niedziela, 14 sierpnia 2011

Pod Carskimi Wrotami, z ikoną Denikina w tle

Niech będzie błogosławiony region, po którego zarośniętych, ale jakże często ciekawych ścieżynach, mam przyjemność chodzić! Uwielbiam cię, moja kraino pełna niespodzianek! Za to, że jesteś tak zróżnicowana i za to, że, choć nękam cię od tak dawna, nadal zaskakujesz mnie swoimi urokami!
Tym, że dziennikarz chwyta czasami Pana Boga za nogi oglądając rzeczy na ogół dla ludzi zakryte, już się tu kilka razy zachwycałem. Za zamkniętymi drzwiami miewam okazję podziwiać rzeczy intrygujące, w Toruniu takich miejsc nie brakuje... Własne wrażenia można opisać, zamieniając przy okazji gazetę w latający dywan i korzystając z papierowo-słownego paliwa, zabierać przy okazji w taką podróż jej Czytelników. Znacznie ciekawiej tropi się jednak miejskie tajemnice w większym towarzystwie, tym bardziej, że na ogół, to towarzystwo dorzuca sporo od siebie, bo z odwiedzanymi miejscami samo było kiedyś związane. Przy okazji można więc złapać wiele ciekawych historii. Korzystając z wakacji, postanowiłem zatem zorganizować kilka wycieczek w poszukiwaniu tego, co na ogół jest w Toruniu niewidoczne dla oka – przynajmniej na jego pierwszy rzut.
No i niech mi ktoś powie, czy to miasto nie jest intrygujące?! Podczas pierwszej wyprawy pod bramą Fortu V stawiło się prawie 300 osób. Zgodnie z prawami natury, z każdą kolejną wizytą, lista atrakcji przewidzianych do zobaczenia, powinna się kurczyć, ja już jednak poważnie myślę o przyszłym lecie. Dzięki propozycjom poszukiwaczy toruńskich tajemnic, rozkład wędrówek na lato 2012 jest już w zasadzie kompletny.
Zgodnie z ideą, „Nowości” otwierają zamknięte drzwi i organizują przewodnika, który po świecie za nimi schowanym, wszystkich oprowadzi. Zadanie wcale nie jest takie łatwe, jakby się to mogło wydawać. Główną przeszkodą przeważnie nie jest jednak opór dzierżącej klucze materii, lecz liczebność zwiedzających. Cerkiew na Mokrem zaproponowałem z pewną nieśmiałością, spodziewając się frekwencyjnej mizerii. Świątynia jest ciekawa, ale malutka. Ja bym do niej poleciał na jednej nodze, ale przecież to, co mnie ciekawi, nie musi być interesujące dla innych. Cóż, zwiedzanie mieliśmy zacząć w zeszłą sobotę o godzinie 11. Ja się tam pojawiłem jakieś trzy minuty po i z trudem wepchnąłem się do przedsionka. Z tego, co opowiadał ksiądz Mikołaj Hajduczenia, proboszcz toruńskiej parafii prawosławnej, którego wcześniej nie musiałem namawiać, by otworzył nam cerkiew i został naszym przewodnikiem, nie słyszałem prawie nic. Nie żałowałem, już tu kiedyś byłem, słuchałem, opisałem... Wiedziałem więc, że ten kościółek wart jest nie tylko mszy, ale również tego, by tkwić gdzieś koło jego drzwi w ludzkim ogonku.
Przeciskałem się zatem przez tłum jednak, choć się tego nie spodziewałem, po ponad godzinie wyleciałem z cerkwi uskrzydlony kolejnym odkryciem. Niebagatelnym! Toruńska cerkiew ma bardzo ciekawe korzenie, które tkwią na ogół we Włocławku i Aleksandrowie Kujawskim, skąd przed wojną, do ówczesnej stolicy Pomorza, trafiło wyposażenie likwidowanych świątyń. Dawna Kongrsówka pozbywała się wtedy „cebulek”, u nas jednak trzeba było je stworzyć, w mieście stacjonował przecież wielki garnizon, którego wielu żołnierzy zostało skierowanych nad Wisłę z kresów. Poza tym, po 1920 roku, przez Toruń przewinęła się też spora grupa białych emigrantów. Niektórzy się tu nawet osiedlili. Rok 1920 cisnął również pod Toruń internowanych po wojnie z Bolszewikami sprzymierzonych wtedy z Polakami Ukraińców. Niektórzy tu zostali. Mniej lub bardziej dobrowolnie.
Sercem przedwojennej toruńskiej parafii został wydzierżawiony od ewangelików zbór na Rynku Nowomiejskim. Na początku cerkiew służyła wojsku, a jej proboszczem został w 1922 roku ksiądz kapitan Stefan Rudyk, który 43 lata później, jako metropolita Stefan, stanął na czele całego polskiego prawosławia.
No tak, przed wojną toruńska parafia prawosławna, której wojskowe szeregi zasilili również cywile, liczyła dobrze ponad 1000 dusz. W 1939 roku Niemcy kazali przenieść ikonostas i ikony na Mokre i tam zaczęła się bieda, która stała się szczególnie dotkliwa po tym, gdy miasto zajęła Armia Czerwona. NKWD nie próżnowało, w czasach, gdy „transporty ludzi szły na Wschód”, wielu wywiezionych torunian było wiernych prawosławiu. Dziś ta społeczność się powoli odradza, ja się tu jednak zachłystuję wielokulturowością regionu, a tej, pod tym względem, największe skarby przyniosło międzywojnie.
Z naszej niedawnej redakcyjnej wycieczki wróciłem uskrzydlony, energii dodał mi niepozorny obrazek, który wisi na ścianie toruńskiej cerkwi.
