wspominały prezydenta Zaleskiego? Operatorzy buldożerów równających dziś z ziemią świadectwa miejskiej przeszłości, na pewno z wielkim sentymentem.
Prezydent skolonizował ścianę wieżowca, zajął również przestrzeń na jednym z sąsiednich bloków, podobnie jak wieżowiec, należącym do Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej, której Michał Zaleski był wieloletnim, obecnie urlopowanym prezesem. Kilka lat w tej okolicy mieszkałem, przestałem wiosną 2014 roku. Jeszcze całkiem niedawno zatem, obok tego budynku często przechodziłem. Rosły przed nim drzewa, które teraz są obcięte. Cóż, nie szumią, nie pachną, nie produkują tlenu i… nie zasłaniają wyborczej reklamy imć gospodarza.
Prezydent i jego kompania wiodą prym w wyborczym zaśmiecaniu miasta, inni jednak wytrwale starają się im dotrzymać kroku. Marszałek Piotr Całbecki na przykład zasłonił sobą kawał dawnego zboru na Rynku Nowomiejskim. Wydaje mi się, że osobom w ten czy inny sposób odpowiedzialnym za miasto, nie powinno się tłumaczyć tego, że zabytkowe gmachy nie są słupami ogłoszeniowymi. Ci ludzie powinni wiedzieć to sami…
Gigantyczna płachta na szczęście niebawem z zaprojektowanego w pracowni Karla Friedricha Schinkla budynku zniknie. Inne wyborcze plamy na marszałkowskim honorze zostaną. Trudno je będzie wywabić, są dość tłuste.
Piotr Całbecki cieszył się moim uznaniem, m.in. za to że złamał monopol PKP na naszych kolejach, dzięki czemu na wiele zamkniętych wcześniej przez krajowego giganta linii znów wróciły pociągi. Człowiek ma wizję i wyobraźnię, niestety jednak zajmuje się również promocją samorządowych zer. Przed poprzednimi wyborami pojawił się na wspólnych plakatach ze swoim podwładnym Łukaszem Walkuszem, który starał się wtedy o reelekcję do Rady Miasta. Walkusz niczym się wcześniej nie wykazał, na sesjach w zasadzie w ogóle nie zabierał głosu. Ja go zapamiętałem głównie dzięki obietnicom wyborczym, których złożył wiele, ale nie spełnił, oraz aferze wokół Wampiriady w 2006 roku, w którą był zamieszany.
Taki człowiek, dzieląc plakaty z marszałkiem, w 2010 roku zdobył niemal trzy tysiące głosów – najwięcej ze wszystkich kandydatów. A dziś, we wszystkich publikowanych przez toruńskie gazety podsumowaniach mijającej kadencji, zajmuje, wspólnie ze swoim kolegą Wiśniewskim, stanowisko najgorszego i najbardziej leniwego radnego. Opuścił ponad 360 głosowań! Czy naprawdę warto było kogoś takiego promować Panie Marszałku?
Walkusz ponownie – tym razem już samodzielnie - zabiega o głosy wyborców. Nie wysilił się nawet na tyle, aby wymyślić dla siebie hasło wyborcze.
Drugą tłustą plamą zanieczyszczającą wizerunek Piotra Całbeckiego jest radny Paweł Wiśniewski. W 2010 roku człowiek ten dostał się do rady najprawdopodobniej dlatego, że wyborcy pomylili go z Pawłem Wiśniewskim, liderem Rowerowego Torunia. Cztery lata temu nowy radny był człowiekiem nieznanym, do dziś się to nie zmieniło. Facet pobił wszystkie rekordy, okazał się bardziej leniwy nawet od Walkusza. Nawet jeśli pojawiał się na sesjach, to i tak jakby go nie było. Jego aktywność ograniczała się do naciskania przycisków podczas głosowania. Czynił to zresztą sporadycznie, opuścił 500 głosowań! Całkowicie stracony mandat!
