czwartek, 30 stycznia 2014

Dramat (z) Bydgoskiego Przedmieścia


Na początku października 2013 roku nocny pożar strawił kamienicę przy ulicy Bydgoskiej 26 w Toruniu. Zginęły trzy osoby i z tego właśnie powodu zwlekałem z blogowym epitafium dla budynku, jednego z najbardziej niezwykłych na Bydgoskiem.
Przyszłość słynnego przed wojną pensjonatu „Zofijówka” stoi dziś pod znakiem zapytania, który jednak nie wróży raczej nic dobrego. Miasto dopiero przymierzało się, by miejsce odwiedzane przez Witkacego, wpisać do rejestru zabytków. W tym miejscu powinienem w zasadzie przerwać pisanie, bo trudno jest pochylać się nad klawiaturą z opadniętymi rękoma, jednak na tyle długo błąkam się między architektonicznymi skarbami Torunia, by mnie to już przestało dziwić. Zresztą zabytki również już się na Bydgoskiem paliły, jeden z najbardziej bolesnych tego przykładów został niedawno pięknie opisany u sąsiadów na Murze Pruskim. Wpis, jak i całą stronę, bardzo polecam, do historii domu ostatecznie przeniesionego przez niezwykłego człowieka, z ulicy Krasińskiego pod Golub-Dobrzyń, dodam jednak kilka słów. Wpisany do rejestru zabytków obiekt, który kilka lat temu tak bardzo zawadzał właścicielom zajmowanej przez willę działki, można było uratować i u nas zatrzymać. Ówczesny miejski konserwator przedstawił najwyższym władzom Torunia pomysł jej przeniesienia w inne miejsce. Delikatnie mówiąc, nie spotkało się to ze zrozumieniem, oficjalnie ze względu na koszty. W tym samym czasie władze miasta utopiły ponad trzy miliony złotych w grającą fontannę... Wspominam o tym, bo z głównymi gospodarzami miasta ostatnio dość ostro się ściąłem w sprawie ochrony naszego miejskiego dziedzictwa właśnie. Za jakiś czas do tego ścięcia wrócę.
Mam zacząć od pożaru? Nie, złe wiadomości lepiej dozować. Sięgnę zatem do ciekawych początków i późniejszych lat chwały. Przez tych kilka miesięcy sporo pamiątek z tamtych czasów udało mi się zebrać. Z pomocą przyszło tu wiele osób. Widoczną niżej archiwalną fotografię z 1914 roku, na której widać fragment kamienicy, zawdzięczam na przykład pani profesor Magdalenie Niedzielskiej.
Drugi widok pochodzi ze stycznia roku 2014. Na pierwszy rzut oka są dość podobne, w praktyce jednak dzieli je przepaść. Pochodzą z dwóch, zupełnie różnych światów. Na zdjęciu czarno-białym prezentuje się fragment zabudowy najbardziej wtedy eleganckiej dzielnicy miasta, niżej zaś widać... Dramat. Dawne kamienice na Bydgoskiem są dziś na ogół w tragicznym stanie. Efekty wieloletnich zaniedbań remontowych potęguje również to, że od dawna Bydgoskie było dla miasta w zasadzie jedynie składowiskiem mieszkań socjalnych. Było i jest.
To jednak tylko jedna strona medalu. Mimo obecnej mizerii, okolice największego parku w Toruniu nadal są w cenie. Ta cena powoduje jednak chore sytuacje podobne do tej przy ulicy Krasińskiego. Dla inwestorów, w znakomitej większości nie są to już piękne kamienice z bogatą historią, lecz działki pod zabudowę. Oryginalne obiekty burzone są zatem na potęgę. Czego innego można się jednak w naszym mieście spodziewać? Znajomy z ulicy Krasińskiego, która niemal całkowicie została już zastawiona blokami, przytoczył mi kiedyś dialog mieszkańców tej nowej części Bydgoskiego. Dwaj panowie zachwycali się urokami miejsca, w którym przyszło im mieszkać. Wszystko by tu było fajne, gdyby nie te stare budy... Świadomie, bądź mimowolnie, zacytowali słynną już wypowiedź prezydenta miasta, który swego czasu podobnie raczył się wyrazić o głęboko zakorzenionych w toruńskim gruncie kamienicach.
Jakie duchy wypełniają te spękane obecnie i zawilgocone mury? Zaraz zacznę je wywoływać, tymczasem jednak proszę zerknąć jeszcze raz na archiwalne zdjęcie. Ściana domu przy Bydgoskiej 26 pyszni się tu nadal „pruskim murem” i bogactwem drewnianych ozdób, typowym dla tego typu zabudowy, który do niedawna był wizytówką Torunia. Taką samą, jak słynny gotyk na dotyk.
Adres Bydgoska 26 stał się sławny w pierwszej połowie lat 20. ubiegłego wieku, kiedy Kazimiera Żuławska otworzyła tam swój pensjonat. Kamienica została jednak zbudowana znacznie wcześniej, 13 września 1878 roku Wilhelm Pastor kupił działkę od właściciela ziemskiego Carla Henninga i postawił na niej tartak, oraz dom dla siebie. „Rudera” przy Bydgoskiej składa się z dwóch części, pierwsza zaczęła powstawać ta stojąca prostopadle do ulicy. 
