niedziela, 19 stycznia 2014

Pomorskie echa wybuchu Krakatau


Bardzo przepraszam, ale na chwilę oderwę Państwa od Torunia i, posiłkując się jednym z największych widzianych w czasach ludzkich tsunami, zaniosę daleko za horyzont. Niespokojnych uspokoję, w odległą i ryzykowną podróż wybierzemy się z dawną toruńską prasą pod pachą.
We wczesnym dzieciństwie miałem kilka koników. Bujany nadal stoi gdzieś w garażu rodzicielskiego domu. Ja się jednak chciałem tu odwołać do innych, które mnie pochłonęły, gdy już z siodełka tego konika zlazłem.
Jednym z nich były dawne europejskie kolonie. Ten konik poniósł mnie za widnokrąg, kazał rzucać się na wszelkie dostępne książki na temat, oraz mapy i atlasy – im starsze, tym lepsze. Hmmm, w ten oglądany w Chełmnie chętnie bym się jeszcze raz zanurzył... Dziecinna fascynacja okazała się zresztą bardzo pożyteczna, wśród tematów, jakie dostałem na maturze z historii, pojawiły się wielkie odkrycia geograficzne. Wypalone w pamięci stare mapy, oraz kilka przeczytanych książek przygodowych i komiksów pozwoliły mi napisać na szóstkę, bodajże pierwszą w historii szkoły.
Takie wycieczki za horyzont sprawiły również, że we wczesnych latach z wypiekami na twarzy łowiłem wszystko, co wiązało się z katastrofą „Titanica”. W setną rocznicę tego dramatu siedziałem do późna, wrzucając na Piątą Stronę doniesienia lokalnej prasy. Pomorskie echa katastrofy liniowca można znaleźć tutaj.
Kolejną ważną dla siebie rocznicę, zupełnie jednak przespałem. Między mapami sprzed lat, poświęconym „Titanicowi” numerem „Morza”, mam też na półkach kilka prac na temat wielkich wybuchów wulkanów.
Dla Wezuwiusza swego czasu straciłem głowę, w 1990 roku miałem zresztą okazję spojrzeć na niego ze zrujnowanych Pompejów. Poza morderczą górą, która jednak udzieliła schronienia buntownikom Spartakusa, napatrzyłem się na odlewy odciśniętych w popiele trupów. Ludzkich, bo do słynnego psa wtedy nie dotarliśmy. Mam to wszystko gdzieś na slajdach, chyba muszę ich poszukać.
Tak na serio, do Pompejów zawitałem jednak kilka lat później, dzięki „Naszej Pani Radosnej”, fantastycznej książce Władysława Zambrzyckiego. Położyłem przez nią swoją pierwszą klasówkę z łaciny, bo zamiast uczyć się słówek, czytałem, a gdy skończyłem, zabrałem się za czytanie raz jeszcze. Dziś znam już ją prawie na pamięć, bo często, z nieustająco wielką przyjemnością, do niej wracam. Swego czasu w taniej książce kupiłem zresztą 20 jej egzemplarzy, by się tym skarbem dzielić. Niestety, wszystkie już rozdałem. Zaczytywane przeze mnie wydanie ukazało się w 1991 roku, oparte na wcześniejszej o 60 lat pierwszej publikacji Towarzystwa Wydawniczego Rój, oraz kolejnego wydania Czytelnika z roku 1957. Pełno w nim było wpadek edytorskich, jednak cudowna treść nie pozwalała zwracać na to uwagi.