Ktoś taki powinien zniknąć, ze wstydem powinien zostać zapomniany. Platforma Obywatelska wystawiła go jednak ponownie! Na odległym, 12 miejscu, więc kiedy pierwszy raz zobaczyłem listy wyborcze pomyślałem, że po prostu chodzi o to, aby człowiek mógł uratować resztki twarzy. Niebawem jednak jego twarz zaczęła na mnie spoglądać niemal z każdego słupa. Facet ma w mieście chyba najwięcej plakatów ze wszystkich kandydatów PO. Chce przez kolejne cztery lata  marnować pieniądze podatników i jeszcze – ten leń śmierdzący – ma czelność wspominać coś w swoim haśle o pracy. Swoją drogą naprawdę o pracy radnego nie ma pojęcia, skoro pisze, że woli pracować, niż debatować. Radny właśnie debatować i dyskutować powinien.
Radny, który jest prezesem podlegającego Urzędowi Marszałkowskiemu Regionalnego Ośrodka Edukacji Ekologicznej w Przysieku, cieszy się w tych wyborach poparciem marszałka Całbeckiego. Obaj panowie wiszą na ogół jeden obok drugiego. Wspólnie zabiegają o głosy na przejściu dla pieszych przy ul. Odrodzenia, dokąd mi się już jednak nie chciało lecieć.
Kandydaci w Toruniu atakują ze ścian budynków, wyskakują ze skrzynek na listy, piętrowo wiszą na każdej latarni. Zajmują miejsca nawet w teoretycznie wolnej od form plakatonośnych przestrzeni. Stelaży przy drogach, które zresztą często bardzo ograniczają widoczność, w Gdańsku i Szczecinie nie widziałem. U nas wyrastają jak grzyby po deszczu. Na rondzie przy Szosie Chełmińskiej trwa doczekała się w ten sposób konkurencji w postaci Barbary Królikowskiej-Ziemkiewicz. Zdecydowanie wolę jednak patrzeć na trawę. Pani Basia, która podczas swojej długiej przygody z  miejskim samorządem reprezentowała już chyba wszystkie siły polityczne, mijającą kadencję rozpoczęła w Platformie Obywatelskiej, a kończy w Prawie i Sprawiedliwości. Pod tym sztandarem walczy też teraz o kolejny mandat. Czytałem jej ulotkę. Mam wrażenie, że gdyby dobrze poszukać, to na pewno by się okazało, że to ona założyła Toruń, a nie jacyś tam Krzyżacy.
Swoją drogą ta pani również powinna raczej się schować, a nie reklamować. Chociażby za sprawę ojca Maksymina Tandka, inicjatora i pierwszego rektora Wyższej Szkoły Filologii Hebrajskiej w Toruniu. Franciszkanin, który niestety znacznie przerastał polski Kościół, został kilka lat temu spacyfikowany przez władze zakonu. Rzecz była w „Nowościach” szeroko opisywana, a pani radna często w tej historii wyskakiwała jak diabeł z pudełka.

piątek, 31 października 2014

Czas popiołów

Po Toruniu szaleje groźny wirus. Atakuje oczy, paraliżuje mózgi, wykręca ludziom języki. Zainfekowani, myśląc o budynkach szkieletowych, plotą jak potłuczeni o starych ruderach, które trzeba rozwalić w imię rzekomego postępu. Tyle się napisałem o tym, że jest inaczej, ale wciąż odzywają się ludzie, którzy nakarmieni propagandą, nie chcą tego zauważyć. Niedawno jeden z czytelników gazety skomentował kolejny tekst o wyburzanej „Chełmiance” pisząc, że redaktor znów ubolewa nad zabytkami, które przecież nimi nie są. Na ogół nie udzielam się na forum, ale tym razem odpowiedziałem, że to nie wpis do rejestru czyni budowlę zabytkiem, lecz jej historia. Idąc tym tropem, przywołuję kolejną „ruderę”, jedną z ofiar tajemniczych toruńskich pożarów.
