Jednym z pierwszych widoków jakie pamiętam w życiu, są Tatry. Oglądane z Zakopanego, jeszcze przed stanem wojennym. Wygląda na to, że przyjechałem tam wtedy, zobaczyłem i coś zostawiłem, bo nadal w górach cieszę się całym sobą. Z tamtej wizyty pamiętam pokój w ówczesnym hotelu „Juventuru” widziany z pozycji horyzontalnej (byłem wtedy bardzo mały i na ogół, leżąc, oglądałem sufity), wizję gór sprzed hotelu i wizytę na Gubałówce, gdzie jakiś biały szczeniak owczarka podhalańskiego polizał mnie po mordzie, więc ja – szczeniak ludzki – nie pozostałem mu dłużny.
Zapamiętałem widoki i tylko jeden zapach, woń dolnej stacji kolejki na Gubałówkę. Wiele różnych uroków świata wchłonąłem nosem, te smary, którymi upaćkane były maszyny i podkłady, jakie wtedy dotarły do mojej świadomości, bez wątpienia zapisały się w niej jako pierwsze. Tak mocno, że gdy zajrzałem na stację po kilkunastu latach, odwiedziłem ją wtedy jedynie po to, by znaleźć ten zapach. Wtedy budził on już szereg innych miłych skojarzeń, od dawna uwielbiałem się włóczyć po torach, które w letnim upale parowały, ozdabiając tym samym wyprawy w stronę horyzontu. Do dziś zresztą lubię przechodzić obok podobnie pachnącego magazynu telekomunikacyjnych kabli przy Świętopełka, z przyjemnością kursuję też między pracą i domem wzdłuż torów kolejowych prowadzących z Dworca Wschodniego na Miejski. Jeśli nad kanałowe studzienki nie wybijają się akurat wonie z biegnącego pod ulicą Chrobrego kolektora, oddycham sobie potężnie, jakbym był pod tężniami w Ciechocinku. Taka inhalacja kolejowa wychodzi chyba bardziej na zdrowie, człowiek przecież przez tyle tysięcy lat stawiał czoła ewolucji, by w pewnym momencie, dzięki niej, wsiąść do pociągu. Jakże biedny byłby ten homo sapiens, gdyby nie podróżował! A żadna podróż nie może się równać tej kolejowej. Niech sobie tam różne marudy narzekają na to, że pociągi się spóźniają, bywają brudne, itp. Też mi coś! Najeździłem się sporo, naczekałem się wiele... Niech ktoś się solidnie przemrozi, godzinami tkwiąc zimą i do tego w nocy na nieogrzewanym dworcu w Częstochowie (to był mój punkt przesiadkowy w drodze powrotnej z Gór Świętokrzyskich. Wtedy stacja była dopiero budowana, wiatr więc po niej hulał, a piecyków nie było) na solidnie opóźniony pociąg do domu. Słowo daję, że do dziś, na samo wspomnienie jego nieczystych przedziałów, temperaturą podobnych hutniczym piecom, przyjemnie ciepło mi się robi na duszy.
Poza tym, nigdzie się tak miło nie śpi, jak właśnie w pociągach (ten kołyszący stukot kół...). W żadnym oknie mijany krajobraz nie prezentuje się równie ciekawie. Tym bardziej, że okno można sobie otworzyć i dać się porwać wiatrowi, lub, jeśli jest akurat późna wiosna, lato, lub jesień, zapachom pól, lasów, jezior, łąk. Pod tym względem najfajniejsze były otwierane korbką (pod warunkiem, że ta była sprawna) okna starych wagonów piętrowych. Po pierwsze dlatego, że świat oglądany z wysoka zawsze wygląda ciekawiej, a po drugie – takie wagony na ogół były częścią składów osobowych, a te często przemieszczały się dość nieśpiesznie, dzięki czemu nie trzeba się było bardzo wyrywać, by czerpać radość ze zjawisk opisanych powyżej.
Napisałem, że wiosną, latem i jesienią miło jest podróżować przy otwartym oknie? Zima również miewa swoje uroki, a mróz także potrafi pachnieć. W tym wypadku jednak doznania trzeba dawkować rozsądnie.