- Ta ikona również trafiła do Torunia z Włocławka, tamtejszej cerkwi podarował ją ojciec Denikina – powiedział mi podczas zwiedzania ksiądz Hajduczenia, wskazując zawieszony na ścianie święty obrazek.
- ???!
- No wie pan, ten generał...
Denikin panu mówił wiele, skąd jednak wzięło się tu nazwisko białego dowódcy, którego na przełomie 1919 i 1920 roku tylko krok dzielił od zdławienia bolszewickiej rewolucji?
- Bo on się urodził pod Włocławkiem - sprowadził moje zdumienie na niemal ojczystą ziemię ksiądz Hajduczenia. – Jego ojciec był rosyjskim oficerem, matka jednak była Kujawianką, przyszły generał doskonale mówił po Polsku...
Czy muszę tłumaczyć, dlaczego znów zachwyciłem się tym, że ziemia po której stąpam, jest tak żyzna, jeśli chodzi o niesamowite opowieści? A przecież Denikin jest kolejną postacią, która jest związana z rewolucją i pojawia się w krainie, pozornie tak od Wschodu płonącego czerwonym ogniem odległej.
Nasz krajan przeszedł ze swoją armią przez niemal całą Rosję, został przez Bolszewików pobity, gdy od Moskwy dzieliło go niecałe 400 kilometrów (co to jest w porównaniu z rosyjskimi bezkresami?). Gwóźdź do trumny wbił mu Józef Piłsudski, słusznie kombinując, że z Rosją czerwoną nikt na Zachodzie nie będzie chciał rozmawiać, jeśli jednak kraj carów wybieleje, polski problem stanie się bardzo poważny. Na froncie polsko-bolszewickim umilkły więc na moment działa, dając przyduszonym towarzyszom Lenina czas na rozprawę z Denikinem, który na własne oczy, jako pierwsze, gdy go wydała na świat matka Polka, zobaczył Kujawy. Mimo regionalnego zaciekawienia, przyznaję tu jednak rację Piłsudskiemu.
UWAGA, CIĄG DALSZY MOICH ZACHWYTÓW MOCNO SIĘ ZDEZAKTUALIZOWAŁ. GENERAŁ BAŁACHOWICZ JEDNAK NIE MIESZKAŁ W BYDGOSZCZY, ALE MIAŁ BARDZO CIEKAWY ŻYCIORYS, WIĘC GO NIE WYRZUCAM, TYM BARDZIEJ, ŻE PO 1920 ROKU NA TERENIE OBECNEGO KUJAWSKO-POMORSKIEGO INTERNOWANYCH ZOSTAŁO WIELU LUDZI Z JEGO ODDZIAŁU.
Schedę po pokonanym Denikinie przejął baron Piotr Wrangel, również generał. Ten także został przez komunistów zmuszony do ucieczki. W Toruniu, w latach 20. przez moment mieszkała podobno jego córka. Osiedliła się tu, gdy w tym czasie, w sąsiedniej Bydgoszczy, mieszkał generał Stanisław Bułak-Bałachowicz – polski Tatar, kolejne wcielenie Kmicica. Pewien historyk znad Brdy, który tropił jego losy opowiadał mi, że przyszły generał był w czasie I wojny dowódcą oddziały rosyjskiej kawalerii. Prowadził wojnę podjazdową tak skutecznie, że podobno niemieckie matki straszyły nim swoje dzieci. Po wybuchu rewolucji październikowej, Bałachowicz dołączył ze swoją dywizją do wojsk generała Wrangla, ten jednak bardzo obawiał się zagończyka, kazał go więc aresztować. Jednak, gdy przyszło co do czego i ekipa, która miała dokonać aresztowania pojawiła się na horyzoncie, rosyjscy żołnierze Bałachowicza zaczęli dzwonić szablami, operacja zakończyła się więc fiaskiem. Co nie udało się Wranglowi, powiodło się Bałachowiczowi i to on ostatecznie osaczył białego barona. Przymknął go w chwili, gdy ten, wraz z kasą swojej armii, próbował się ewakuować. Tatar złapał Rosjanina i puścił go wolno, ale w skarpetkach. Kasę zatrzymał, a przy pomocy jej zawartości, wypłacił armii Wrangla zaległy żołd, dzięki czemu jego popularność jeszcze wzrosła.
Później, razem z częścią oddziału, znów złożonego w znacznej mierze z Rosjan, Bałachowicz przebił się do Polaków. Walczył z Bolszewikami, by, jako żołnierz formacji sojuszniczej, zostać po wojnie internowanym. Wyszedł jednak, zamieszkał w Bydgoszczy, a później znów dosiadł konia w 1939 roku. Zorganizował wtedy oddział ochotniczy, bił się na jego czele w obronie Warszawy – znów podobno bardzo skutecznie, by po wrześniowej klęsce od razu przystąpić do szkolenia oddziałów armii podziemnej. Wiosną 1940 roku w stolicy, sędziwego generała dopadło Gestapo. Niemcy otoczyli dom, w którym mieszkał i wpajał akurat konspiratorom tajniki wojny podjazdowej. Gdy faszystowska bezpieka wyprowadzała Bałachowicza, ten pono rzucił się na gestapowców. Zabili go, ale generał wcześniej zatłukł podobno jednego z nich na śmierć, choć jego jedynym orężem była zwykła laska. Dzięki temu jednak wszyscy jego podwładni, korzystając z zamieszania, uciekli.
Ciekawe, prawda? Wszystkie te historie są jakoś powiązane z Toruniem i jego okolicami, każda jednak odbija się echem po dalszym świecie. Po kujawsko-pomorskiej ziemi nie można więc stąpać spokojnie. Trzeba zaglądać pod jej każdą bruzdę, w każdy kąt, otwierać każde drzwi. Cholera wie, jakie jeszcze skarby się za tym wszystkim kryją!?

Obecna cerkiew ma protestanckie korzenie. Kaplica powstała w drugiej połowie XIX wieku i na początku służyła luteranom.
Twarze, światła, oczy...
Święty Mikołaju... Opowiesz, jak tu było?
W krainie toruńskiego gotyku, prawosławna świątynia na Mokrem jest wyjątkowym przykładem sakralnego budownictwa drewnianego. Mam wobec niej dług, jaki niechcący, zaciągnąłem w szczenięcych latach. W czasach, gdy byłem dzieckiem w kolebce i takim, które dopiero ją opuściło, moim kościołem parafialnym była świątynia Chrystusa Króla. Czasy były jednak trudne, a parafia Matki Boskiej Zwycięskiej stanowiła jedno z głównych gniazd opozycji, zamiast więc latać na Kościuszki, na msze często byłem prowadzany na Podgórną. Kiedyś jednak ojciec, ze mną na rękach, przeszedł na drugą stronę ulicy i zajrzał do cerkwi. Pamiętam to. Pamiętam również, że nieświadomy tego, że w przyszłości zostanę tropicielem i fanatykiem wielokulturowości, powiedziałem, że mi się tu nudzi i zaproponowałem powrót do poprzedniej „bozi”. Cóż, początki bywają trudne... Z czasem dość radykalnie zmieniłem punkt widzenia. Kościół księdza Kardasza z przyjemnością oglądam z zewnątrz, znacznie bardziej obiecujące wydawało mi się jednak to, co kryło się za drzwiami sąsiadów. Będąc młodym dziennikarzem, nie przepuściłem zatem okazji, by kilka lat temu ten obiecujący próg przekroczyć. Wyszedł z tego całkiem fajny tekst, ja stanąłem twarzą w twarz ze starymi ikonami, stawiłem czoła błędom dzieciństwa... Nie wlazłem jednak na chór, a bardzo miałem na to ochotę. Tym razem się udało, drewniane schody zaskrzypiały pod moimi butami, spojrzałem na wszystko z góry otoczony stosami modlitewników w starocerkiewnosłowiańskim... Spojrzałem na wszystko z góry i sięgnąłem po aparat, by zrobić zdjęcie.
Uwielbiam cerkwie, bo w ich bizantyjskich wnętrzach (o ile nie są one zapełnione współczesnymi malowidłami w stylu późnego Walta Disneya) wciąż kryje się duch, który gdzieś zapodział się rzymskim katolikom i zupełnie obcy jest surowym kościołom protestanckim. Jak się spodziewałem, patrząc z wysoka, zobaczyłem wiele, znów jednak zabrakło mi lampy błyskowej, by to bogactwo wrażeń przekazać. Chyba wreszcie muszę ruszyć na zakupy...

