To nie był zwykły dom. Nie tylko dlatego, że był ładny, miał
ciekawą historię i przed laty mieszkała w nim wróżka. Dla mnie adres Szosa
Chełmińska 71 ma spore znaczenie. Tu chyba po raz pierwszy, na burzone pruskie
mury, przestałem patrzeć przez pryzmat sentymentu, jak to ktoś mi w komentarzu
do poprzedniego rozdziału napisał i zdałem sobie sprawę z konsekwencji
prowadzonej przez gospodarzy miasta demolki.
Wszystko zaczęło się właściwie od laubzegowych kogutów,
które zdobiły okazały drewniany ganek. Jeden z wielu, jakie kiedyś można było
zobaczyć na toruńskich przedmieściach i jeden z ostatnich, jakie dotrwały do
początków drugiej dekady XXI wieku. Dom, zanim został zburzony w związku z
planowaną budową trasy staromostowej, dość długo stał opuszczony. Tak się
jednak jakoś dziwnie złożyło, że zamiast skorzystać z okazji i obfotografować
go od piwnicy po strych, ja na ogół wgapiałem się w te drewniane wycinanki
dumając nad tym, że takie ładne rzeczy nie powinny być niszczone. Koguty zatem
mam na zdjęciach w różnych odsłonach, sama kamienica natomiast doczekała się
poważniejszej sesji dopiero podczas rozbiórki. Dziś już takich błędów nie
popełniam, fotografuję wszystko, co się da.
Drewniane skarby zrobiły wrażenie nie tylko na mnie. Znajomy
uratował z tego domu okiennicę, jeden z komentatorów wcześniejszego wpisu –
belkę, a sąsiedzi z
Muru Pruskiego uczynili ganek wizytówką swojej strony. Swoją
drogą, od ekipy burzącej kamienicę dowiedziałem się, że po drewniane detale
ustawiały się wtedy kolejki.
Kamienicę zbudował w 1899 roku Julius Liedke kowal, a
zarazem syn opisywanego wcześniej Augusta Liedkego, rakarza i posiadacza
rozległych gruntów w tej okolicy. Dom służył Liedkemu juniorowi jako źródło
dochodów i mieszkanie, obok którego znajdowała się jego kuźnia - budynek nr 73.
Julius Liedke nie kwaterował jednak w tym budynku przez cały
czas. W 1923 roku kamienicę zamieszkiwali:
Dylewski Teodor – emeryt
Kamińska Agnieszka – sklepowa
Mikołajski Władysław – stolarz
Murawski Ignacy – robotnik
Murawski Stefan – zecer
Murawski Władysław – robotnik
Osiński Adam – urz. Woj. (wojewódzki?)
Osińska Genowefa – urzędniczka pocztowa
Rattaj Józef – urz. telegr.
Ryglewski Ezechiel – ślusarz
Wesołowski Jan – murarz
Z zapisów w księdze adresowej, skąd pochodzi ta lista
wynika, że Julius, tu odnotowany jako Julian Liedke, mieszkał wtedy przy Szosie
Chełmińskiej 3. Jak wyglądał w tamtych czasach początek głównej ulicy
Chełmiunki? Nie mam pojęcia, jak dotąd temu miejscu sprzed zmian w latach 60.
mogłem się przyjrzeć jedynie dzięki zdjęciom lotniczym z międzywojnia. Są
doskonałe, trudno na nich jednak dojrzeć szczegóły. Dużo lepszym narzędziem
poznawczym dla tych, którzy starej Szosy Chełmińskiej na własne oczy już nie
mogli zobaczyć, są zdjęcia pana Andrzeja Kamińskiego. Kilka takich obrazków z
przeszłości od niego dostałem. Zostały zrobione w czasach, gdy domy i
otaczające je ogrody były likwidowane, nadal jednak jest tam na czym oko
zawiesić.
Ten obrazek jest jeszcze ciekawszy, widać na nim jakiś dom z
wieżyczką…
Ostatni ślad Liedkego, na jaki udało nam się przy Szosie
Chełmińskiej 71 trafić, pochodził z czasów okupacji. W 1945 roku niemiecka
rodzina zapewne z Torunia wyjechała, Julius, który już przed wojną skarżył się
w pismach urzędowych na swoje lata, mógł zresztą końca wojny nie dożyć.
O tym wszystkim dowiedziałem się jednak później. Na początku
dekady, pisząc w gazecie o rozprawie gospodarzy miasta z pruskim murem,
rzeczywiście kierowałem się w dużej mierze sentymentem. Zdawałem sobie sprawę z
tego, że budynki szkieletowe są wizytówką Torunia, nie sięgałem jednak głębiej poza ich fasady. Nie zastanawiałem się, co one kryją, dałem się więc otumanić i
uwierzyłem w opowieści o tym, że wszystkie budowle w kratkę były tymczasowe, że
zaniedbywane przez dziesięciolecia składają się dziś wyłącznie ze zgnilizny i
nie da się ich uratować. Może nie do końca się z tym zgadzałem, ale głośno nie
protestowałem.
Przed rozbiórką krążyłem jednak wokół tego domu jak sęp, aby
wyrwać kostusze spod łyżki buldożera gankowe koguty. Udało się. Z ziemi
podniosłem je ze sporym zdziwieniem. Myślałem, że drewno rozsypie mi się w
rękach, ono jednak było tak zdrowe, jakby drewniane wycinanki powstały kilka, a
nie sto kilka lat temu…
Niedawno rozmawiałem o tym ze znajomą. Okazało się, że jej
dziadek robił takie drewniane cuda. Używał do tego najtwardszego drewna,
dębowego, lub jesionowego. Ganki i inne zewnętrzne ozdoby musiały być solidne,
bo miały stać przez wieki, jak widać, łatka tymczasowości została przyczepiona
do tych konstrukcji później.
O przygotowaniach do tych rozbiórek trzy lata temu napisałem w gazecie
naprawdę dużo. Kiedy jednak rozpoczęło się burzenie kamienicy nr 71, jako
typowy idiota, który nosi swoją pracę ze sobą wszędzie, zgłosiłem temat raz
jeszcze. Z kronikarskiego obowiązku chciałem zmieścić w gazecie samodzielne
zdjęcie z kilkoma zdaniami podpisu. Przyszedłem do redakcji i się załamałem.
Zamiast miejsca dla garści słów gdzieś na marginesie, czekała na mnie cała
strona. Co ja miałem na nią wrzucić? Przecież naprawdę napisałem już wszystko…
I wtedy, jako ten Deus ex machina, zjawił się kolega z
redakcji sportowej. Szukał mnie, bo się zajmuję starociami, a do niego dzwonił
szef toruńskiemu TKKF-u, który chciał opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, który
jest właśnie burzony. W ten sposób otworzył się przede mną sezam Chełmińskiego
Przedmieścia.
Z Ryszardem Kowalskim miałem do czynienia już wcześniej. Chwyciłem
więc za telefon, wykręciłem numer i po kilku minutach musiałem się zmierzyć z
nowym problemem: w jaki sposób mam upchnąć na gazetowej stronie to co właśnie
usłyszałem? Może nie wszystko, ale przynajmniej chociaż najważniejsze rzeczy…
Pan Ryszard mieszkał pod 71. od urodzenia, jego rodzina
wrosła jednak korzeniami w piaski Chełmiunki głębiej. Przodkowie mieszkali
przed wojną w sąsiedniej kamienicy nr 69, jeszcze przed powrotem Torunia do
Polski w 1920 roku, dziadek pana Ryszarda otworzył w domu położonym po drugiej
stronie ulicy sklep rowerowy. Zburzony właśnie budynek był niewielki, z
powodzeniem można by było jednak napisać o nim książkę. O kamienicy nr 71
zresztą również.