Kamienica przy Bydgoskiej 35 „spaliła się” w 2006 roku. Dziś w jej miejscu straszy wyrwa w zabudowie. Pusta działka, którą miasto próbuje sprzedać, jak dotąd, bez powodzenia. Być może dlatego, że zgodnie z wytycznymi konserwatora zabytków, w miejscu kamienicy należy wybudować coś, co będzie wyglądało, jak stojący tam kiedyś oryginał. Swoją drogą takich atrap będziemy mieli na Bydgoskiem więcej, podobny los czeka kamienicę przy Bydgoskiej 56, oraz słynną „Zofiówkę”.
Pusta parcela z Bydgoskiej 35 znalazła się na szlaku naszej wycieczki śladem Bydgoskiego, którego już nie ma, jaką wspólnie z Anią zrobiliśmy przy okazji tegorocznego święta Bydgoskiego Przedmieścia. Szykując się na nią przekopaliśmy teczki w archiwum, przez co, po dawniej najbardziej reprezentacyjnej dzielnicy Torunia, maszerowaliśmy przygarbieni. Okazało się, że niemal wszystkie spalone i tak bardzo dziś pogardzane obiekty postawili przed laty toruńscy przedsiębiorcy budowlani, jako swoje rezydencje. To byli bardzo poważni ludzie, kamienice miały więc być ich wizytówkami, a nie ruderami. 
Pod koniec istnienia, ich stan z pewnością był opłakany, jednak przecież nie były one remontowane od kilku dziesięcioleci! W takiej sytuacji nawet żelbetonowe bunkry mogły doznać uszczerbku. Dom przy Bydgoskiej 35, nawet po pożarze wyglądał okazale. Proszę spojrzeć chociażby na te drewniane ganki.
Nic dziwnego, w drugiej połowie XIX wieku, dom ten postawił dla siebie Reinhard Uebrick, w tamtych czasach jeden z głównych budowniczych miasta. Poza tym radny miejski i autor jednego z pierwszych przewodników po mieście. Człowiek-niespodzianka, bo gdy oprowadzaliśmy naszą wycieczkę wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z rezydencją przedsiębiorcy budowlanego. Później jednak przyszło nam walnąć się w czoła, bo przecież nie był to zwykły budowlaniec, ale m.in. autor pierwszego projektu obecnego teatru Wilama Horzycy!
W sprawie budowy teatru donosi budowniczy p. Uebrick, że zamiar budowy istotnie istnieje i prawdą też jest, że w kwotach sięgających tysiące marek, zadeklarowano się złożyć około trzydzieści tysięcy marek – pisała „Gazeta Toruńska” w sobotę, 21 grudnia 1895 roku. – Pan Uebrick zaznacza z uznaniem, że nawet żydowscy współobywatele przyczyniają się do dopięcia celu, a datki te uważa jako ofiarę, gdyż na oprocentowanie udziałów nie można – zdaniem jego – liczyć. Dla tego (pisownia, jak zawsze, oryginalna – Sz.S) nie podziela nadziei, iż wkrótce uda się zebrać sto tysięcy na budowę teatru. Publicznie sprawy tej nie rozgłaszano, ażeby nie wywołać fałszywego alarmu w razie trudności zebrania dostatecznego funduszu.
Wyścig o teatralny kontrakt Uebrick ostatecznie przegrał. Poległ jednak w boju z wielkimi konkurentami, wiedeńskimi budowniczymi europejskich teatrów, biurem projektowym Fellner & Helmer. Nie zaglądałem do teatralnych teczek, przekopem jednak gazety z epoki. 13 marca 1902 roku polski dziennik w Toruniu obwieścił, że:
Miejski teatr niemiecki podług projektu budowniczego Uebricka zostanie pobudowany. Rada miejska uchwaliła na budowę 300.000 marek. Koszta budowy wyniosą, jak ocenili rzeczoznawcy, coś 370 czy 380 tysięcy marek. Sumę ponad 300 tysięcy pokryje rząd w „interesie uciśnionej niemczyzny w Toruniu”. Budowę powierzono firmie Fellner & Helmer.