Pisałem niedawno w gazecie, że toruńska cerkiew z zewnątrz wygląda niepozornie, ale to tylko pozory, bo jej wnętrze jest bardzo ciekawe. Znałem je, ale nie miałem pojęcia, jakie kryje skarby. A te pochodzą na ogół z innych świątyń prawosławnych w regionie. Cerkwie zostały przed wojną rozebrane, część ich wyposażenia trafiła do Torunia, najpierw do dawnego zboru na Rynku Nowomiejskim, a później tu, na ulicę Podgórną, czy też raczej Świętego Mikołaja, bo jeśli się nie mylę, taki właśnie cerkiew posiada meldunek. Od 2008 roku, gdy, dzięki wysiłkom księdza Hajduczeni, odbijająca od Podgórnej sąsiadująca z cerkiewką uliczka, zmieniła nazwę. Cholera, działo się to tak niedawno, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak się ta ścieżyna wcześniej nazywała...
Z wewnętrznych cerkiewnych skarbów, najpierw rzuca się w oczy XIX-wieczny ikonostas, który do Torunia przywędrował z Włocławka, gdy tamtejsza główna świątynia prawosławna została na początku lat 20. rozebrana. Trudno się dziwić temu, że rzuca się w oczy, sam wciąż spogląda na wiernych wieloma oczami...

Ten obraz pochodzi najprawdopodobniej z cerkwi w Aleksandrowie Kujawskim. Ta znajdowała się niedaleko dworca, na jej fundamentach wyrósł sklep.
Ikona Denikinów.
Historia cerkwi na Mokrem rozpoczęła się w 1939 roku, gdy okupanci przenieśli świątynię z Rynku Nowomiejskiego. Wiele starszych wschodnich śladów przeszłości Torunia nadal można jednak znaleźć na cmentarzach. Na najstarszej miejskiej nekropolii, na której zresztą odnaleziono kiedyś prawosławny nagrobek pochodzący z XVII wieku i, całkiem niedaleko obecnej cerkiewki, na Cmentarzu Garnizonowym.
Są nawet dwa krzyże z Tryzubami. Stoją tu, świadkowie niezbyt chwalebnych momentów z pierwszych miesięcy Polski odrodzonej...


W Toruniu wschodnie krzyże toną w morzu tych zachodnich. Mogiły białych emigrantów, nie mówiąc już o tych dwóch grobach ukraińskich, jakoś nikogo specjalnie nie interesują. Prawosławny czy grekokatolicki epizod historii miasta, choć jak widać - ciekawy, cały czas czeka na kogoś, kto wszystkim o nim opowie. Literaturę na ten temat już posiadamy, co jednak nie jest tajemnicą dla historyków, wszystkim pozostałym może się wydać zaskakujące...
Nieco lepiej pod tym względem wygląda Aleksandrów Kujawski, który ma swój kurhan na cmentarzu naszych ukraińskich sojuszników z 1920 roku, których kości spoczęły w tej dawniej pogranicznej ziemi, gdy po wygranej przez Polaków wojnie, Ukraińcy trafili do obozu dla internowanych.
Na pochwałę Aleksandrów tu jednak nie zasługuje. Cmentarza wojskowego się wstydzić nie musi, ale jego nekropolia prawosławna wciąż niczym nie różni się od zdewastowanego śmietnika. Wstyd! Tym większy, że miasto szczyci się podobno swoją wielonarodową przeszłością i wykorzystuje ją do własnej promocji.

Ot, cały Toruń. Dawną kalwińską kaplicę wieńczy dziś cerkiewna „cebulka”. Była protestancka kircha Św. Jerzego, która stoi po drugiej stronie ulicy, jest teraz katolickim kościołem Matki Boskiej Zwycięskiej. Pierwszą świątynię przesłaniają brzydkie kable, które utrudniają fotografowanie i znikają nocą, gdy cerkiew zanurza się w mroku. Częściowym, bo spada na nią nieco blasku z rzęsiście oświetlonego kościoła katolickiego. Kiedyś już go zresztą w wersji nocnej fotografowałem i tu zaprezentowałem. Jak widać, na załączonym niżej obrazku, obu świątyniom ikony nie są obce.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Szalone lokomotywy...

Jednym z pierwszych widoków jakie pamiętam w życiu, są Tatry. Oglądane z Zakopanego, jeszcze przed stanem wojennym. Wygląda na to, że przyjechałem tam wtedy, zobaczyłem i coś zostawiłem, bo nadal w górach cieszę się całym sobą. Z tamtej wizyty pamiętam pokój w ówczesnym hotelu „Juventuru” widziany z pozycji horyzontalnej (byłem wtedy bardzo mały i na ogół, leżąc, oglądałem sufity), wizję gór sprzed hotelu i wizytę na Gubałówce, gdzie jakiś biały szczeniak owczarka podhalańskiego polizał mnie po mordzie, więc ja – szczeniak ludzki – nie pozostałem mu dłużny.
Zapamiętałem widoki i tylko jeden zapach, woń dolnej stacji kolejki na Gubałówkę. Wiele różnych uroków świata wchłonąłem nosem, te smary, którymi upaćkane były maszyny i podkłady, jakie wtedy dotarły do mojej świadomości, bez wątpienia zapisały się w niej jako pierwsze. Tak mocno, że gdy zajrzałem na stację po kilkunastu latach, odwiedziłem ją wtedy jedynie po to, by znaleźć ten zapach. Wtedy budził on już szereg innych miłych skojarzeń, od dawna uwielbiałem się włóczyć po torach, które w letnim upale parowały, ozdabiając tym samym wyprawy w stronę horyzontu. Do dziś zresztą lubię przechodzić obok podobnie pachnącego magazynu telekomunikacyjnych kabli przy Świętopełka, z przyjemnością kursuję też między pracą i domem wzdłuż torów kolejowych prowadzących z Dworca Wschodniego na Miejski. Jeśli nad kanałowe studzienki nie wybijają się akurat wonie z biegnącego pod ulicą Chrobrego kolektora, oddycham sobie potężnie, jakbym był pod tężniami w Ciechocinku. Taka inhalacja kolejowa wychodzi chyba bardziej na zdrowie, człowiek przecież przez tyle tysięcy lat stawiał czoła ewolucji, by w pewnym momencie, dzięki niej, wsiąść do pociągu. Jakże biedny byłby ten homo sapiens, gdyby nie podróżował! A żadna podróż nie może się równać tej kolejowej. Niech sobie tam różne marudy narzekają na to, że pociągi się spóźniają, bywają brudne, itp. Też mi coś! Najeździłem się sporo, naczekałem się wiele... Niech ktoś się solidnie przemrozi, godzinami tkwiąc zimą i do tego w nocy na nieogrzewanym dworcu w Częstochowie (to był mój punkt przesiadkowy w drodze powrotnej z Gór Świętokrzyskich. Wtedy stacja była dopiero budowana, wiatr więc po niej hulał, a piecyków nie było) na solidnie opóźniony pociąg do domu. Słowo daję, że do dziś, na samo wspomnienie jego nieczystych przedziałów, temperaturą podobnych hutniczym piecom, przyjemnie ciepło mi się robi na duszy.
Poza tym, nigdzie się tak miło nie śpi, jak właśnie w pociągach (ten kołyszący stukot kół...). W żadnym oknie mijany krajobraz nie prezentuje się równie ciekawie. Tym bardziej, że okno można sobie otworzyć i dać się porwać wiatrowi, lub, jeśli jest akurat późna wiosna, lato, lub jesień, zapachom pól, lasów, jezior, łąk. Pod tym względem najfajniejsze były otwierane korbką (pod warunkiem, że ta była sprawna) okna starych wagonów piętrowych. Po pierwsze dlatego, że świat oglądany z wysoka zawsze wygląda ciekawiej, a po drugie – takie wagony na ogół były częścią składów osobowych, a te często przemieszczały się dość nieśpiesznie, dzięki czemu nie trzeba się było bardzo wyrywać, by czerpać radość ze zjawisk opisanych powyżej.
Napisałem, że wiosną, latem i jesienią miło jest podróżować przy otwartym oknie? Zima również miewa swoje uroki, a mróz także potrafi pachnieć. W tym wypadku jednak doznania trzeba dawkować rozsądnie.
Podróż pociągiem ma jeszcze jedną wielką zaletę. Niech mi, cholera, znajdzie ktoś lepsze miejsce do czytania! W fotelu człowiekowi zdarza się przysnąć, w bibliotece jest na ogół zbyt wielu znajomych, a jeśli ich akurat brakuje, zawsze gdzieś zza regału może wyskoczyć Morfeusz, lub wizja atrakcji czekających w pobliskim barze. W pociągu przewraca się kartki w rytm wybijany na łączach szyn. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego PKP wpychają czasem między wagony restaurację na szynach, a nie wpadły, by umieścić tam bibliotekę. W WARS-ach na ogół nie ma nic ciekawego, tymczasem podczas takiej podróży z Torunia do Zagórza via Rzeszów, Jasło, itp. (to połączenie już zdaje się nie istnieje, niektóre linie zostały pozamykane, ja się jednak kiedyś tłukłem na tej trasie prawie 16 godzin), można przecież przeczytać niemal całego Prousta. Książki, poza tym, idealnie nadają się do przechowywania biletów. Trzeba tylko pilnować, by między kartkami umieścić ten właściwy. Ja kiedyś, robiąc na dworcu porządki, nieopatrznie wyrzuciłem bilet na pociąg, jakim miałem właśnie pojechać. Bardzo trudno mi później było przekonać pana konduktora, że właściwy papierek znajduje się w koszu na toruńskim Głównym, ale ja nie byłem tego świadom, ponieważ do momentu kontroli święcie wierzyłem, że mam go przy sobie i dopiero w chwili krytycznej wyszło na jaw, że bilet był już skasowany, bo kilka tygodni wcześniej przejechałem się nim do Warszawy. Tak, tak... na bilety trzeba uważać, bo potrafią być złośliwe.
Swoją drogą, konduktor chyba nie dał mi wtedy wiary. Nie mogę też jednak powiedzieć, by zarzucił mi fałsz. Rolę Salomona, który będzie wydawał wyroki, zrzucił na kierowniczkę pociągu, do której kazał mi się udać. Udałem się tam niezwłocznie, nawet zapukałem do drzwi, które pozostały jednak zamknięte. Tymczasem pociąg zbliżał się właśnie do stacji w Iławie, zapukałem więc jeszcze raz, bardzo delikatnie, a później poszedłem po plecak i razem z koleżanką (której bilet też zresztą wyrzuciłem – kolej z oszczędności wydrukowała wszystko na jednym blankiecie), wysiadłem.
No tak, przygody, spacery po pojeździe... Niech no ktoś wyrzuci bilet autobusowy, to kierowca zaraz przy wejściu wywali go na zbity pysk. Niech ktoś, gdy zorientuje się, że pomylił bilety, zdecyduje się przed czasem wysiąść z samolotu. Kolej, pod tym względem, zostawia podróżnym wielkie pole improwizacji, dzięki czemu udowadnia, że dobry Bóg stworzył kiedyś Adama i Ewę po to, by ich potomkowie jeździli pociągami. Naturalnie liczne przystanki i konduktorzy, którzy robią wielkie oczy słysząc, że ktoś pozbył się właściwego biletu (hm, coś tu nie gra. Nie można chyba zrobić wielkich oczu słysząc...) są tylko jedną z zalet kolei. W poszukiwaniu innych, tych najważniejszych, spojrzyj miła Czytelniczko / miły Czytelniku, na plusy opisane nieco wyżej.
Oj, jeszcze trochę i pozamykam się w szkatułkach tej opowieści, niczym mistrz Potocki w swym słynnym Rękopisie. Wracam zatem do parowozowni na Kluczykach, do której poleciałem z wielką przyjemnością i bardzo się ucieszyłem czując w jej powietrzu wspomnienie ze stacji pod Gubałówką. Jednak to, co razem z innymi uczestnikami wycieczki tam zobaczyliśmy, było chyba nędzną resztką tego, czym lokomotywownia była kiedyś. W sumie nawet całkiem niedawno, co widać chociażby na zdjęciu pana Andrzeja Kamińskiego. Fotografia została wykonana z okazji dnia kolejarza w 1977 roku. Parowozownia była wtedy pełna prawdziwych lokomotyw i żadna z nich nie była chyba w tamtych czasach tak szalona, by się spodziewać, że za dwadzieścia lat o ich powrocie na tory myśleć będą tylko wariaci.

Przed wojną w Toruniu znajdowały się dwie parowozownie – przy Dworcu Głównym i Wschodnim. Obiekt na Kluczykach zaczęli budować w 1940 roku Niemcy. Cały kompleks, który składał się m.in. z hali i dwóch dużych budynków administracyjnych wznosili rękami więźniów pobliskiego obozu jenieckiego przez cztery lata.
Dziś parowozownia na Wschodnim jest zrujnowana, tej na Głównym nie kojarzę (ale na wycieczce pojawił się wnuk człowieka, który do 1939 roku był członkiem jej kierownictwa, będzie więc można poszerzyć pod tym względem horyzonty). Na Kluczykach gospodarzą aktualnie Przewozy Regionalne i naprawiają tu swój tabor zebrany z połowy Polski. Pracują tu wspaniali ludzie, w sobotę przyjęli naszą inwazję, opowiadali tak ciekawie i zorganizowali tyle atrakcji, że opuszczałem Kluczyki z żalem, choć przecież asystowałem obu grupom zwiedzających Czytelników.


Nie jestem pewien czy dobrze pamiętam, ogromna hala zajmuje chyba w sumie dwa hektary.

Rozkopywanie „Nowościami” toruńskiej przeszłości do łatwych nie należy – czasami trafia na opór redakcji. Cóż jednak, jak nie największa gazeta w mieście, nadaje się lepiej do wyłapywania ludzkich wspomnień? W parowozowni przekonałem się o tym po raz kolejny. Ze względu na wciąż jeszcze przemysłową funkcję obiektu, liczbę zwiedzających musieliśmy ograniczyć do ponad setki (bez obaw jednak, my tu jeszcze wrócimy). Grupę zdominowali młodzi pasjonaci kolei, przy okazji jednak, do swoich starych kątów wróciło kilka osób pracujących tu przed wielu laty. Nad torami rozkręcił się więc wir wspomnień, w ruch poszły długopisy i kartki, na których zaczęły się pojawiać adresy. Patrzyłem na to z radością oraz nadzieją, że gdy weterani zorganizują zjazd, o którym wspominali, o gazecie nie zapomną. Parowozownia ma już swój całkiem bogaty kącik pamięci, pewnie się on przy tej okazji rozwinie. Dostęp do ściany pełnej tabliczek zdjętych ze starych wagonów i lokomotyw mają jednak tylko nieliczni. Gazeta chętnie te kawałki metalu oplecie opowieściami i wyniesie poza zamknięte bramy.
Na zdjęciu poniżej tabliczka z zakładów im. Stalina, które były i na szczęście znów są, poznańską firmą Cegielskiego.

Ściana, a na niej bardzo ciekawa historia...
Lilpop, Rau i Loewenstein AD 1929. Jakby Iwaszkiewicz taką tabliczkę podpisał?
Na Kluczykach można znaleźć kilka lokomotyw, mniej lub bardziej szalonych. Stoją tam cztery parowozy, które zostały zatrzymane się na różnych etapach destrukcji. O los tych dwóch lokomotyw (parowej i spalinowej) można być jednak spokojnym. Zaopiekował się nimi marszałek, będą ciągnęły składy na przejętej przez województwo linii z Chełmży do Brodnicy. Wcześniej muszą jednak przejść remont, parowóz powinien także znaleźć swoją parowozownię. Jest w czym wybierać, kilka się jeszcze w regionie zachowało.

Gdyby ktoś miał wątpliwości, lokomotywa spalinowa narodziła się w krainie Madziarów.
Przesuwnica. Na niej kiedyś po tej hali podróżowały parowozy, tym razem jednak rozbijali się nią amatorzy kolejowych wrażeń. W odróżnieniu od lokomotyw, aby się z przesuwnicy wydostać, nie potrzebowali czekać, aż złączą się tory.
Wskazówka dla kogoś, kto by chciał spróbować...
Przesuwnica jest w stanie udźwignąć 200 ton. Podczas naszej wycieczki, w obu grupach (podzielnych jeszcze później przez kolejarzy na części), przejechało się nią ponad sto osób. Urządzenia pewnie jednak ich ciężaru w ogóle nie odczuło, bo były to same duchy, które lubią wzbijać się nad poziomy;).
Kolejka kół do kolejki:-)
Nie trzeba jechać na wschodnią granicę, by zobaczyć pociąg unoszący się w powietrzu, nad torami i spoczywającym na nich podwoziem.

Kanał kolejowy...

W innych okolicznościach, gdybym zobaczył pociąg w takiej perspektywie, poczułbym się pewnie nieco niepewnie...
Ta lokomotywa przetokowa niezwykle efektownie się zaczyna...
... ale bardzo szybko się kończy. Nie szkodzi, podczas wycieczki woziła wszelki zgromadzony po wielkim dachem lokomotywowni ludzki drobiazg. Drobiazg miał uciechę, a dla obleganego przez dziatwę lokomotywowego klaksonu, nastał chyba najbardziej pracowity dzień w całej jego wieloletniej karierze.
Lokomotywownię obejrzałem sobie od wewnątrz, zajrzałem też za jej bramy. Nie mogłem więc przeoczyć tego zardzewiałego nieszczęścia oglądanego wcześniej głównie przez okna pociągu. Nie mogłem też nie skorzystać z okazji – poszedłem, obejrzałem i wróciłem z ciężkim sercem. Ten parowóz 10 lat temu miał iść na złom, ówczesny wojewódzki konserwator zabytków jednak przeciw temu zaprotestował, maszynę sprzed półwiecza uznał za zabytek. Wartościowe cudo techniki dogorywa zatem teraz opuszczone na bocznym torze. Szkoda... Wielka szkoda. Kto kiedyś jechał pociągiem zaprzężonym w parowóz, na pewno przyzna mi rację.
Szalona lokomotywa? Może, ale chyba dawno wyzionęła parowego ducha.
Podobne koła widziałem w dzieciństwie na okładce „Lokomotywy” Tuwima. Nie były jednak zardzewiałe, choć może teraz są? Nie wiem, dawno do niej nie zaglądałem.
Wewnątrz zastałem obraz nędzy i rozpaczy. A jeśli mnie nos nie omylił, również kibel.
Nie mogłem się powstrzymać, by choć w myślach nie zanucić tu Love me Tender. Szybko się jednak uciszyłem, tego tendera nikt najwyraźniej żadnym uczuciem nie obdarzył. Na pierwszym zdjęciu, w tle widać kompleks parowozowni. Jeśli te ściany pamiętają czasy sfotografowane przez pana Andrzeja Kamińskiego, kompleks ten musi być dziś okropnie zakompleksiony...

Jeśli dobrze rozumiem to, co jest napisane na tabliczce, ostatni remont ta lokomotywa przeszła w styczniu 1983 roku. Wtedy przynajmniej miała próbę wodną. Hm, na czarownicę wcale nie wygląda, ale kto wie, kto wie...
Tak dla kontrastu... Za administracyjnymi budynkami parowozowni stoją dwie stare lokomotywy. Na ślepym torze mała, bliźniacza tej, jaką na podobnie symbolicznej szynowej podstawie, można oglądać przed toruńskim Dworcem Głównym i druga, na normalnym torze, bliźniaczka tej zardzewiałej. Względnie zadbana, lecz równie zimna. Tymczasem parowozy nie mogą przecież ziać chłodem!

Zajrzałem do wnętrza mniejszej lokomotywy. Jakże inaczej prezentowało się w porównaniu z tym, co zobaczyłem w tym zardzewiałym biedaku!
W kabinie większego parowozu zachowały się nawet siedzenia. Moje oko przykuło jednak przede wszystkim palenisko i zawory. Gdyby z tego pierwszego wywalić zalegające tam puszki po piwie, rozpalić ogień i do kotła dolać wody, to wszystkie urządzenia w kabinie by pewno ożyły i zaśpiewały, że „nasz kolor czarno-czerwony”;)
Obie lokomotywy na torze. Ślepym?
Bardzo lubię takie pompy. Za tą widać zbudowaną w czasie wojny, podobnie jak cały kompleks kolejowy na Kluczykach, wieżę ciśnień. Tam też warto by się było kiedyś wybrać z wycieczką. Wzniesiona na wzniesieniu, dominuje nad zabudową lewobrzeżnego Torunia. Doskonale widoczna, na pewno gwarantuje doskonałe widoki. Nie wiem, jak się rzeczy mają obecnie, jeszcze kilka lat temu jednak w wieży – pod przeciekającym zbiornikiem – mieszkali ludzie. Podejrzewam, że zarówno w sprawie zamieszkania, jak i zbiornika, niewiele się tam zmieniło...