Niezwykle barwnych opowieści z przedmieścia słuchałem jak
dotąd z doskoku, mam jednak nadzieję, że niebawem uda nam się zorganizować
spotkanie z panem Ryszardem i nieistniejącą już Chełmiunką w roli głównej. Szykuję
już sobie miejsce w dyktafonie, zanim jego zawartość zacznę przerzucać do sieci,
zapraszam na mały seans spirytystyczny.
- Kiedy byłem mały, wywoływaniem duchów zajmowała się jedna
z naszych sąsiadek, pani Ziółkowska - wspomina Ryszard Kowalski. - Sam byłem
zresztą tego świadkiem. Mojej mamie zginął kiedyś pierścionek, poszła więc do
pani Ziółkowskiej, ta wzięła do ręki książeczkę do nabożeństwa osoby, która
umarła, położyła na niej klucz od mieszkania, obwiązywała to wszystko różańcem,
klucz brała na palce i zadawała pytania: czy pierścionek ukradł ten i ten? Nic
się nie działo. Pytała więc dalej podając inne imię i nazwisko. Przy jednym z
nich klucz spadł i okazało się, że ta osoba rzeczywiście miała pierścionek na
sumieniu, zresztą go oddała.
Jak już wspomniałem, wokół rozbieranego domu krążyło sporo
osób zainteresowanych jego elementami. Większości, podobnie jak mnie, zależało
na ozdobnych detalach, pan Ryszard poszedł tam jednak ratować swoje rodzinne
pamiątki. Zdobył m.in. fragment gazety z końca XIX wieku, który jak się
okazało, budowniczowie kamienicy schowali (było to częstą praktyką) pod podłogą
jego pokoju. Kiedy rozmawialiśmy narzekał tylko na to, że nie udało mu się
przechwycić drewnianych kogutów znad ganku, bo już ktoś je wcześniej zabrał…
Cóż, uspokoiłem go, że drewniane ptaki trafiły w dobre ręce. Dostała je Ania a
zanim koguty wylądowały na ganku jej rodzinnego domu, trafiły do znajomej
konserwatorki, która wykonała również laubzegowe kopie. Jedną z nich dostał pan
Ryszard i bardzo się przy tym wzruszył. Opis uroczystości w Czernikowie, wraz z dodatkowymi informacjami na temat kamienicy, znajduje się
tutaj.
Pan Ryszard śledził rozbiórkę swojego domu dzień pod dniu,
przy okazji nakręcił zresztą poruszający film.
Uratował również jedną drewniano-ceglaną kratkę, którą chce
umieścić przy budowanej trasie, na pamiątkę dawnej Chełmiunki.
To doby pomysł, na ostatnim spotkaniu władzy z mieszkańcami
Chełmińskiego Przedmieścia pojawiła się zresztą idea stworzenia muzeum zniszczonej
Chełmiunki. Na ekranach dźwiękoszczelnych, którymi gospodarze Torunia grodzą
miasto można by było zawiesić np. zdjęcia zburzonych budynków. Dzięki temu
przyszli mieszkańcy dzielnicy mieliby przynajmniej jakąś świadomość tego, jak
kiedyś wyglądały okolice Szosy Chełmińskiej. W tej chwili stare przedmieście
znika bez śladu, przez co za kilka lat nikomu pewnie nawet nie przyjdzie do
głowy, aby szukać śladów przeszłości. Trochę się jednak martwię, aby
barbarzyńcy na urzędach nie przykryli muzeum swojej winy mówiąc, że
przedmieście zniszczyli, ale przecież dbają o zachowanie pamiątek.
I to by było na tyle. Tymczasem, bo wartych opisania
startych z powierzchni ziemi budynków na Chełmiunce jest jeszcze wiele. W
jednym z nich mieszkał po wojnie cygański król, pod innym zatrzymywały się
tabory, a jeszcze inny dość niespodziewanie otworzył się przed nami dzięki dwóm
przedwojennym fotografiom.