niedziela, 14 października 2012
Podróż koleją straca czas?
Na koniec opisu tej ukraińskiej eskapady jeszcze kilka słów na temat funkcjonowania Polskich Kolei Państwowych. Wielokrotnie afiszowałem się tu ze swoją miłością do pociągów. Nic się pod tym względem nie zmieniło, nadal ogromnie cieszę się z remontowanych dworców i torów, jednak mam wrażenie, że moje uczucie do PKP nie jest odwzajemnione. Podróżując koleją na Wschód, pierwszy raz się o mało nie spóźniłem, ze względu na... dwugodzinny korek na szosie.
Po-kolei jednak. W drodze na Ukrainę miałem zamiar zahaczyć o Kraków, by wywieźć stamtąd dwie niezwykłe historie. Tą o Bernardzie Marwińskim już się podzieliłem, druga – jedna z najbardziej niesamowitych opowieści z II wojny światowej – wciąż jeszcze czeka na publikację. Sprawdziłem sobie połączenia kolejowe w internetowym rozkładzie jazdy. Dzień przed wyjazdem zrobiłem to raz jeszcze, by się przekonać, że wyniki wyświetlone nieco wcześniej są już nieaktualne... Plan podróży zakładał dwie przesiadki: wyprawę z TLK z Torunia do Warszawy, autobusem zastępczym do Kutna (remont torów) i dalej do Wawy Zachodniej, gdzie miałem się załadować do InterRegio zdążającego ku jagiellońskiej stolicy.
Z Torunia miałem wyjechać o 1.50, na Dworcu Głównym, dość wyjątkowo, zameldowałem się jakieś 40 minut wcześniej po to tylko, by od pani w kasie usłyszeć, że... autobus o 1.50 jedzie tylko do Włocławka, pojazd do Kutna odjeżdża natomiast kilkanaście minut wcześniej. Miałem czas, odetchnąłem zatem z ulgą pytając, gdzie znajdę ten autobus.
- Nie wiem – odparła pani w kasie. – Jeśli przyjedzie taki mały, zatrzyma się przed wejściem, większe mają postój obok przejścia za lokomotywą. Konduktorzy na ogół przychodzą i dają znać.
Tym, którzy nie mieli okazji rzucić kotwicy na toruńskim Dworcu Głównym wyjaśniam, że wejście do budynku oddzielają od wspomnianej lokomotywy dwa perony, a przestrzeń między nimi trzeba pokonać korzystając z przejścia podziemnego.
Wspólnie z innymi podróżnymi, stanąłem w miejscu, z którego widać oba punkty i zacząłem wytężać wzrok. Podana przez panią z okienka godzina odjazdu minęła, nic jednak, co by mogło później odjechać, nie przyjechało. Przed drugą pojawił się autobus, który jednak minął lokomotywę, ale później pod nią wrócił. To chyba ten (kierowca się pomylił). Wyszedł z niego konduktor i udał się w stronę dworca. Tak, to na pewno ten autobus. Zaokrętowałem się więc na nim i bezpiecznie dotarłem do Kutna, gdzie miałem się przesiąść na szynowy już tym razem środek transportu do Warszawy.
O, Kutno! Okrutne Kuteńko... Aleś mnie, swoim stacyjnym widokiem, zatkało. Dworzec zapamiętałem tak bardzo odrapany, a tu... Salon, po prostu salon! Mam nadzieję, że przynajmniej bar, w którym tyle razy się zatrzymywałem, na początku XXI wieku prezentujący się tak samo, jak w czasach, gdy sfilmowała go ekipa Stanisława Barei kręcąca tu jeden z odcinków „Zmienników”, nadal pozostał taki sam.
Zdjęcie nieco niewyraźne, jednak robiłem je o 4 rano i w biegu. Pośpiech był poniekąd wywołany zdumieniem, ponieważ w Kutnie miałem wsiąść do pociągu warszawskiego, by po godzinie czekania w stolicy, załadować się w pojazd innego przewoźnika zmierzający do Krakowa. Tymczasem jednak, spoglądając na tabliczki, zobaczyłem, że TLK, do którego się ładowałem, swoją metę ma właśnie w Krakowie. Co jest, do cholery? Bardzo mi zależało na czasie, ponieważ w południe umówiony byłem z właścicielem niezwykłej, drugowojennej opowieści...
Ok., ten pociąg jechał jednak przez Kielce i do Krakowa miał dotrzeć po 12. Bardziej zatem opłacało mi się wysiąść w Warszawie i poczekać 60 minut na skład Przewozów Regionalnych zmierzających do celu Centralną Magistralą Kolejową, a więc znacznie szybciej. Przesiadłem się zatem, zdążyłem, a że obie trasy już poznałem, do różnic czasowych przywykłem.
Spotkałem się zatem ze strażnikiem niezwykłej wojennej historii, połaziłem po Krakowie, a następnego dnia, dzięki Baśce Marwińskiej, zakotwiczyłem w toruńskim porcie filmowym z przełomu lat 20. i 30. Chciałem też później zwiedzić sobie Rzeszów, więc spotkanie ze spadkobierczynią tradycji familii Marwińskich umówiłem dość wcześnie. Całe szczęście, bo gdy po nim dotarłem na dworzec zobaczyłem, że mój pociąg ma ponad dwie godziny spóźnienia. Spoko, spoko. Pośpiech się poślizgnął, są jednak Przewozy Regionalne.
Co, remont torów? I w związku z tym, między Katowicami i Przemyślem, pociąg zamienia się w autobus zastępczy? No dobrze, już to przerabiałem. Kupiłem sobie zatem bilet na dworcu kolejowym i poleciałem na dworzec autobusowy. Pojazd został tam zapowiedziany przez megafony, niestety jednak, na miejscu okazało się, że PR sprzedały więcej biletów, niż w autobusie było miejsc. Ze 20 osób, mniej pyskatych i przewidujących, pocałowało klamkę, a ja, razem z kilkunastoma innymi pasażerami, do Tarnowa jechałem na stojąco. Bardzo długo, bo pod Brzeskiem drogowcy akurat budowali rondo i w korku, który się przy tej okazji utworzył, autobus nasz tkwił przez dwie godziny. Zwiedzanie Rzeszowa poszło zatem w diabły. Dobrze, że przynajmniej zdążyłem na swój bus zmierzający ku Ukrainie.
Powrót z kresów również nie wypadł dla kolei zbyt korzystnie. Dwa lata temu, wracając z Gorganów, jechałem z Rzeszowa do Torunia przez Wrocław i Poznań. Trasą nieco okrężną, zawsze jednak mogłem być zmuszony do podróży via Białystok... Nie wiem, jak PKP ma zamiar walczyć o pasażerów, skoro tym razem połączenia kolejowe plątały się jeszcze bardziej egzotycznie, a czas oczekiwania, na kolejnych stacjach przesiadkowych, jeszcze bardziej się wydłużał. Cóż miałem zrobić... Do Warszawy dojechałem PKS-em. Szybciej, sprawniej i chyba też taniej. Biedne Koleje Państwowe...
Kręcąc się tak po kraju, dworzec w Kutnie zastałem całkowicie odnowiony, ale Warszawa Zachodnia kryła w swoich zaszczanych podziemiach taką samą wiochę, jaką była przed laty. Uderzyła mnie tam jednak reklama pewnego baru. Pizza na ciepło... Co w tym wyjątkowego? Przecież pizza na zimno jest ohydna. Wszędzie, ale może nie tu, na tej paskudnej stacji?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
4 komentarze:
Lektura tego tekstu tylko utwierdziła moje żywione od dawna przekonanie, że powinno się z Torunia jeździć wyłącznie na Zachód, nigdy Wschód! ;) Żal tylko, że nie ma już tych czterech połączeń dziennie z Berlinem, jak przed 1914 r.
Podróże po Polsce mogą stać się natomiast naszym hitem dla turystów zagranicznych w ramach treningów endurance (w ramach ćwiczeń w rodzaju: jak przeżyć w dżungli, na pustyni Gobi itd.), bo tylko młode, zdrowe i silne osobniki są w stanie je przetrwać.
Proszę też sobie wyobrazić, że w podróż Pańskim tropem chciałby udać się:
1/obcokrajowiec nie znający języka;
2/osoba z kontuzjowanym narządem ruchu, starsza wiekiem, albo z bardzo dużym i ciężkim bagażem?
Czuję, że miałam nieziemskie szczęście lądując w drodze powrotnej o 2.40 w nocy na dworcu głównym, akurat między jednym nocnym autobusem a drugim. I to po zaledwie godzinnym opóźnieniu pociągów i autobusów wszelkiej maści (na całej trasie Toruń-Kraków-Winnica i z powrotem).
A jak już gdzieś wspominałam, najbardziej traumatyczna podróż mojego krótkiego żywota odbyła niemieckim pociągiem - w lecie bez klimatyzacji.
Niestety kultowego baru na kutnowskim dworcu nie ma... Przynajmniej bezpośrednio po remoncie nie było tam niczego: baru kiosku, sklepu... Kilka pustych przeszklonych klatek czekało na wynajęcie. Sam nie wiem, czy żałować
Jeśli PLK rozpocznie remont torów pod Poznaniem, podróż z Torunia na zachód będzie wyglądała tak samo. Wschód, pod tym względem, jest jednak bardzo cywilizowany. O ile wiem, kolejom ukraińskim PKP może ładu pozazdrościć. Już 10 lat temu czystość tamtejszych dworców zrobiła na mnie ogromne wrażenie, kłócąc się ze stacyjnym syfem made in Poland. Nie trzeba być niepełnosprawnym czy obcokrajowcem, by się u nas załamać...
Nie ma już TEGO baru na dworcu w Kutnie? Jak tu więc wierzyć w sens renowacji i przebudowy? Pomijając wartość muzealną, miejsce to darzyłem sporym sentymentem, bo kilka razy niemal uratowało mi życie.
Kiedyś, dość często podróżowałem na trasie Warszawa-Kutno pociągiem osobowym ze stolicy do Płocka. Był to taki zwykły Elektryczny Zespół Trakcyjny, jednak zimą, w jednej jego połowie przeważnie wysiadało światło, w drugiej ogrzewanie. A na ogół psuły się obie te rzeczy. Przesiadka w Kutnie była więc wybawieniem, bo tam pakowałem się do przegrzanego piętrusa z Łodzi do Torunia, a czekając na niego, rozmarzałem w świątyni dworcowej gastronomii.
Nie ma baru? Nie ma więc już sensu do Kutna jeździć. Szkoda.
Prześlij komentarz