Odbiegam od tematu, wstęp pisząc zdecydowanie zbyt długi. Skoro jednak już zahaczyłem o Zambrzyckiego, muszę wspomnieć o jeszcze jednej postaci. Bywając w Warszawie, często gościłem w niezwykłym antykwariacie „Cytat” przy ulicy Krochmalnej. Prowadził go pan Przemysław Cieślak. Skończony głupol, zaglądałem do niego nieświadomy tego, z jak bardzo ciekawym człowiekiem  mam do czynienia. Cieszyło mnie m.in. to, że obaj żywimy wielki szacunek dla Zambrzyckiego. Ja jednak jego książki tylko czytałem, a pan Przemysław je opracowywał i wydawał. Robił to na początku lat 90. jako współwłaściciel wydawnictwa, które wydało moją „Naszą Panią”, a także później, kiedy wspólnik go wykołował i pozbawił antykwariatu. Cieślak wydał po tym „Kwaterę Bożych Pomyleńców”, najbardziej znaną książkę Zambrzyckiego – równie wspaniałą, bardzo polecam. Rozpoczął też pracę nad ponowną publikacją „Naszej Pani Radosnej”. Niestety, dzieła nie dokończył, zmarł w maju 2012 roku.
Okładki obu książek prezentuję powyżej, wracając jednak do wulkanicznych fascynacji... Jak każdego zanurzonego w lawie dzieciaka, poza wybuchem Wezuwiusza z 24 sierpnia 79 roku, niezmiernie interesowała mnie również erupcja Krakatau z 27 sierpnia roku 1883. Kilka miesięcy temu minęła 130 rocznica tego największego wulkanicznego kataklizmu w dziejach ludzkości, którą przespałem, ale teraz nadrabiam zaległości.
Krakatau to wyspa wulkaniczna między Sumatrą i Jawą. Wybuch wulkanu w 1883 roku spowodował całkowitą zagładę lądu, eksplozja była słyszana podobno nawet w Australii, podmuch, jaki wtedy powstał, siedem razy okrążył planetę, a wyrzucone w przestrzeń gazy spowodowały, że przez trzy lata słońce świeciło się na zielono. Zginęło niemal 40 tysięcy ludzi, głównie z powodu wielkiej fali tsunami, jaka zdemolowała Oceanię i dotarła aż do Afryki. Jak widać na załączonym na samej górze obrazku, prasa brytyjska szczegółowo zajęła się sprawą 8 września. Pierwsze doniesienie w „Gazecie Toruńskiej” pojawiło się w czwartek, 30 sierpnia. Oto ono:
Z Batawii donoszą o erupcjach wulkanicznych na wyspie sundajskiej Krakataos. Wybuch rozpoczął się w niedzielę i wielkie wyrządził spustoszenie na północnej części prowincyi jawańskiej Batawie, szczególnie ucierpiały od upadającego popiołu i pumaksu plantacye drzew oraz mosty i drogi. Dzielnicę europejską w Aszjer i obóz osady chińskiej w Nerak zburzyły bałwany morskie piętrząc się do niebywałej dotąd wysokości. Popiół tak zaciemnił niebo, że w Batawii dzień w noc zamienił; i tutaj nadzwyczaj wysokie fale zalały dolną część miasta. 
Pierwszą archiwalną ilustrację, pochodzącą z brytyjskiej prasy z epoki, pozwoliłem sobie zaczerpnąć z „Ziemi, roślin i zwierząt” Larousse’a, książki wydanej przez Naszą Księgarnię w 1985 roku. Druga pochodzi z Wikipedii, gdzie zresztą można znaleźć szczegóły kataklizmu, o których już dziś nie pamiętam. Mam nadzieję, że nikt mi tych pożyczek nie będzie miał za złe, ilustracje do tego tematu mogłem czerpać wyłącznie ze źródeł zewnętrznych, a są one niezbędne, ponieważ „Gazeta Toruńska”, która miejscową teraźniejszość komentowała na ogół przy pomocy kilku zdań, wybuchowi Krakatau poświęcała całe kolumny. Oto pierwsza z obszernych relacji, jaka pojawiła się w gazecie we wtorek 23 października A.D. 1883.