No i co, proszę szkodliwym wirusem zainfekowanych, czy ktoś taki mógł zbudować dla siebie na Bydgoskiem ruderę? Dom Uebricka powstał na przełomie 70. i 80. lat XIX wieku. W 1891 roku został gruntownie przebudowany. Urósł o jedną kondygnację, doczekał się też bogato zdobionego reprezentacyjnego wejścia prowadzącego do mieszkania właściciela. Pozostałe cztery, jakie posiadała ta kamienica, także przykuwały wzrok pięknymi drewnianymi werandami.
Na każdym piętrze pojawiły się wtedy dwuizbowe łazienki. Jak wynika z archiwalnych dokumentów, kilka lat później w takie luksusy zaopatrzone zostały już wszystkie znajdujące się w kamienicy mieszkania. Pod koniec XIX wieku coś takiego wciąż było rzeczą niezwykłą, dla starych ruder zdecydowanie niedostępną.
Dla starych ruder na pewno, ale nie dla budynków na toruńskich przedmieściach. W archiwum Ania znalazła sporo śladów powstałych wtedy łazienek na Chełmińskim Przedmieściu, a ja, przeglądając pożółkłe plany, mogłem się przekonać, że na początku XX stulecia każde mieszkanie w zburzonej niedawno kamienicy przy Bydgoskiej 56 miało kibelek i sporą wannę. Dalej będziecie mi więc ludzie i deweloperzy nawijać o ruderach?!
Nasz architekt z Bydgoskiej 35 zaangażował się w budowę niemieckiego teatru, nieco wcześniej zadbał jednak o wystrój bastionu polskości w pruskim Toruniu, czyli gmachu Muzeum przy Wysokiej.
Budowa rozpoczęła się z wiosną roku 1881, a lubo napotkała trudności techniczne, gorliwością zarządu towarzystwa, kierującego budowniczego R. Uebricka z Torunia i przedsiębiorcy p. Kobielskiego doprowadzoną została dość wcześnie za pory suchej pod dach, a teraz już ukończona zupełnie wewnątrz - informowało popularne w tamtych czasach polskie pismo „Przyjaciel” z 1 lutego 1882 roku. - (...) Na szczególną uwagę zasługuje sala do zebrań i zabaw, sięgająca przez dwa piętra, z galeryą bardzo obszerną w koło. Wszystko to budowane i dekorowane według planów i pod ciągłem a pilnem kierownictwem p. Uebricka w stylu renesansowym. Szkoda tylko, że sala nie większa, bo przedstawia się zresztą jako prawdziwe świecidełko. 
 No i co? Nadal będziecie biedni zarażeni chcieli Toruń zaorać?
Na początku XX wieku Uebrick zbudował na Dębowej Górze fabrykę.
Budowniczy p. Uebrick założy na wiosnę na Mokrem fabrykę sztucznego kamienia piaskowego - donosiła „Gazeta Toruńska” w grudniu 1903 roku. - Budynki fabryczne są już gotowe w pobliżu zakładów gazowych i wodociągowych.
Zmarł w październiku 1917 roku. Zapewne został pochowany na cmentarzu św. Jerzego, jednak konia z rzędem temu, kto na najstarszej toruńskiej nekropolii znajdzie jego nagrobek. Dom Uebricka w 1920 roku stał się własnością firmy Lenartowicz i Szymański, która na podwór­ku posiadała garaż. W 1923 roku wszystko wydzierżawiła policja. Okazuje się więc, że znajdujący się wtedy vis-à-vis konsulat nie­miecki był jednak pod obserwa­cją od chwili swojego powstania, a nie tylko pod koniec lat 30., kie­dy to policjanci wprowadzili się do sąsiedniej kamienicy na rogu Bydgoskiej i Kujota. W toruńskim Archiwum Państwowym zacho­wał się ciekawy dokument na temat zawartości policyjnego ga­rażu. W pierwszej połowie lat 20. przy Bydgoskiej 35 przechowywa­ne były dwa samochody, motocykl i cztery... konie.
Toruńskie archiwum (na zdjęciu niżej pochodzący stamtąd projekt jednej z werand z 1891 roku) przechowuje również bogatą korespondencję między magistratem i właścicielką miesz­kań w oficynie domu przy Byd­goskiej 35. Kiedy się przegląda te pisma z międzywojnia, żal chwyta za serce. Pani Klimkowa, do której od 1924 roku należały oficyny, nie chciała swoim lokatorom napra­wić uszkodzonego... wychodka. Pisma w tej sprawie nie odnosiły skutku, do akcji wkroczyła więc policja budowlana. Zagroziła, że remont zostanie wykonany na koszt miasta, które sobie później należność ściągnie poprzez ko­mornika. Pani Klimkowa nadal udawała głuchą, więc groźba zo­stała wykonana. Ubikację napra­wiono, a komornik zajął wpływy z czynszów, czym oporną wła­ścicielkę natychmiast skłonił do współpracy. Dziś podobno tak trudno jest wyegzekwować zale­gły remont czy usunąć bezpraw­nie powieszoną reklamę.
Uff, to była długa opowieść. Dotyczy ona jednak tylko jednego z wielu spalonych toruńskich zabytków. Ile jeszcze miejskich korzeni strawiły płomienie? Ile podobnych historii pogrzebały buldożery grasujące po mieście rządzonym od kilkunastu lat przez prezydenta Michała Zaleskiego? Jeśli już o gospodarzu mowa… Zarażonym szkodliwym wirusem się nie dziwię. Przykład idzie z góry.

 

wtorek, 7 października 2014

A mury mówią. I padają

W Toruniu trwa rzeź oryginalnej historycznej zabudowy, ale to jeszcze nic – będzie gorzej. 
W przypadku inwestycji miejskich „stare budy” idą całkowicie w diabły. Zostaje po nich tylko biała karta w archiwum i biała plama na planie miasta. Z prywatnymi inwestorami jest nieco inaczej. Tu konserwatorzy, o ile naturalnie inwestor nie ma zbyt dużych pleców w magistracie (vide sprawa przybudówki przy ulicy Podmurnej, czy tarasu przy pierogarni „Stary Toruń”), stawiają ograniczenia. Ok, staroć się spalił, czy też w inny sposób został doprowadzony do beznadziejnego stanu usprawiedliwiającego rozbiórkę, jednak jego następcę trzeba zbudować na wzór. Przynajmniej z zewnątrz ma przypominać oryginał. Takich wydmuszek ma powstać całkiem sporo, wśród nich jest również słynna „Zofijówka”. Cóż, po zburzeniu i odbudowie być może będzie podobna do pierwowzoru, ale na pewno nie będzie już słynna i nie będzie „Zofijówką”.
Zanim te skorupki nasiąkną historią, miną dziesięciolecia. Cóż zresztą, nawet wtedy, będą one mogły powiedzieć następnym pokoleniom? Chyba tylko tyle, że przyszły na świat w dziwnych i głupich czasach, kiedy to władze Torunia nie potrafiły uszanować i wykorzystać tego, co w tym mieście najcenniejsze.
Tyle tylko i nic więcej. Nie będą potrafiły zaskakiwać tak, jak to robią kamienice dobrze w Toruniu zakotwiczone. Wiele razy już się tu zachwycałem różnymi niespodziankami, jakie serwują teoretycznie dobrze znane mury. Zrobię to jeszcze raz, bo przeszedłem się dziś ulicą Sukienniczą, którą już tyle razy przemierzyłem wzdłuż i wszerz, lustrując przy okazji stojące przy niej kamienice. Jak to się stało, że przy tej numer 4 nie zauważyłem wcześniej tych trzech literek? Może tynk niedawno odpadł i je odsłonił? Z prawdziwymi starymi budynkami tak często bywa…

LSR to skrót od niemieckiego Luftschutz Räume, w ten sposób, w czasie okupacji, oznaczane były schrony przeciwlotnicze. Podobny napis i cienie wskazujących na piwnice strzałek zachowały się m.in. na murach kamieniczki u zbiegu ul. Podgórnej i Kościuszki na Mokrem. Ktoś zapewne zapyta, po jaką cholerę na to zwracać uwagę? Po co się nad tym pochylać? A po to, że to świadectwo naszej historii, która składa się również z bolesnych akcentów. Nie możemy przed nimi zamykać oczu.
Nieco niżej również coś tak jakby zresztą wychodzi. Chociaż sam już nie wiem, może mi wbite w ścianę oczy płatają figla?
Przy Sukienniczej, tak jak w całym mieście, mury mówią i padają. Kilka dni temu zniknęła na przykład brama przy kamienicy nr 13. Był to dość fantazyjnie powyginany kawałek muru, który na pewno kilka razy omiotłem migawką aparatu, ale niestety, nie mogę w tej chwili dokopać się zdjęć.
Dorota Kędzierzawska, w udzielonym przed laty „Nowościom” wywiadzie opowiadała o tym, jakim wspaniałym materiałem dla filmowca była dawna toruńska starówka. Wyremontowana straciła urok. Dobrze pamiętam, jak wyglądała, zanim jeszcze rozpoczęły się remonty, więc ich mimo wszystko nie żałuję. Zresztą niesamowitych i malowniczych zakątków nadal jest tam dużo. Jednym z nich była właśnie ta brama. Została rozebrana, ponieważ groziła zawaleniem, jednak jeszcze w tym roku ma zostać odbudowana. Cegły jak dotąd nie zostały rozkradzione, jest zatem szansa, że naprawdę tak się stanie.
Nowa brama, nawet jeśli powstanie ze starych cegieł, będzie mimo wszystko atrapą. Nie można było zająć się nią wcześniej, kiedy jeszcze nie chyliła się tak bardzo ku upadkowi? Mur, podobnie jak stojąca za nim kamienica, należą do miasta. Zabrakło świadomego znaczenia starych murów gospodarza?
Niżej widok z podwórka na cegły luzem i w komplecie. Te ostatnie składają się na kamienice stojące po drugiej stronie ulicy.
Podwórko jest długie, kilkuczęściowe. Na końcu stoi fajna pompa. Takie rzeczy też jednak można spotkać tylko w oryginałach, a nie podróbkach.

niedziela, 5 października 2014

Brawo!

Byłem w Pasłęku. Pełną relację wrzucę później, muszę wycieczkę przetrawić i zebrać informacje do podpisu zdjęć, w tej chwili spieszę jednak z radosnym doniesieniem. Kilka razy pisałem tu już o znajdującym się pod miastem cmentarzu ponad tysiąca jeńców wojennych z pierwszej wojny światowej: Ciemna strona ludzkości, Kriegerdenkmal. Byłem na nim pod koniec lat 80., gdy był jeszcze wyraźnie widoczny, chociażby dzięki posadzonym przez Niemców drzewom. Między nimi nadal stał wtedy ceglany pomnik z tablicą informacyjną. Na kamiennej płycie znajdował się tekst po rosyjsku i niemiecku, w porastającym nekropolię gąszczu znaleźliśmy wtedy również dwie płyty. Jedna z nich zawierała bodajże 10 nazwisk pochowanych tam ludzi, m.in. Polaków, druga była już nieczytelna.
Dotarłem tam również kilka lat później. Zastałem pomnik bez tablicy, która trafiła do muzeum i nie znalazłem płyt nagrobnych. Mimo wszystko tamtą wizytę wspominam bardzo miło, bo gdy pojawiłem się na cmentarzu podczas ostatniej wizyty w Pasłęku trzy lata temu, pomnikowych cegieł musiałem szukać w krzakach. Na samo miejsce spoczynku pierwszowojennych aliantów, o które w dwudziestoleciu zadbali ich wrogowie, a po 1945 roku zniszczyli potomkowie sojuszników, również trafiłem z trudem. Cmentarne drzewa zostały wycięte.
Jeszcze niedawno wszystko wskazywało na to, że cmentarz pod Pasłękiem stanie się dla obecnych gospodarzy tych ziem wielkim powodem hańby. Właściciel sąsiedniego młyna w Krośnie zamierzał postawić na tym terenie kurniki. Na szczęście planom tym sprzeciwili się ludzie skupieni m.in. wokół strony Zabytkowy Pasłęk. Tupnęli nogą i wygrali, w poniedziałek, 22 września, na cmentarzu został odsłonięty nowy pomnik. My pojawiliśmy się tam dwa dni później.