Wszystkie te mądrości wyniosłem z toruńskiego Archiwum Państwowego. Starych zdjęć kamienicy tam niestety nie ma, wrzucam zatem ilustrację bardzo współczesną, wykonaną już po pożarze i rozbiórce charakterystycznej wieżyczki.
Na początku XX wieku swoją siedzibę miała tu drukarnia książek Bruna Franke (tel. 293). Mieściła się zapewne w oficynie, ponieważ w części głównej, właściciel oferował mieszkania na wynajem. Stara reklama, jak wszystkie pozostałe, pochodzi ze skarbca pana Bohdana Orłowskiego, miłościwie panującego na oToruniu.net. Opublikowane na łamach „Gazety Toruńskiej” w 1912 roku ogłoszenie o wynajmie, znalazła natomiast Ania.
Dwa mieszkania, każde o pięciu pokojach na 600 i 700 marek rocznej dzierżawy z ogródkiem zaraz do wynajęcia.
Na chętnych nie trzeba było długo czekać, kilka numerów później, w toruńskim dzienniku ukazało się obwieszczenie, że przy Bydgoskiej 26 poszukiwani są lokatorzy już tylko do jednego mieszkania. Jak się później dowiedziałem od ich następców, te dwa mieszkania zajmowały w zasadzie całą kamienicę.
W odrodzonej Polsce Toruń stał się stolicą województwa pomorskiego. Mocno zgermanizowanego, chociaż w samym mieście żywioł polski był podczas zaborów bardzo silny. Szybko zaczęło rozwijać swoje kulturalne skrzydła, m.in. przy wsparciu przybyszy z innych zakątków kraju. Jednym z tych gości była Kazimiera Żuławska, która kupiła kamienicę przy Bydgoskiej i otworzyła tam pensjonat. „Zofijówka” błyskawicznie stała się Parnasem nie tylko dla artystów toruńskich. Często zaglądał tutaj Witkacy, czemu zresztą toruński teatr zawdzięczał prapremiery „Wariata i zakonnicy” - sztuki, na bardzo kościelnie i narodowo zorientowanym Pomorzu nazwanej „Wariatem i pielęgniarką”, oraz „W małym dworku”.
Ogarnął mię jakiś nastrój niesamowity, jakiś dreszcz grozy, czułam, że jednak coś w tem jest, coś, nad czem pomyśleć i zastanowić się jest warto, że jednak utwór to niezwykłej miary.
Tak swoje wrażenia z toruńskiej prapremiery „W małym dworku” opisała 22 lipca 1923 roku na łamach „Słowa Pomorskiego” Zofia Guzowska. Całą recenzję można przeczytać w książce „Toruń między wojnami” Katarzyny Kluczwajd. Tu również, obok reprodukcji oblicza pomorskiej Muzy, jakie wyszło spod pędzla Firmy Portretowej, znajduje się fragment listu Witkacego do Żuławskiej z lutego 1922 roku:
Piszę, maluję itd., ale zaczyna to być tylko snem czyimś o mnie. Nie wiem, jak to się skończy. Może, aby się odetkać, będę musiał przyjechać do Torunia...
Niezwykle ciekawy tekst o Żuławskiej i jej pensjonacie napisał swego czasu Maciej Czarnecki, wtedy dziennikarz lokalnej „Gazety Wyborczej”. Koniecznie proszę przeczytać!
Ja poszedłem nieco innym i bardziej przyziemnym tropem. Dałem nura w archiwalia.
Ważne dla rodzin bez mieszkań. Pensjonat „Zofijówka” Bydgoska 26, poleca pokoje ciepłe, słoneczne na sezon jesienny i zimowy. Wiadomość na miejscu od godziny 3 do 5 po południu.
Takie ogłoszenie ukazało się w „Słowie Pomorskim” 25 września 1921 roku. Generalnie jednak lekkiego życia Żuławska w Toruniu nie miała. Miejscowa policja nachodziła ją m.in. w związku z drutem kolczastym, jaki zleciła rozpiąć w ogrodzie dla – jak tłumaczyła – ochrony jej włości przed zwierzętami. Długo również toczyła się awantura o reklamę.
Według raportu posterunkowego Policji Państwowej urządziła Pani godło bez zezwolenia tutejszego Urzędu, wobec tego nakłada się na Panią grzywnę 300 marek i o ile życzy Pani, aby godło nadal pozostało, należy podać do podpisanego Urzędu wniosek o pozostawienie takowego, z rysunkiem jak godło wygląda, wymiarami tegoż i kolorem liter.
Oto treść jednego z dokumentów, jakie znalazłem w toruńskim Archiwum Państwowym. Papier był zdaje się podpisany przez ówczesnego prezydenta miasta. Czytam to któryś już raz, z niezmiernie wielką fascynacją. Cóż za troska o reklamową stronę Torunia i jaka konsekwencja! Czy to w ogóle było możliwe? Trudno w coś takiego uwierzyć, tonąc w powodzi obecnej pstrokacizny z jednej strony i miejskiej pod tym względem niemocy, z drugiej. Cytowane wyżej pismo zostało wysłane w listopadzie 1922 roku. Żuławska na to odpowiedziała czymś takim:
Szyld ten jest to deska na niebiesko pomalowana z białym napisem „Zofijówka” i nic więcej, umieszczona przy bramie ogrodowej.
Swoją drogą brama ta, ładnie zdobiona, zniknęła gdzieś po październikowym pożarze. Mam nadzieję, że Pytia nie poczuje się zazdrosna, jeśli zabawię się w proroka i napiszę, iż furtka trafiła na złom?
Dzięki uprzejmości dyrekcji naszego Archiwum ozdabiam swoją stronę zdjęciem jednego z dokumentów opatrzonego autografem Żuławskiej.
Korespondencja dotycząca reklamy krążyła między magistratem i Bydgoską 26 do początków 1926 roku. Ostatnie pisma dotyczyły zaległych opłat za szyld, pozostały jednak bez odpowiedzi. W styczniu „Zofijówka” została zamknięta.
Podziw dla służb miejskich sprzed 90 lat każe mi również zajrzeć w inny kąt kamienicy. Reklama „Zofijówki” nie była jedyną przy Bydgoskiej 26, jaką magistrat wziął wtedy pod lupę. We wczesnych latach 20., na pierwszym piętrze oficyny, ulokował się „Chic Parisien”, pierwszy na Pomorzu salon wykwintnych mód damskich. Pochodząca z 1923 roku „Księga adresowa miasta Torunia wraz z Podgórzem i powiatem Toruń-Wieś” podaje, że należał on do Agnieszki Kamińskiej. Tu również reklama była uważnie analizowana, w archiwum przy Idzikowskiego znajduje się zresztą jej piękny projekt. Podobny do tego z reklamy opublikowanej na łamach „Słowa Pomorskiego” 30 sierpnia 1922 roku. Archiwalny szkic reklamy jest kolorowy, jego bledszy odpowiednik z gazety zawiera za to więcej informacji.  
Bydgoską 26 wspomina się dziś głównie dzięki jej wielkiej przedwojennej przeszłości. Tymczasem historia, jeśli nie wyrywa się jej z korzeniami, lubi powtórki i ukrywa wiele innych skarbów. Wiele razy miałem okazję się o tym przekonać, nie rozczarowałem się pod tym względem także tutaj. W 50. latach ubiegłego wieku, mieszkanie znajdujące się na pierwszym piętrze kamienicy, zajął doktor Władysław Polakiewicz, słynny toruński ortopeda, twórca nowoczesnej ortopedii w Szpitalu Miejskim i jej wieloletni ordynator, który zresztą, w swoim prywatnym gabinecie przy Bydgoskiej, przyjmował również prywatnie i nie liczył się przy tym z kosztami. Jego potomkowie skontaktowali się z redakcją i pozwolili dopisać kolejny rozdział bogatych dziejów dawnej „Zofijówki”. Ukazał się on w „Nowościach” bodajże w listopadzie 2013 roku.
Syn doktora nadal mieszka na Bydgoskiem, poza wrażeniami oraz nagranymi wspomnieniami, z jego domu wyniosłem również kopię zdjęcia, jakie zamieściłem w gazecie i pozwalam sobie wrzucić je również „Piątą stronę”. Widać na nim doktora Polakiewicza siedzącego w mieszkaniu przy Bydgoskiej, w towarzystwie siostry Marii, bliskiej współpracowniczki Marii Znamierowskiej-Prüfferowej, założycielki Muzeum Etnograficznego w Toruniu.
No i jak, czy stare mury rzeczywiście zasłużyły na to, by dziś z nimi walczyć? Bardzo przepraszam, obecne władze Torunia oficjalnie przecież o nie bardzo dbają. Skupiają się jednak głównie na starówce, im dalej jednak od niej, tym bardziej stają się ślepe.
Dla jasności dodam, że dom przy Bydgoskiej 26 ma dziś swojego prywatnego właściciela. Właściciel zaś ma problem, bo gdyby obiekt znajdował się w rejestrze zabytków, mógłby się starać o wsparcie finansowe na jego odbudowę. Miasto także znajduje się teoretycznie w tarapatach. Gdyby dawna „Zofijówka” była wpisana do rejestru, miałoby większe możliwości, aby jej historycznych murów bronić. A tak... Nie będę tu wpisywał niecenzuralnych komentarzy, choć powinienem.
Tyle historii, przyszedł czas na smutną teraźniejszość. Przed pożarem „Zofijówka”, czyli jak kto woli, stara buda z Bydgoskiego, nie wyglądała najlepiej. Jej słynna wieżyczka była zabita dechami. 
Świadkowie mówili, że paliła się jak pochodnia.
Ja tego nie widziałem, pożar wybuchł w nocy z piątku na sobotę, na miejscu pojawiłem się przed południem 5 października. Strażacy przygotowywali się akurat do demontażu resztek wieżyczki. Za nimi widać nowe bloki przy ulicy Krasińskiego.
W ostatnich chwilach swojego istnienia, zasłonięta wcześniej deskami konstrukcja, błysnęła resztkami swoich bogatych zdobień.
Drewno opalone, ale wewnątrz wydaje się całkiem zdrowe.
Trudno jest w tej sytuacji walczyć o niezwykłe mury. W pożarze zginęło przecież dwoje dzieci i ich ojciec. Ja nie mogę jednak stać obojętnie i tylko patrzeć, bo przecież razem z kamienicą przepadnie spory kawał historii Torunia. Mam nadzieję, że udało nam się jakoś ten problem rozwikłać, ja pisząc w gazecie o pożarze, nigdy nie zapominałem o ludziach, koleżanka natomiast zorganizowała pomoc dla pogorzelców. Jej się udało, ja na efekty czekam.
Płonąca „Zofijówka” miała swojego prywatnego właściciela, zamieszkana była jednak wtedy przez gminnych lokatorów, którym miasto, mimo wyroków eksmisyjnych, nie było jeszcze w stanie zapewnić lokali zastępczych. Trudna sprawa, ale w Toruniu dość typowa. Miasto musiało właścicielowi zapłacić odszkodowanie za to, że nie jest w stanie poradzić sobie z problemem. Ten również nie miał lekko, skarżył się m.in. na to, że ktoś podkrada mu prąd. Z tego powodu częściowo zresztą odciął dopływ energii. Mieszkańcy narzekali, że po schodach na poddasze musieli wchodzić ze świeczkami. Pożar wybuchł właśnie tam, kamienicę spalił zaprószony ogień. Nie wiem jednak dokładnie, jak do tego doszło.
Balkon widoczny na archiwalnym zdjęciu sprzed wieku, przetrwał nienaruszony. Reszta wygląda jednak gorzej – górną kondygnację strawił ogień, a woda ze strażackich sikawek przelała się aż do piwnicy.
Ze zniszczonych ścian odpada tynk eksponując fragmenty oryginalnej konstrukcji szkieletowej. Jeśli dobrze pamiętam, to połączenie białych cegieł i drewna jest bardzo charakterystyczne dla początków pruskiego muru. Przy Bydgoskiej 26, pierwotne ściany, doskonale widoczne na zdjęciu sprzed wieku, warstwy tynku zakryły w dwudziestoleciu międzywojennym.
Tynk odpada, kamienica zieje pustkami. Po godzinach, bo za dnia trwa tam wielkie piłowanie i odzyskiwanie wszystkiego, co tylko da się sprzedać lub spalić. Jak długo jeszcze?

niedziela, 19 stycznia 2014

Pomorskie echa wybuchu Krakatau


Bardzo przepraszam, ale na chwilę oderwę Państwa od Torunia i, posiłkując się jednym z największych widzianych w czasach ludzkich tsunami, zaniosę daleko za horyzont. Niespokojnych uspokoję, w odległą i ryzykowną podróż wybierzemy się z dawną toruńską prasą pod pachą.
We wczesnym dzieciństwie miałem kilka koników. Bujany nadal stoi gdzieś w garażu rodzicielskiego domu. Ja się jednak chciałem tu odwołać do innych, które mnie pochłonęły, gdy już z siodełka tego konika zlazłem.
Jednym z nich były dawne europejskie kolonie. Ten konik poniósł mnie za widnokrąg, kazał rzucać się na wszelkie dostępne książki na temat, oraz mapy i atlasy – im starsze, tym lepsze. Hmmm, w ten oglądany w Chełmnie chętnie bym się jeszcze raz zanurzył... Dziecinna fascynacja okazała się zresztą bardzo pożyteczna, wśród tematów, jakie dostałem na maturze z historii, pojawiły się wielkie odkrycia geograficzne. Wypalone w pamięci stare mapy, oraz kilka przeczytanych książek przygodowych i komiksów pozwoliły mi napisać na szóstkę, bodajże pierwszą w historii szkoły.
Takie wycieczki za horyzont sprawiły również, że we wczesnych latach z wypiekami na twarzy łowiłem wszystko, co wiązało się z katastrofą „Titanica”. W setną rocznicę tego dramatu siedziałem do późna, wrzucając na Piątą Stronę doniesienia lokalnej prasy. Pomorskie echa katastrofy liniowca można znaleźć tutaj.
Kolejną ważną dla siebie rocznicę, zupełnie jednak przespałem. Między mapami sprzed lat, poświęconym „Titanicowi” numerem „Morza”, mam też na półkach kilka prac na temat wielkich wybuchów wulkanów.
Dla Wezuwiusza swego czasu straciłem głowę, w 1990 roku miałem zresztą okazję spojrzeć na niego ze zrujnowanych Pompejów. Poza morderczą górą, która jednak udzieliła schronienia buntownikom Spartakusa, napatrzyłem się na odlewy odciśniętych w popiele trupów. Ludzkich, bo do słynnego psa wtedy nie dotarliśmy. Mam to wszystko gdzieś na slajdach, chyba muszę ich poszukać.
Tak na serio, do Pompejów zawitałem jednak kilka lat później, dzięki „Naszej Pani Radosnej”, fantastycznej książce Władysława Zambrzyckiego. Położyłem przez nią swoją pierwszą klasówkę z łaciny, bo zamiast uczyć się słówek, czytałem, a gdy skończyłem, zabrałem się za czytanie raz jeszcze. Dziś znam już ją prawie na pamięć, bo często, z nieustająco wielką przyjemnością, do niej wracam. Swego czasu w taniej książce kupiłem zresztą 20 jej egzemplarzy, by się tym skarbem dzielić. Niestety, wszystkie już rozdałem. Zaczytywane przeze mnie wydanie ukazało się w 1991 roku, oparte na wcześniejszej o 60 lat pierwszej publikacji Towarzystwa Wydawniczego Rój, oraz kolejnego wydania Czytelnika z roku 1957. Pełno w nim było wpadek edytorskich, jednak cudowna treść nie pozwalała zwracać na to uwagi.
Odbiegam od tematu, wstęp pisząc zdecydowanie zbyt długi. Skoro jednak już zahaczyłem o Zambrzyckiego, muszę wspomnieć o jeszcze jednej postaci. Bywając w Warszawie, często gościłem w niezwykłym antykwariacie „Cytat” przy ulicy Krochmalnej. Prowadził go pan Przemysław Cieślak. Skończony głupol, zaglądałem do niego nieświadomy tego, z jak bardzo ciekawym człowiekiem  mam do czynienia. Cieszyło mnie m.in. to, że obaj żywimy wielki szacunek dla Zambrzyckiego. Ja jednak jego książki tylko czytałem, a pan Przemysław je opracowywał i wydawał. Robił to na początku lat 90. jako współwłaściciel wydawnictwa, które wydało moją „Naszą Panią”, a także później, kiedy wspólnik go wykołował i pozbawił antykwariatu. Cieślak wydał po tym „Kwaterę Bożych Pomyleńców”, najbardziej znaną książkę Zambrzyckiego – równie wspaniałą, bardzo polecam. Rozpoczął też pracę nad ponowną publikacją „Naszej Pani Radosnej”. Niestety, dzieła nie dokończył, zmarł w maju 2012 roku.
Okładki obu książek prezentuję powyżej, wracając jednak do wulkanicznych fascynacji... Jak każdego zanurzonego w lawie dzieciaka, poza wybuchem Wezuwiusza z 24 sierpnia 79 roku, niezmiernie interesowała mnie również erupcja Krakatau z 27 sierpnia roku 1883. Kilka miesięcy temu minęła 130 rocznica tego największego wulkanicznego kataklizmu w dziejach ludzkości, którą przespałem, ale teraz nadrabiam zaległości.
Krakatau to wyspa wulkaniczna między Sumatrą i Jawą. Wybuch wulkanu w 1883 roku spowodował całkowitą zagładę lądu, eksplozja była słyszana podobno nawet w Australii, podmuch, jaki wtedy powstał, siedem razy okrążył planetę, a wyrzucone w przestrzeń gazy spowodowały, że przez trzy lata słońce świeciło się na zielono. Zginęło niemal 40 tysięcy ludzi, głównie z powodu wielkiej fali tsunami, jaka zdemolowała Oceanię i dotarła aż do Afryki. Jak widać na załączonym na samej górze obrazku, prasa brytyjska szczegółowo zajęła się sprawą 8 września. Pierwsze doniesienie w „Gazecie Toruńskiej” pojawiło się w czwartek, 30 sierpnia. Oto ono:
Z Batawii donoszą o erupcjach wulkanicznych na wyspie sundajskiej Krakataos. Wybuch rozpoczął się w niedzielę i wielkie wyrządził spustoszenie na północnej części prowincyi jawańskiej Batawie, szczególnie ucierpiały od upadającego popiołu i pumaksu plantacye drzew oraz mosty i drogi. Dzielnicę europejską w Aszjer i obóz osady chińskiej w Nerak zburzyły bałwany morskie piętrząc się do niebywałej dotąd wysokości. Popiół tak zaciemnił niebo, że w Batawii dzień w noc zamienił; i tutaj nadzwyczaj wysokie fale zalały dolną część miasta. 
Pierwszą archiwalną ilustrację, pochodzącą z brytyjskiej prasy z epoki, pozwoliłem sobie zaczerpnąć z „Ziemi, roślin i zwierząt” Larousse’a, książki wydanej przez Naszą Księgarnię w 1985 roku. Druga pochodzi z Wikipedii, gdzie zresztą można znaleźć szczegóły kataklizmu, o których już dziś nie pamiętam. Mam nadzieję, że nikt mi tych pożyczek nie będzie miał za złe, ilustracje do tego tematu mogłem czerpać wyłącznie ze źródeł zewnętrznych, a są one niezbędne, ponieważ „Gazeta Toruńska”, która miejscową teraźniejszość komentowała na ogół przy pomocy kilku zdań, wybuchowi Krakatau poświęcała całe kolumny. Oto pierwsza z obszernych relacji, jaka pojawiła się w gazecie we wtorek 23 października A.D. 1883.


HOLANDYA

O strasznych przewrotach wulkanicznych na wyspie Jawie, otrzymał nareszcie autentyczne szczegóły zarząd austryackiego Lloyda od agenta swojego w Batawii. Ze sprawozdania tego ostatniego czerpiemy następujące szczegóły:
Ubiegły tydzień (ostatni sierpniowy) był świadkiem najstraszniejszych, najgwałtowniejszych wybuchów wulkanicznych, jakiemi kiedykolwiek archipelag malajski został nawiedzony. I znów wyspa Krakatau była ogniskiem, z którego rozchodziło się zniszczenie wokoło.
Dnia 26 sierpnia (był to dzień niedzielny) o godzinie 4 po południu usłyszano detonacye, które zdawały się pochodzić od południowego zachodu. Do wieczora stawały się one coraz gwałtowniejszemi, a następnego dnia rano były wręcz ogłuszającemi. Kiedy nastał dzień, atmosfera na widnokręgu zachodnim miała barwę siarki i ognia, a warstwa subtelnego białego popiołu pokrywała ziemię.
O godzinie 9 rano detonacye ustały; w godzinę później atoli czarne chmury zasłoniły całkiem niebo i słońce. Gęsty deszcz popiołu, siarki i pyłu zaczął padać na ziemię, a o godzinie 11 przed południem nastała ciemność tak gruba, że cały ruch w mieście musiał ustać.