HOLANDYA

O strasznych przewrotach wulkanicznych na wyspie Jawie, otrzymał nareszcie autentyczne szczegóły zarząd austryackiego Lloyda od agenta swojego w Batawii. Ze sprawozdania tego ostatniego czerpiemy następujące szczegóły:
Ubiegły tydzień (ostatni sierpniowy) był świadkiem najstraszniejszych, najgwałtowniejszych wybuchów wulkanicznych, jakiemi kiedykolwiek archipelag malajski został nawiedzony. I znów wyspa Krakatau była ogniskiem, z którego rozchodziło się zniszczenie wokoło.
Dnia 26 sierpnia (był to dzień niedzielny) o godzinie 4 po południu usłyszano detonacye, które zdawały się pochodzić od południowego zachodu. Do wieczora stawały się one coraz gwałtowniejszemi, a następnego dnia rano były wręcz ogłuszającemi. Kiedy nastał dzień, atmosfera na widnokręgu zachodnim miała barwę siarki i ognia, a warstwa subtelnego białego popiołu pokrywała ziemię.
O godzinie 9 rano detonacye ustały; w godzinę później atoli czarne chmury zasłoniły całkiem niebo i słońce. Gęsty deszcz popiołu, siarki i pyłu zaczął padać na ziemię, a o godzinie 11 przed południem nastała ciemność tak gruba, że cały ruch w mieście musiał ustać.
O godzinie 12 w południe z wielkim szturmem stoczył się na miasto wał wodny 17 stóp wysoki, który wiele mniejszych statków wyrzucił na brzegi, w ogólności jednak zrządził znaczne szkody. Prawie suche o tej porze łożyska rzek nagle wezbrały wodą, przyczem także znaczna liczba mniejszych statków poszwankowała. Woda jednak ustąpiła równie prędko, jak przybyła, a o godzinie 1 ustał także deszcz popiołu i niebo się wypogodziło. Lecz o godzinie 2 z południa uderzył o miasto od morza drugi, znacznie wyższy wał wodny, pochłonął kilku krajowców i dwóch Europejczyków.
W przystani Tanjong Prisk parowiec „Princess Wilhelmina” o włos tylko uniknął rozbicia się o brzegi; wiele mniejszych statków zaś zniosła woda głęboko w ląd. W samej Batawii jednak dalszej katastrofy nie było. Natomiast wzdłuż całego południowo-zachodniego wybrzeża Jawy przewrót wulkaniczny, równie jak u południowych wybrzeży Sumatry, zrządził straszliwe spustoszenia, które na razie nawet ocenić się nie dadzą.
Dotychczas pod tym względem stwierdzono co następuje:
Wyspa Krakatau, której najwyższa góra miała 2600 stóp wysokości, znikła z powierzchni morza bez śladu. Wyspa Dwaisindetong pękła na pięć części, a pomiędzy wyspą Krakatau i Gibiesie utworzyło się wśród morza 16 nowych wulkanów. Dno morza w cieśninie Sundajskiej uległo bardzo znacznym przeobrażeniom, których oznaczenie dokładne wymagać będzie bardzo długiego czasu, a tymczasem żegluga narażona jest na wielkie niebezpieczeństwo. Latarnie morskie w Anjer i na południowo-zachodniem wybrzeżu Jawy zburzone zostały do szczętu. Straszliwy wał wodny, do 100 stóp wysoki dokonał tam zarówno, jak i na wybrzeżach Sumatry, przerażających spustoszeń.
W Mesakau, mieszkańcy, widząc zbliżający się gwałtowny przypływ morza, uciekli na pobliskie wzgórza, mimo to jednak co do jednego pochłonięci zostali przez olbrzymie bałwany, z wyjątkiem jednego tylko Europejczyka i dwóch krajowców. W Mauk i Karmat, które zburzone zostały do szczętu, utonęło trzysta osób. W Tereuginie ostał się tylko jeden dom; zginęli wszyscy Europejczycy i krajowcy. Anjer, jak się zdaje, znikło całkowicie z powierzchni ziemi.
Agent Lloyda w Sewang przesłał zaś następującą depeszę: „Wszystko znikło tu z powierzchni ziemi; mnóstwo ludzi zginęło”. Doki na wyspie Amsterdam zostały zerwane, a szczątki ich zaniosło wzburzone morze aż do brzegów wyspy Middelburg. W dolinie Zirengen, według ostatnich doniesień urzędowych, 10.000 ludzi postradało życie w ciągu kilku godzin. Miejsce, gdzie było położone miasto portowe Selok-Betong jest obecnie nieprzystępne dla okrętów, ponieważ morze jest tam zatarasowane masami pumeksu i namułu. W niektórych miejscach cieśniny Sundajskiej pływa osiem stóp gruba warstwa pumeksu.
Wspominałem gazetę z dawnych lat, w której znajdował się ciekawy artykuł na temat wybuchu Krakatau. Pamiętam z niego mapę najbardziej dotkniętej erupcją półkuli ziemskiej, z podanymi wysokościami fal tsunami, jakie siały spustoszenie na wybrzeżach. No, w głębi lądu również. Na jednej z ilustracji w tekście widać było statek w dżungli. Znów pozwalam sobie podeprzeć się ilustracją i informacjami pochodzącymi z sieci. Parowiec „Berouw” niszczycielska fala zaniosła kilka kilometrów w głąb lądu. Patrząc na te niezwykłe zjawisko, dajemy ponownie nura w „Gazetę Toruńską”. Polski dziennik powołując się na gazetę z Berlina, opublikował w wydaniu z wtorku, 30 października roku pamiętnego, relację naocznego świadka zagłady.