Podróż pociągiem ma jeszcze jedną wielką zaletę. Niech mi, cholera, znajdzie ktoś lepsze miejsce do czytania! W fotelu człowiekowi zdarza się przysnąć, w bibliotece jest na ogół zbyt wielu znajomych, a jeśli ich akurat brakuje, zawsze gdzieś zza regału może wyskoczyć Morfeusz, lub wizja atrakcji czekających w pobliskim barze. W pociągu przewraca się kartki w rytm wybijany na łączach szyn. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego PKP wpychają czasem między wagony restaurację na szynach, a nie wpadły, by umieścić tam bibliotekę. W WARS-ach na ogół nie ma nic ciekawego, tymczasem podczas takiej podróży z Torunia do Zagórza via Rzeszów, Jasło, itp. (to połączenie już zdaje się nie istnieje, niektóre linie zostały pozamykane, ja się jednak kiedyś tłukłem na tej trasie prawie 16 godzin), można przecież przeczytać niemal całego Prousta. Książki, poza tym, idealnie nadają się do przechowywania biletów. Trzeba tylko pilnować, by między kartkami umieścić ten właściwy. Ja kiedyś, robiąc na dworcu porządki, nieopatrznie wyrzuciłem bilet na pociąg, jakim miałem właśnie pojechać. Bardzo trudno mi później było przekonać pana konduktora, że właściwy papierek znajduje się w koszu na toruńskim Głównym, ale ja nie byłem tego świadom, ponieważ do momentu kontroli święcie wierzyłem, że mam go przy sobie i dopiero w chwili krytycznej wyszło na jaw, że bilet był już skasowany, bo kilka tygodni wcześniej przejechałem się nim do Warszawy. Tak, tak... na bilety trzeba uważać, bo potrafią być złośliwe.
Swoją drogą, konduktor chyba nie dał mi wtedy wiary. Nie mogę też jednak powiedzieć, by zarzucił mi fałsz. Rolę Salomona, który będzie wydawał wyroki, zrzucił na kierowniczkę pociągu, do której kazał mi się udać. Udałem się tam niezwłocznie, nawet zapukałem do drzwi, które pozostały jednak zamknięte. Tymczasem pociąg zbliżał się właśnie do stacji w Iławie, zapukałem więc jeszcze raz, bardzo delikatnie, a później poszedłem po plecak i razem z koleżanką (której bilet też zresztą wyrzuciłem – kolej z oszczędności wydrukowała wszystko na jednym blankiecie), wysiadłem.
No tak, przygody, spacery po pojeździe... Niech no ktoś wyrzuci bilet autobusowy, to kierowca zaraz przy wejściu wywali go na zbity pysk. Niech ktoś, gdy zorientuje się, że pomylił bilety, zdecyduje się przed czasem wysiąść z samolotu. Kolej, pod tym względem, zostawia podróżnym wielkie pole improwizacji, dzięki czemu udowadnia, że dobry Bóg stworzył kiedyś Adama i Ewę po to, by ich potomkowie jeździli pociągami. Naturalnie liczne przystanki i konduktorzy, którzy robią wielkie oczy słysząc, że ktoś pozbył się właściwego biletu (hm, coś tu nie gra. Nie można chyba zrobić wielkich oczu słysząc...) są tylko jedną z zalet kolei. W poszukiwaniu innych, tych najważniejszych, spojrzyj miła Czytelniczko / miły Czytelniku, na plusy opisane nieco wyżej.
Oj, jeszcze trochę i pozamykam się w szkatułkach tej opowieści, niczym mistrz Potocki w swym słynnym Rękopisie. Wracam zatem do parowozowni na Kluczykach, do której poleciałem z wielką przyjemnością i bardzo się ucieszyłem czując w jej powietrzu wspomnienie ze stacji pod Gubałówką. Jednak to, co razem z innymi uczestnikami wycieczki tam zobaczyliśmy, było chyba nędzną resztką tego, czym lokomotywownia była kiedyś. W sumie nawet całkiem niedawno, co widać chociażby na zdjęciu pana Andrzeja Kamińskiego. Fotografia została wykonana z okazji dnia kolejarza w 1977 roku. Parowozownia była wtedy pełna prawdziwych lokomotyw i żadna z nich nie była chyba w tamtych czasach tak szalona, by się spodziewać, że za dwadzieścia lat o ich powrocie na tory myśleć będą tylko wariaci.
Przed wojną w Toruniu znajdowały się dwie parowozownie – przy Dworcu Głównym i Wschodnim. Obiekt na Kluczykach zaczęli budować w 1940 roku Niemcy. Cały kompleks, który składał się m.in. z hali i dwóch dużych budynków administracyjnych wznosili rękami więźniów pobliskiego obozu jenieckiego przez cztery lata.
Dziś parowozownia na Wschodnim jest zrujnowana, tej na Głównym nie kojarzę (ale na wycieczce pojawił się wnuk człowieka, który do 1939 roku był członkiem jej kierownictwa, będzie więc można poszerzyć pod tym względem horyzonty). Na Kluczykach gospodarzą aktualnie Przewozy Regionalne i naprawiają tu swój tabor zebrany z połowy Polski. Pracują tu wspaniali ludzie, w sobotę przyjęli naszą inwazję, opowiadali tak ciekawie i zorganizowali tyle atrakcji, że opuszczałem Kluczyki z żalem, choć przecież asystowałem obu grupom zwiedzających Czytelników.
Nie jestem pewien czy dobrze pamiętam, ogromna hala zajmuje chyba w sumie dwa hektary.
Rozkopywanie „Nowościami” toruńskiej przeszłości do łatwych nie należy – czasami trafia na opór redakcji. Cóż jednak, jak nie największa gazeta w mieście, nadaje się lepiej do wyłapywania ludzkich wspomnień? W parowozowni przekonałem się o tym po raz kolejny. Ze względu na wciąż jeszcze przemysłową funkcję obiektu, liczbę zwiedzających musieliśmy ograniczyć do ponad setki (bez obaw jednak, my tu jeszcze wrócimy). Grupę zdominowali młodzi pasjonaci kolei, przy okazji jednak, do swoich starych kątów wróciło kilka osób pracujących tu przed wielu laty. Nad torami rozkręcił się więc wir wspomnień, w ruch poszły długopisy i kartki, na których zaczęły się pojawiać adresy. Patrzyłem na to z radością oraz nadzieją, że gdy weterani zorganizują zjazd, o którym wspominali, o gazecie nie zapomną. Parowozownia ma już swój całkiem bogaty kącik pamięci, pewnie się on przy tej okazji rozwinie. Dostęp do ściany pełnej tabliczek zdjętych ze starych wagonów i lokomotyw mają jednak tylko nieliczni. Gazeta chętnie te kawałki metalu oplecie opowieściami i wyniesie poza zamknięte bramy.
Na zdjęciu poniżej tabliczka z zakładów im. Stalina, które były i na szczęście znów są, poznańską firmą Cegielskiego.
Ściana, a na niej bardzo ciekawa historia...
Lilpop, Rau i Loewenstein AD 1929. Jakby Iwaszkiewicz taką tabliczkę podpisał?
Na Kluczykach można znaleźć kilka lokomotyw, mniej lub bardziej szalonych. Stoją tam cztery parowozy, które zostały zatrzymane się na różnych etapach destrukcji. O los tych dwóch lokomotyw (parowej i spalinowej) można być jednak spokojnym. Zaopiekował się nimi marszałek, będą ciągnęły składy na przejętej przez województwo linii z Chełmży do Brodnicy. Wcześniej muszą jednak przejść remont, parowóz powinien także znaleźć swoją parowozownię. Jest w czym wybierać, kilka się jeszcze w regionie zachowało.
Gdyby ktoś miał wątpliwości, lokomotywa spalinowa narodziła się w krainie Madziarów.
Przesuwnica. Na niej kiedyś po tej hali podróżowały parowozy, tym razem jednak rozbijali się nią amatorzy kolejowych wrażeń. W odróżnieniu od lokomotyw, aby się z przesuwnicy wydostać, nie potrzebowali czekać, aż złączą się tory.
Wskazówka dla kogoś, kto by chciał spróbować...
Przesuwnica jest w stanie udźwignąć 200 ton. Podczas naszej wycieczki, w obu grupach (podzielnych jeszcze później przez kolejarzy na części), przejechało się nią ponad sto osób. Urządzenia pewnie jednak ich ciężaru w ogóle nie odczuło, bo były to same duchy, które lubią wzbijać się nad poziomy;).
Kolejka kół do kolejki:-)
Nie trzeba jechać na wschodnią granicę, by zobaczyć pociąg unoszący się w powietrzu, nad torami i spoczywającym na nich podwoziem.
Kanał kolejowy...
W innych okolicznościach, gdybym zobaczył pociąg w takiej perspektywie, poczułbym się pewnie nieco niepewnie...
Ta lokomotywa przetokowa niezwykle efektownie się zaczyna...
... ale bardzo szybko się kończy. Nie szkodzi, podczas wycieczki woziła wszelki zgromadzony po wielkim dachem lokomotywowni ludzki drobiazg. Drobiazg miał uciechę, a dla obleganego przez dziatwę lokomotywowego klaksonu, nastał chyba najbardziej pracowity dzień w całej jego wieloletniej karierze.
Lokomotywownię obejrzałem sobie od wewnątrz, zajrzałem też za jej bramy. Nie mogłem więc przeoczyć tego zardzewiałego nieszczęścia oglądanego wcześniej głównie przez okna pociągu. Nie mogłem też nie skorzystać z okazji – poszedłem, obejrzałem i wróciłem z ciężkim sercem. Ten parowóz 10 lat temu miał iść na złom, ówczesny wojewódzki konserwator zabytków jednak przeciw temu zaprotestował, maszynę sprzed półwiecza uznał za zabytek. Wartościowe cudo techniki dogorywa zatem teraz opuszczone na bocznym torze. Szkoda... Wielka szkoda. Kto kiedyś jechał pociągiem zaprzężonym w parowóz, na pewno przyzna mi rację.
Szalona lokomotywa? Może, ale chyba dawno wyzionęła parowego ducha.
Podobne koła widziałem w dzieciństwie na okładce „Lokomotywy” Tuwima. Nie były jednak zardzewiałe, choć może teraz są? Nie wiem, dawno do niej nie zaglądałem.
Wewnątrz zastałem obraz nędzy i rozpaczy. A jeśli mnie nos nie omylił, również kibel.
Nie mogłem się powstrzymać, by choć w myślach nie zanucić tu Love me Tender. Szybko się jednak uciszyłem, tego tendera nikt najwyraźniej żadnym uczuciem nie obdarzył. Na pierwszym zdjęciu, w tle widać kompleks parowozowni. Jeśli te ściany pamiętają czasy sfotografowane przez pana Andrzeja Kamińskiego, kompleks ten musi być dziś okropnie zakompleksiony...
Jeśli dobrze rozumiem to, co jest napisane na tabliczce, ostatni remont ta lokomotywa przeszła w styczniu 1983 roku. Wtedy przynajmniej miała próbę wodną. Hm, na czarownicę wcale nie wygląda, ale kto wie, kto wie...
Tak dla kontrastu... Za administracyjnymi budynkami parowozowni stoją dwie stare lokomotywy. Na ślepym torze mała, bliźniacza tej, jaką na podobnie symbolicznej szynowej podstawie, można oglądać przed toruńskim Dworcem Głównym i druga, na normalnym torze, bliźniaczka tej zardzewiałej. Względnie zadbana, lecz równie zimna. Tymczasem parowozy nie mogą przecież ziać chłodem!
Zajrzałem do wnętrza mniejszej lokomotywy. Jakże inaczej prezentowało się w porównaniu z tym, co zobaczyłem w tym zardzewiałym biedaku!
W kabinie większego parowozu zachowały się nawet siedzenia. Moje oko przykuło jednak przede wszystkim palenisko i zawory. Gdyby z tego pierwszego wywalić zalegające tam puszki po piwie, rozpalić ogień i do kotła dolać wody, to wszystkie urządzenia w kabinie by pewno ożyły i zaśpiewały, że „nasz kolor czarno-czerwony”;)
Obie lokomotywy na torze. Ślepym?
Bardzo lubię takie pompy. Za tą widać zbudowaną w czasie wojny, podobnie jak cały kompleks kolejowy na Kluczykach, wieżę ciśnień. Tam też warto by się było kiedyś wybrać z wycieczką. Wzniesiona na wzniesieniu, dominuje nad zabudową lewobrzeżnego Torunia. Doskonale widoczna, na pewno gwarantuje doskonałe widoki. Nie wiem, jak się rzeczy mają obecnie, jeszcze kilka lat temu jednak w wieży – pod przeciekającym zbiornikiem – mieszkali ludzie. Podejrzewam, że zarówno w sprawie zamieszkania, jak i zbiornika, niewiele się tam zmieniło...
1 komentarz:
Ło widać mnie kawałek na zdjęciu :P
Wycieczka spokoo
A w pociągach to ja najbardziej lubię rozmawiać :> nigdy nie wiadomo, z kim się jedzie. Gorzej, jak towarzystwo niezbyt interesujące.
Prześlij komentarz