Z moim Pasłękiem rozstałem się 17 lat temu. Wcześniej spędziłem tam pół życia. Teraz, za każdym razem, gdy do miasteczka zaglądam, muszę swoje stare kąty odnajdować od nowa. Wszystko się zmienia.
Dla nas cmentarz jeniecki znajdował się pod Pólkiem, osadą na końcu wąwozów. Wystarczyło tylko do niej dojść i przekroczyć szosę. Tym razem jednak trzeba było bardziej wyciągnąć nogi, za Pólkiem zderzyliśmy się ze ścianą dźwiękoszczelnych ekranów nowej drogi ekspresowej. Aby znaleźć przez nią przejście, musieliśmy drałować do Krosna. Dalej już jednak było łatwo.
Nowy pomnik wieńczy prawosławny krzyż.
Pojawił się on tam po mojej ostatniej wizycie, ale zanim jeszcze na kopcu wylądował głaz. Wspaniale, jednak wydaje mi się, że powinien doczekać się również towarzysza bez dolej poprzeczki. Zgodnie z napisem na tablicy, pieczętować się nim powinno niemal tysiąc z 1054 pochowanych tam osób. W czasie pierwszej wojny prawosławie dominowało wszak w dwóch krajach, z których pochodziło najwięcej ofiar – w Rosji i Rumunii. Mimo wszystko jednak, wielu z tych, którzy pod Krosnem spoczęli w rosyjskich mundurach, było Polakami. Sam się o tym przekonałem, czytając ćwierć wieku temu nazwiska na znalezionej płycie.
Po zakończeniu pierwszej wojny o cmentarz zadbali Niemcy, nekropolia została jednak zbezczeszczona po 1945 roku. Może podkreślenie polskiego akcentu zmieniłoby sposób postrzegania tego miejsca?
Ceglane fundamenty pierwotnego pomnika?
Cmentarz został oczyszczony tylko w części, ale bardzo profesjonalnie. Spod warstwy zieleni wyjrzały fragmenty nagrobków. Ile ich kryje wciąż zarośnięta krzewami ziemia?
Cmentarz zasługiwał na ochronę jako miejsce poświęcone i historyczne. Doczekał się nowego pomnika pamięci...
Na jego terenie można jednak znaleźć również co najmniej kilka pomników przyrody. Głóg, który stał się drzewem musi pamiętać ceremonię otwarcia nekropolii w 1916 roku.
Jak już wspomniałem, oryginalna cmentarna zieleń została zdemolowana tak samo, jak groby. Tak miejsce to wygląda dziś. Jeszcze 25 lat temu stały tu równe szpalery drzew.
Pola pod Krosnem, z młynami daleko w tle. Nie wiem, gdzie dokładnie miejscu znajdował się obóz - jego archiwalne zdjęcia można zobaczyć na Zabytkowym Pasłęku. Na pewno wiele o tym miejscu można by się było dowiedzieć, gdyby zostały tam przeprowadzone badania. W lewobrzeżnej części Torunia podczas II wojny światowej hitlerowcy zorganizowali wielki Stalag. Tu i tam ziemia cały czas oddaje różnego rodzaju pamiątki. Ta pod Krosnem zapewne zachowuje się podobnie, ale nikt nie zwraca na nią należytej uwagi.
PS
Nie wiedziałem, w którym miejscu znajdował się obóz, ale się dokształciłem. Lepiej późno, niż wcale. Baraki stały m.in. na sfotografowanej przestrzeni. 
W jednym ze swoich wcześniejszych wpisów na temat cmentarza przytoczyłem wyjęty z niemal stuletniej gazety opis ceremonii jego otwarcia. Dołączyłem również wykonane przy tej okazji zdjęcie, które znalazłem w internecie. Doczepiam je ponownie, tym razem już jako jego właściciel. Do wykorzystania.