HOLANDYA

O katastrofie, której ofiarą padła Krakatau, podawaliśmy już niejednokrotnie szczegóły. Straszny ten kataklizm, przejmujący dreszczem najobojętniejszych, tak opisuje naoczny świadek, którego korespondencyą powtarzamy za Berl. Tagbaltt: „Przeszliśmy tutaj przez straszne wypadki i gwałtowne trzęsienie ziemi. O 112 angielskich mil od Batawii leży wyspa Krakatau, która od trzech wieków posiada smutny rozgłos, iż liczne położone na niej wulkany wciąć grożą wybuchem. Przed dwoma laty jednak poczęły one dopiero dawać znowu znaki życia. W nocy 27 sierpnia rozpoczęły się właściwe wybuchy. Już w wilią wieczorem słyszeliśmy gwałtowny huk, że jednak deszcz lał i była burza, sądziliśmy, iż to pioruny biją. O godzinie 11 poszedłem spać, lecz zaledwie spałem pół godziny, zostałem przebudzony przez straszny trzask. Przestraszony wyskoczyłem z łóżka i doznałem wrażenia, - jak gdyby przed mojemi oknami strzelano z armat i na ulicy wrzała walka. Takich strzałów narachowałem 10 i dopiero przyszedłem do przekonania, że zostały spowodowane wulkanicznemi wybuchami. Chciałem otworzyć okno, ale szyby pękające obsypały mi twarz. Huk, jaki dał się słyszeć, trudno opisać. Okna pękały, tynk ze ścian odpadał, lampy gasły, cały dom trząsł się. Uspokajałem jak mogłem dzieci, które się pobudziły i czułem się spokojniejszym, gdy mieszkający ze mną pod jednym dachem, wrócili wszyscy do domu. O spaniu nie mogło być mowy. O 2 godzinie w nocy huk był najsilniejszy. Nad ranem zmienił się w bezustanny grzmot. Powietrze było jasne i czyste, zimno przenikliwe. Przerażone zwierzęta biegały jak szalone. Ptactwo szukało ratunku w powietrzu, tak, że aż niebo prawie zaciemnione zostało. Miliardy owadów, mrówek, pszczół, zrywały się z rozpalonej i drżącej ziemi. Ale najstraszniejszych chwil jeszcześmy nie przeżyli. Wyszedłem na miasto. Koło godz. 9 poczęło się ściemniać, a w pół godziny później niebo było czarne jak smoła. Strach opanował całą ludność. Z szumem spadły naraz niezmierne masy popiołu, które w jednej chwili pokryły powierzchnię ziemi warstwą na trzy do czterech stóp grubą. Kto tylko miał nogi, począł uciekać. Ciemno było jak w nocy. Powietrze duszne do niewytrzymania. Spadająca siarka zapalała się w powietrzu, niebieskie płomyki latały tu i ówdzie. Kolana nam się trzęsły, byliśmy bliscy omdlenia. Deszcz popiołu trwał do 6 wieczór.
Stopniowo rozpoczęło się rozjaśniać, lecz zapach siarki dotąd zatruwa powietrze. W poniedziałek wieczorem tak się oziębiło, że musieliśmy się ubrać w najcieplejszą odzież. Doznawaliśmy wrażenia, jak gdybyśmy nagle z najbardziej gorącego lata przeszli do ostrej zimy. Batawia przedstawiała zupełnie krajobraz zimowy. Drzewa ogołocone z liści wskutek gorąca, mają gałęzie pokryte szarym popiołem. Niebezpieczeństwo minęło, ale spustoszenie jest straszne. W środku morza pootwierały się wulkany i pchały znaczące masy wód nad Batawią. Wilki morskie i krokodyle spadały jak deszcz. Dolna część miasta przez 10 minut znajdowała się pod wodą. Mniejsze czółna i szalupy osiadły na środku ulic. Telegramy donoszą, że cała wyspa Krakatau, która była tak wielka jak Irlandya, przepadła. Całe miasta, lasy i pola zniknęły. Liczbę zaginionych Europejczyków obrachowują na dwieście do trzystu.

Bardzo mnie to zaintrygowało! Spadające z nieba krokodyle mógłbym jeszcze w tych niecodziennych warunkach zrozumieć, ale wilki morskie? Ki diabeł, czy autor widział zlatujących na ziemię marynarzy? No i jak długo gościł w dotkniętym kataklizmem regionie, skoro w małej wysepce wulkanicznej zobaczył drugą Irlandię?
Gdzie diabeł nie może, tam jednak Polaka pośle. Znalazł się więc rodak w oku tego cyklonu i później swoje przeżycia opisał wysyłając je do Warszawy, skąd na początku listopada trafiły one na łamy prasy toruńskiej. Są jednak na tyle obszerne, że przepisywać mi się ich nie chce, bo nie ma zamiaru tworzyć tasiemca, co go później trzeba będzie na Murze Chińskim rozwieszać. Drobiazgowa relacja z Batawii pojawiła się w dwóch częściach w „Gazecie Toruńskiej” z niedzieli 4 listopada. Wrzucam ją pod postacią zrzutów z ekranu.

Brak komentarzy: