niedziela, 4 listopada 2012

Mgła

Tytuł może budzić skojarzenia z filmem Johna Carpentera, ale choć jego „Mgła” należy do niewielu horrorów, jakie lubię, w tym przypadku podobnym odwołaniom życzę długich snów. Z mgły nad Czarnohorą nie wyłaniają się bowiem upiory. Wręcz przeciwnie! Aby się o tym przekonać, wystarczy pojechać tam późnym latem lub wczesną jesienią, wstać, tak jak my to robiliśmy, o 5 rano polskiego czasu, zjeść śniadanie - w Żabiem, gdzie mieliśmy kwaterę główną, żarcie wyjątkowo było dość podłe. Smaczne, jednak w porównaniu z porcjami serwowanymi w Osmołodzie czy Polanicy, tu podawano nam głównie desery. Później jeszcze jakaś godzinka na dojazd do punktu wyjścia i człowiek koło 7 naszego czasu stawał na ścieżce. Dookoła mgła słała się warstwami, które można było kroić, wyłaniali się z niej ludzie spieszący na autobus do pracy czy szkoły, przez białe zasłony przebijało się już jednak słońce, które później z mglistym tumanem wyprawiało niezwykłe rzeczy!
„O Łado, Łado...” śpiewała kiedyś Orkiestra Pod Wezwaniem Świętego Mikołaja.
Lubię takie domki.
Huculskie wioski na ogół są bardzo rozwlekłe i pną się mocno do góry. Poza domami na wysokościach, można tu także wpaść na cerkiew, z której do nieba jest stosunkowo niedaleko.
O, tempora... Fotografując niemal każdą napotkaną krowę, w pewnym momencie poczułem się jak niemiecki turysta w Polsce jakieś 20 lat temu...
Jesienna strona pajęczyny.
Śmierć kusi podobno ludzi światełkiem w tunelu. A ja bym wolał pójść takim szlakiem. Blask jest? Jest. Świątynia? Także. Do tego jeszcze nieco mgły (w dolinie płynie rzeka, zatem opary trzymają tam się mocniej). No i wygodna ścieżka prowadzi w dół, co cel wędrówki czyni bardziej kuszącym. Hm, do nieba w dół chyba się jednak nie chodzi...
Jaki fajny cebrzyk.
Brama triumfalna. Pamiątka wesela? Nasz przewodnik ocenił ją jednak jako zbyt skromną. Bardziej mu to pasowało na parapetówkę. Szkoda, że dotarłem do niej dopiero o świtaniu...
Ufff, trochę się zasapaliśmy podchodząc. Trafiła się jednak miła trawka z pięknymi widokami, grzechem byłoby z tego nie skorzystać. Nie zgrzeszyliśmy więc, ale tak sobie leżąc, w pewnym momencie usłyszeliśmy hałas samochodowego silnika. Tutaj?! Wniósł to auto ktoś do cholery, czy jak? Przecież jego kierowca, wspinając się po tej drodze, momentami musiał leżeć na tylnej szybie. Znając jednak miejscowe realia, za chwilę zobaczymy pewnie wyłaniającą się zza wzniesienia wysłużoną ładę. Nie, tutaj nawet ona by wymiękła. Cóż więc to będzie? To był gazik. Pochłonięty tymi operacjami myślowymi, nie przygotowałem jednak aparatu, więc portret zmotoryzowanego gieroja wyszedł mi tak sobie
Na przełęczy Pod Skupową przywitał nas z daleka Pop Iwan. Oj, poczekaj draniu! Mam już dość takich malowniczych niespodzianek! Choćbym miał zdechnąć, jutro cię zdobędę!
Po prawej chmurki drapią wierzchołek Howerli.
Jeszcze raz zachmurzony Pop Iwan, tym razem oglądany z pierwszowojennej transzei na szczycie Skupowej. Te okopy ciekawie opisuje Midowicz we swoich wspomnieniach o Białym Słoniu, piętro niżej podłączyłem linkę do nich. Kiedy on we wrześniu 1939 roku opuszczał obserwatorium, w podobnych wykopach leżały jeszcze pordzewiałe granaty. Dziś już ich na szczęście nie ma, rowy wciąż jednak bardzo się przydają. W górnych partiach Czarnohory często strasznie wieje, więc na szczycie miło jest się schować w takiej wojennej dziurze, zeżreć mielonkę, lub chleb z babcinym smalcem i odtajawszy nieco, wystawić ponad okop nos przedłużony obiektywem aparatu.