O godzinie 12 w południe z wielkim szturmem stoczył się na miasto wał wodny 17 stóp wysoki, który wiele mniejszych statków wyrzucił na brzegi, w ogólności jednak zrządził znaczne szkody. Prawie suche o tej porze łożyska rzek nagle wezbrały wodą, przyczem także znaczna liczba mniejszych statków poszwankowała. Woda jednak ustąpiła równie prędko, jak przybyła, a o godzinie 1 ustał także deszcz popiołu i niebo się wypogodziło. Lecz o godzinie 2 z południa uderzył o miasto od morza drugi, znacznie wyższy wał wodny, pochłonął kilku krajowców i dwóch Europejczyków.
W przystani Tanjong Prisk parowiec „Princess Wilhelmina” o włos tylko uniknął rozbicia się o brzegi; wiele mniejszych statków zaś zniosła woda głęboko w ląd. W samej Batawii jednak dalszej katastrofy nie było. Natomiast wzdłuż całego południowo-zachodniego wybrzeża Jawy przewrót wulkaniczny, równie jak u południowych wybrzeży Sumatry, zrządził straszliwe spustoszenia, które na razie nawet ocenić się nie dadzą.
Dotychczas pod tym względem stwierdzono co następuje:
Wyspa Krakatau, której najwyższa góra miała 2600 stóp wysokości, znikła z powierzchni morza bez śladu. Wyspa Dwaisindetong pękła na pięć części, a pomiędzy wyspą Krakatau i Gibiesie utworzyło się wśród morza 16 nowych wulkanów. Dno morza w cieśninie Sundajskiej uległo bardzo znacznym przeobrażeniom, których oznaczenie dokładne wymagać będzie bardzo długiego czasu, a tymczasem żegluga narażona jest na wielkie niebezpieczeństwo. Latarnie morskie w Anjer i na południowo-zachodniem wybrzeżu Jawy zburzone zostały do szczętu. Straszliwy wał wodny, do 100 stóp wysoki dokonał tam zarówno, jak i na wybrzeżach Sumatry, przerażających spustoszeń.
W Mesakau, mieszkańcy, widząc zbliżający się gwałtowny przypływ morza, uciekli na pobliskie wzgórza, mimo to jednak co do jednego pochłonięci zostali przez olbrzymie bałwany, z wyjątkiem jednego tylko Europejczyka i dwóch krajowców. W Mauk i Karmat, które zburzone zostały do szczętu, utonęło trzysta osób. W Tereuginie ostał się tylko jeden dom; zginęli wszyscy Europejczycy i krajowcy. Anjer, jak się zdaje, znikło całkowicie z powierzchni ziemi.
Agent Lloyda w Sewang przesłał zaś następującą depeszę: „Wszystko znikło tu z powierzchni ziemi; mnóstwo ludzi zginęło”. Doki na wyspie Amsterdam zostały zerwane, a szczątki ich zaniosło wzburzone morze aż do brzegów wyspy Middelburg. W dolinie Zirengen, według ostatnich doniesień urzędowych, 10.000 ludzi postradało życie w ciągu kilku godzin. Miejsce, gdzie było położone miasto portowe Selok-Betong jest obecnie nieprzystępne dla okrętów, ponieważ morze jest tam zatarasowane masami pumeksu i namułu. W niektórych miejscach cieśniny Sundajskiej pływa osiem stóp gruba warstwa pumeksu.
Wspominałem gazetę z dawnych lat, w której znajdował się ciekawy artykuł na temat wybuchu Krakatau. Pamiętam z niego mapę najbardziej dotkniętej erupcją półkuli ziemskiej, z podanymi wysokościami fal tsunami, jakie siały spustoszenie na wybrzeżach. No, w głębi lądu również. Na jednej z ilustracji w tekście widać było statek w dżungli. Znów pozwalam sobie podeprzeć się ilustracją i informacjami pochodzącymi z sieci. Parowiec „Berouw” niszczycielska fala zaniosła kilka kilometrów w głąb lądu. Patrząc na te niezwykłe zjawisko, dajemy ponownie nura w „Gazetę Toruńską”. Polski dziennik powołując się na gazetę z Berlina, opublikował w wydaniu z wtorku, 30 października roku pamiętnego, relację naocznego świadka zagłady.

HOLANDYA

O katastrofie, której ofiarą padła Krakatau, podawaliśmy już niejednokrotnie szczegóły. Straszny ten kataklizm, przejmujący dreszczem najobojętniejszych, tak opisuje naoczny świadek, którego korespondencyą powtarzamy za Berl. Tagbaltt: „Przeszliśmy tutaj przez straszne wypadki i gwałtowne trzęsienie ziemi. O 112 angielskich mil od Batawii leży wyspa Krakatau, która od trzech wieków posiada smutny rozgłos, iż liczne położone na niej wulkany wciąć grożą wybuchem. Przed dwoma laty jednak poczęły one dopiero dawać znowu znaki życia. W nocy 27 sierpnia rozpoczęły się właściwe wybuchy. Już w wilią wieczorem słyszeliśmy gwałtowny huk, że jednak deszcz lał i była burza, sądziliśmy, iż to pioruny biją. O godzinie 11 poszedłem spać, lecz zaledwie spałem pół godziny, zostałem przebudzony przez straszny trzask. Przestraszony wyskoczyłem z łóżka i doznałem wrażenia, - jak gdyby przed mojemi oknami strzelano z armat i na ulicy wrzała walka. Takich strzałów narachowałem 10 i dopiero przyszedłem do przekonania, że zostały spowodowane wulkanicznemi wybuchami. Chciałem otworzyć okno, ale szyby pękające obsypały mi twarz. Huk, jaki dał się słyszeć, trudno opisać. Okna pękały, tynk ze ścian odpadał, lampy gasły, cały dom trząsł się. Uspokajałem jak mogłem dzieci, które się pobudziły i czułem się spokojniejszym, gdy mieszkający ze mną pod jednym dachem, wrócili wszyscy do domu. O spaniu nie mogło być mowy. O 2 godzinie w nocy huk był najsilniejszy. Nad ranem zmienił się w bezustanny grzmot. Powietrze było jasne i czyste, zimno przenikliwe. Przerażone zwierzęta biegały jak szalone. Ptactwo szukało ratunku w powietrzu, tak, że aż niebo prawie zaciemnione zostało. Miliardy owadów, mrówek, pszczół, zrywały się z rozpalonej i drżącej ziemi. Ale najstraszniejszych chwil jeszcześmy nie przeżyli. Wyszedłem na miasto. Koło godz. 9 poczęło się ściemniać, a w pół godziny później niebo było czarne jak smoła. Strach opanował całą ludność. Z szumem spadły naraz niezmierne masy popiołu, które w jednej chwili pokryły powierzchnię ziemi warstwą na trzy do czterech stóp grubą. Kto tylko miał nogi, począł uciekać. Ciemno było jak w nocy. Powietrze duszne do niewytrzymania. Spadająca siarka zapalała się w powietrzu, niebieskie płomyki latały tu i ówdzie. Kolana nam się trzęsły, byliśmy bliscy omdlenia. Deszcz popiołu trwał do 6 wieczór.
Stopniowo rozpoczęło się rozjaśniać, lecz zapach siarki dotąd zatruwa powietrze. W poniedziałek wieczorem tak się oziębiło, że musieliśmy się ubrać w najcieplejszą odzież. Doznawaliśmy wrażenia, jak gdybyśmy nagle z najbardziej gorącego lata przeszli do ostrej zimy. Batawia przedstawiała zupełnie krajobraz zimowy. Drzewa ogołocone z liści wskutek gorąca, mają gałęzie pokryte szarym popiołem. Niebezpieczeństwo minęło, ale spustoszenie jest straszne. W środku morza pootwierały się wulkany i pchały znaczące masy wód nad Batawią. Wilki morskie i krokodyle spadały jak deszcz. Dolna część miasta przez 10 minut znajdowała się pod wodą. Mniejsze czółna i szalupy osiadły na środku ulic. Telegramy donoszą, że cała wyspa Krakatau, która była tak wielka jak Irlandya, przepadła. Całe miasta, lasy i pola zniknęły. Liczbę zaginionych Europejczyków obrachowują na dwieście do trzystu.

Bardzo mnie to zaintrygowało! Spadające z nieba krokodyle mógłbym jeszcze w tych niecodziennych warunkach zrozumieć, ale wilki morskie? Ki diabeł, czy autor widział zlatujących na ziemię marynarzy? No i jak długo gościł w dotkniętym kataklizmem regionie, skoro w małej wysepce wulkanicznej zobaczył drugą Irlandię?
Gdzie diabeł nie może, tam jednak Polaka pośle. Znalazł się więc rodak w oku tego cyklonu i później swoje przeżycia opisał wysyłając je do Warszawy, skąd na początku listopada trafiły one na łamy prasy toruńskiej. Są jednak na tyle obszerne, że przepisywać mi się ich nie chce, bo nie ma zamiaru tworzyć tasiemca, co go później trzeba będzie na Murze Chińskim rozwieszać. Drobiazgowa relacja z Batawii pojawiła się w dwóch częściach w „Gazecie Toruńskiej” z niedzieli 4 listopada. Wrzucam ją pod postacią zrzutów z ekranu.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Wilki morskie


Tu już naprawdę nie będę się odzywał, mam tylko zdjęcia bez treści. To rodzinne pamiątki po wujku pana Olgierda, który na przełomie lat 20. i 30. służył w Polskiej Marynarce Wojennej na torpedowcu ORP „Ślązak”. Na zdjęciach sporo widać, ktoś kto się na tym zna niedawno panu Olgierdowi je poopisywał, dobrodziej, który mi tą część swojej kolekcji wypożyczył, nie pamięta jednak, kto to był. Jak już wspomniałem, zdjęcia są na sprzedaż, gdyby ktoś był nimi zainteresowany, proszę o kontakt.
Powinienem pewnie zacząć od „Ślązaka”, jednak z całego zbioru najbardziej mi się chyba spodobało ujęcie kanonierki „Komendant Piłsudski”. Uzbrojony w dwa działa 75 mm i kilka karabinów maszynowych okręt został zbudowany w 1917 roku w fińskiej stoczni. Zatonął na Helu podczas kampanii wrześniowej, został jednak przez Niemców podniesiony, wyremontowany i wcielony do Kriegsmarine. W 1943 roku dobiły go we francuskim porcie Nantes alianckie bomby lotnicze.
Wilki morskie, czyli załoga „Ślązaka” pod koniec 1928 roku. Skąd to wiem? Wielu z nich, jak na prawdziwych wilków morskich przystało, ma w dziobach fajki, a fotografia jest wigilijną pamiątką, co widać na odwrocie.
Oto ten odwrót, a na nim lista nazwisk. Gdyby ktoś wypatrzył na niej krewnego, bardzo polecam łaskawej pamięci swoje dane kontaktowe.
 Zdjęcie wykonane pod pokładem, ale przy innej okazji.
 Tak wyglądał wtedy gdyński port.
 Takie statki tam wtedy zawijały.

I takie okręty. Jak wynika z opisu, którego źródła pan Olgierd nie pamięta, są to zdjęcia z wizyty włoskich krążowników w lipcu 1929 roku.
 Jak wynika z opisu, były to krążowniki „Francesco Ferrucio” i „Pisa”.
Ten pierwszy został zbudowany w 1902 roku, jego główne uzbrojenie stanowiło osiem dział 203 mm i sześć 152 mm. Niedługo po swoim rejsie do Polski został wycofany i trafił na złom.
Gości z Italii powitać miał ORP „Mazur”, którego najprawdopodobniej – znów opieram się na zdobytych przez pana Olgierda informacjach – widzimy poniżej. Być może też w ceremonii brał udział „Ślązak”, skoro wśród pamiątek członka jego załogi znalazła się dokumentacja fotograficzna tego wydarzenia. To tylko jednak moje domysły, w morskim archiwum mojego dobrodzieja nie brakuje obrazków kupionych zapewne od gdyńskich fotografów.
Jednym z nich jest na pewno lotnicze zdjęcie ORP „Bałtyk”, dawnego francuskiego krążownika pancernopokładowego, największego okrętu, jaki kiedykolwiek służył pod polską banderą. W polskich czasach pełnił funkcję okrętu szkolnego, na jego pokładzie – co zapewne widzimy na tym zdjęciu wykonanym na tle Kępy Oksywskiej (?) – odbywały się różne uroczystości, w tym promocje adeptów toruńskiej szkoły morskiej. Po upadku Gdyni we wrześniu 1939 roku okręt został przejęty przez Niemców i złomowany na początku lat 40.
Zdjęcie opuściło atelier G. Jakubowskiego.
Tak samo jak fotografia szkunera szkolnego Polskiej Marynarki Wojennej, legendarnej ORP „Iskry”, która swoją drogą w czasach, kiedy wuj pana Olgierda służył w marynarce, dopiero nabierała biało-czerwonych kolorów.
Te fotografie, które nie zostały wykonane przez G. Jakubowskiego, pochodzą z zakładu R. Morawskiego, który (zakład, nie R. Morawski) miał swoją siedzibę w Gdyni przy ulicy Gdańskiej. Oto jedno z jego dzieł przedstawiające torpedowiec ORP „Podhalanin”, lub "Śląsk".
ORP „Wilia”. Transportowiec Polskiej Marynarki Wojennej, który przed wojną m.in. przywiózł do kraju działa późniejszej baterii nr 31 „Cyplowej” im. Heliodora Laskowskiego na Helu. Te cztery armaty we wrześniu 1939 roku spędzały Niemcom sen z powiek, jeden z wystrzelonych przez baterię pocisków pod koniec miesiąca pokiereszował ostrzeliwujący półwysep pancernik „Schleswig-Holstein”.
Nasza „Wilię” natomiast wybuch wojny zastał w Casablance. Razem z „Iskrą” dotarł do Francji kontynentalnej, a później sam zawinął do Wielkiej Brytanii, gdzie jako „Modlin” został przekazany Polskiej Marynarce Handlowej. Swego bogatego żywota dokonał w dniu ataku aliantów na Normandię 6 czerwca 1944 samozatopiony jako część falochronu portu inwazyjnego.
Przeglądam podpisy, jakie panu Olgierdowi zostawił nieznany ekspert i widzę, że „Wilię” widać również na prezentowanym wyżej zdjęciu portu gdyńskiego.
Zapatrzyłem się na zdjęcia i pożeglowałem nieco poza widnokrąg. Jego granice wyznaczają natomiast ORP „Ślązak” i wuj pana Olgierda. Okręt, wraz z torpedową kompanią pod koniec lat 20. prezentował się tymczasem tak:
A życie na jego pokładzie było prawie jak w Madrycie...
Albo przy szwedzkim wybrzeżu, gdzie „Ślązaka” i wykonane na nim zdjęcie umiejscowił tajemniczy ekspert. Swoją drogą, gdyby zajrzał na Piątą Stronę, to bardzo go proszę o kontakt.
 Jeśli mnie pamięć nie myli, wuj pana Olgierda stoi w środku.
 Tu być może też.
 Zapewne także gdzieś tutaj. W czym towarzystwie?
Zapewne dobrym, co widać na załączonym obrazku.
 Lub obrazkach raczej...
O pozostałych fotografiach niestety nie jestem w stanie nic powiedzieć. Tutaj marynarze pozują na tle żaglowca, ale chyba nie jest to „Iskra”, bo ożaglowanie jej nie przypomina.
 A ci panowie? Paradują na kotwicy „Ślązaka”?
 Kto i przy jakim kole sterowym tu stoi?
 Zapewne, kumpel z wojska.
A tu pozostali?