Góry, góry i jeszcze raz góry. Nic poza tym. Tu widać rumuńskie Karpaty Marmarowskie, dwa największe szczyty to Fărcăul po prawej i Michałek z lewej. Kiedyś będzie trzeba tam się wybrać;).
Dr Livingstone, I presume? Czyżbym miał przyjemność spotkać doskonale znanego z podręczników do geografii dziewięćsiła bezłodygowego?
Oj, a tu rosną trzy. Trafiłem więc na dwudziestosiedmiosiła, który mimo dość imponującej liczby, nadal jest bezłodygowym.
Zawijas nadrożny.
Usta milczą, dusza śpiewa. Migawka aparatu zapada... obraz w pamięci.
Podczas wakacji odcinam się od internetu, z niechęcią patrzę na telefony, z przyjemnością zostawiam za zamkniętymi drzwiami mieszkania laptopa i dyktafon, czyli narzędzia codziennej pracy. Tym razem wyjątkowo pojechałem obładowany całym tym dziadostwem. Cóż, w drodze na Ukrainę, musiałem załatwić jeszcze dwie istotne sprawy służbowe. Notebooka na szlak nie brałem, dyktafon jednak mi się w plecaku zaplątał. Skorzystałem zatem z niego, gdy rano maszerowaliśmy przez utopioną we mgle wieś. Trafiłem tam na dwa bardzo rozgadane byczki i podsunąłem im mikrofon pod pyski. Nagrań, jak dotąd, na „Piątej stronie” nie było, a bydlaki miały naprawdę sporo do powiedzenia. Skupiony na rejestracji dźwięków, nie zrobiłem im jednak zdjęcia, zatem wracając, lustrowałem krajobraz w poszukiwaniu jakiegoś pana krowy. Znalazłem, lecz nagranie zmuszony jestem zachować dla siebie. Bloggerowy Wielki Brat, dzięki swoim ostatnim reformom, które m.in. uniemożliwiają robienie akapitów, dość mocno podłączanie dźwięków skomplikował. Spróbowałem się z tym zmierzyć, ale szybko zapał straciłem. Krowa pozostaje zatem niema. Poza rozmową z bydlętami, nagrałem także szum Czeremoszu. Nasza baza w Żabiem stała tuż nad jego brzegiem, wieczorami rzeka była zatem gotowa rzec bardzo wiele. Takie rzeczy można jednak trzymać dla siebie, bo o tym, jak szumi Czeremosz, każdy niespokojny duch powinien przekonać się osobiście.
Chata malowana... Gdyby góra była bardziej żółta mógłbym powiedzieć, że malowana w ukraińskie barwy narodowe.
W pierwszej chwili, patrząc na ten obiekt z daleka, pomyślałem sobie, że to młyn. Myślenie ma generalnie bardzo obiecującą przyszłość, ale w tym wypadku zwiodło mnie na manowce. W tej krainie potoków młynów podobno nie było, zboże rozcierało się na żarnach.
Witalijowi Kliczce winien jestem przeprosiny. Kiedy pojawiłem się na Ukrainie, ta szykowała się właśnie do wyborów parlamentarnych, a założona przez boksera partia, na zachodzie kraju zdominowała bilbordy. Jego zdjęcie pojawiło się także w baraku, obok którego, po szturmie na Skupową, raczyliśmy się piwem. Te kraty skojarzyły mi się z obrazkami z uwięzioną Julią Tymoszenko, jakimi rok temu oblepiona była Worochta. Na te zdjęcie i kraty spojrzałem przez obiektyw, ale przyznaję, że zmrużyłem przy tym oko. Pardon, nie znam się na boksie, widok na ring przesłania mi bogata osobowość Andrzeja Gołoty. No niech ktoś wyobrazi go sobie w naszym parlamencie! Kliczko tymczasem ma doktorat... Tak przy okazji, niedaleko Unisławia pod Toruniem znajduje się wieś Gołoty. W niej stoi natomiast okazały budynek, który kiedyś był domem kultury. Zachwycaliśmy się nim jakieś dziesięć lat temu, bo elewacja dźwigała jeszcze cień napisu „Dom kultury Gołoty”. Kretyn ze mnie, bo tego wtedy nie sfotografowałem. Kilka miesięcy temu pojawiłem się w Gołotach ponownie, dawny dom kultury został jednak wyremontowany i napis zniknął.

Brak komentarzy: