sobota, 28 września 2013

Trzy punkty

Znowu wylądowałem na ulicy. Tym razem na Oranienburger Straße. Ciekawe miejsce, co najmniej z trzech powodów.
Pierwszym jest, a w zasadzie był, dawny dom towarowy z kinem, a później najsłynniejszy w mieście squat. Zdjęcie fatalne, ale gmach jest wielki, miejsca na ulicy mało, a do tego jeszcze słońce waliło po oczach. Na znaku napisane jest jednak punkt pierwszy - no, powiedzmy - zatem od niego zaczynam.
Po usuniętych siłą artystach zostało tu sporo pamiątek.
Niektóre z nich... Fuj!
A pani, na co się tak zapatrzyła?
Na budynek poczty?
Nie dziwię się, również trudno mi było oczy od niego odkleić.
Strasznie się jednak rozczarowałem. Wcześniej myślałem sobie, że nasze problemy z koleją czy pocztą, znikną, kiedy PKP i Pocztę Polską wykupią Niemcy. Smutne to, ale niestety – prawdziwe, w przypadku poczty coś takiego było zresztą zdaje się brane pod uwagę. Tak sobie myślałem, a tymczasem, co w Berlinie zastałem? Pyszny wielki gmach przy Oranienburger Straße jest opuszczony i zamknięty na głucho.
Nawet drzewka zaczęły już na nim rosnąć. Zupełnie jak u nas.
Nieco dalej jest zupełnie inaczej, jednak dla Nowej Synagogi w Berlinie dobre czasy zaczęły się stosunkowo niedawno. Budynek świątyni, która w chwili swojego powstania w połowie XIX wieku była największą w Niemczech, po ranach Nocy Kryształowej doszedł do siebie dopiero na początku lat 90. ubiegłego wieku.

 Wtedy właśnie została zrekonstruowana jej kopuła.

Gdzieś kiedyś przeczytałem, że dziś najlepiej jest być Żydem w Niemczech. To najwyraźniej prawda, bo niezawodna niemiecka maszyna pamięci nie pozwala na to, aby prześladowanym przed laty starszym braciom w wierze spadł włos z głowy. Przed każdym budynkiem oraz instytucją z Żydami związaną, wartę pełni obecnie policja. Tu też, i w kilku innych obiektach jakie zwiedzałem, również.
O czasach hitlerowskiego mroku trudno tu jednak zapomnieć. Synagoga, jak zresztą wiele innych obiektów w okolicy, nadal nosi ślady po kulach.

piątek, 20 września 2013

Niemiecka maszyna pamięci


Berlin jest perfekcyjnie zorganizowaną maszyną, co nie powinno nikogo dziwić, bo przecież to stolica Niemiec. Doskonałości tej można doświadczyć korzystając np. z komunikacji miejskiej, podobnie rzecz ma się również z pamięcią. Miasto jest pełne różnego rodzaju pomników, co kilka razy już odnotowałem i jeszcze odnotuję. Widziałem ich wiele, na ogół kontemplując je z podziwem, tylko jeden wzbudził we mnie dość mieszane uczucia. Tak, pamięcią w niemieckiej stolicy również dyryguje bardzo perfekcyjna maszyna. Wspomina o niej zresztą Wolfgang Bűscher w wydanej przez wydawnictwo Czarne książce „Berlin – Moskwa. Podróż na piechotę”, jaką właśnie czytam. Pisze o niej, oraz o gwałcie, który się podnosi, kiedy te urządzenie się zatnie. Książkę bardzo polecam, sam natomiast wracam na swój berliński szlak, a konkretnie na jego fragment gęsto pomnikami zastawiony.
Krążąc po wschodniej części miasta, dotarliśmy pod Sophienkirche. Ze swojej pierwszej berlińskiej wizyty w 1990 roku zapamiętałem metropolię bardzo pokiereszowaną przez wojnę. W ponad dwadzieścia lat później wrażenia wywiozłem takie same. Zdjęcia w kościele wyszły mi takie sobie, więcej uwagi poświęciłem jego ścianom i otoczeniu, podziurawionym kulami jak sito.
Inny kraj, inne obyczaje... Wokół świątyni znajduje się plac zabaw, który dawniej był cmentarzem.
U nas raczej trudno sobie wyobrazić pomniki nagrobne stojące między urządzeniami do rekreacji, nad Szprewą coś takiego nikogo jednak nie dziwi. U nas jednak, przez całe dziesięciolecia nie budziło i nadal często nie budzi, rozwiązywanie problemów ze starymi cmentarzami przy pomocy buldożerów. Dzięki temu Niemcy, którzy mają swoje korzenie na wschodzie, są w o tyle gorszej sytuacji od Polaków pochodzących z kresów, że ci drudzy na ogół mogą odwiedzić zostawione za granicą groby swoich przodków, lub przynajmniej miejsca po nich, a Niemcy błąkają się między domami, parkingami, w najlepszym wypadku stawiając znicze gdzieś w jakimś całkowicie ogołoconym z nagrobków parku, który kiedyś był cmentarzem.
Na berlińskim Sophienkirchhof bramki i inne urządzenia rekreacyjne stoją obok pomników nagrobnych. Jedne z drugimi się nie gryzą, a korzystająca z uciech dziatwa, przy okazji może nauczyć się czegoś o historii swojego narodu. Oto przykład, grób słynnego historyka Leopolda von Ranke. Informacji o nim, oraz ciekawszych zdjęć, należy szukać na stronie Ani.
Przyglądając się pracy trybów niemieckiej maszyny pamięci, nie mogłem chyba lepiej trafić. Różnego rodzaju pomniki stoją w tej części miasta bardzo gęsto. Niedaleko kościoła znajduje się na przykład jeden z głównych celów naszej wędrówki, który zresztą zrobił chyba na mnie największe wrażenie – pomnik nieistniejącego domu. Oto bardzo ładny budynek, a w jego środku zieje wybita podczas wojny szczerba.
Niemcy potrafią jednak takie szczerby zagospodarować. Na ocalałych ścianach umieścili tabliczki z nazwiskami lokatorów zburzonej części kamienicy, podając jednocześnie lata, w jakich ci ludzie tu mieszkali.
Ogromnie mi się to spodobało...
Proszę jednak wyobrazić sobie coś podobnego np. w Warszawie.
W stolicy można by było w ten sposób budować prawdziwe wieżowce pamięci.
Zresztą i tu brzmiących polsko nazwisk nie brakuje...
Gdzieś taką tabliczkę powinien też mieć w Berlinie August Spandowski, syn jednego z braci mojego pradziadka, również Augusta, który na początku tego wieku został pośmiertnie uznany za Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata za to, że podczas wojny ratował w stolicy Niemiec Żydów. Już tu o nim wspominałem narzekając, że nic ponad to o swoim przodku nie wiem, ponieważ pracownikom Instytutu Jad Waszem nie chciało się tyłków ruszyć, by to sprawdzić. Pamięć, jak widać, miewa różne oblicza.
Tymczasem przodek, który najprawdopodobniej wojny nie przeżył, chodził zapewne tymi samymi ulicami, jakie ja teraz przemierzałem i patrzył na te same budynki. Kto wie, może nawet przystawał przed domem, którego część później zniknęła i spoglądał na sąsiadujący z nim najstarszy, jeśli mnie pamięć nie myli, berliński cmentarz żydowski.
Stąd też, o ile ponownie niczego nie pokićkałem, zwolennicy wyższości ras i przestrzeni życiowej, wywieźli na śmierć pierwszych starszych w wierze obywateli Berlina.
Ich potomkowie ustawili w tym miejscu kolejny pomnik.
Bardzo proszę mi wybaczyć, że od spraw ważnych, tak gładko przejdę do przyziemnych. Po Berlinie latamy jednak od samego rana, trzeba wreszcie coś zjeść. Nie opycham się fastfoodem, jednak w tym przypadku, ze względów sięgających jeszcze czasów, kiedy padał Mur Berliński, muszę się nakarmić hamburgerem nabytym koniecznie na Alexanderplatz. To już niedaleko.

środa, 4 września 2013

Berliner, Hamburger, Spandauer

Dalej niosły mnie już kubki smakowe. Pierwszy i ostatni raz w Berlinie byłem 23 lata temu, razem z ojcem zatrzymaliśmy się wtedy na Alexanderplatz, koło budki z fastfoodem, gdzie tato kupił mi hamburgera. Potem drugiego, bo mi zasmakowało, a przede wszystkim, jadłem coś takiego pierwszy raz w życiu. Specjalnym amatorem podobnych dań nie jestem, ale musiałem skorzystać z okazji, do Alexa dotrzeć i się na nim pożywić.
Zanim jednak ponownie stanąłem w cieniu górującej nad placem Wieży Telewizyjnej (o której w czasach DDR mówiło się, że jest przechylona na zachód, bo wszyscy z jej wysokości spoglądają na tamtą stronę muru – proszę wybaczyć, jej pochylenie widoczne na wyższym zdjęciu nie jest spowodowane polityką, lecz krzywopatrzeniem fotografa), wpadliśmy na dziedziniec domu towarowego. W zasadzie dziedzińce, bo było ich tam kilka. A co to było? Dom towarowy Tietz? Już nie pamiętam, ale do zobaczenia, polecam.
Trudno jest jednak podziwiać cudowności architektury z całkowicie pustym żołądkiem (łaziliśmy przecież od rana) i głową pełną kulinarnych wspomnień. Gdzie ten Alexanderplatz? Czy ja na tym drogowskazie dobrze widzę napis Spandauer? Zatem na pewno jestem na właściwej drodze. Mniam!
Rany, co się kryje za tymi ceglanymi ścianami? Wydaje mi się, że coś kolejowego – dworzec na Alexanderplatz? Nie jestem pewien, bo krainę wspomnień z dzieciństwa opuszczaliśmy po szynach, ale chyba z innego miejsca, wyglądającego znacznie bardziej nowocześnie.
Niemcy, do stu lat swojej najnowszej historii, podchodzą różnie. Oficjalnie, na ogół się jej wstydzą, choć czasami trudno jednoznacznie orzec, czy pod płaszczem zakłopotania nie kryje się tak naprawdę duma. Tu widać jednak przykład wstydu prawdziwego. Kiedy dotarłem do Berlina, na niemal każdym kroku trafiałem na słupy ogłoszeniowe poświęcone niezwykłym obywatelom tego kraju, dla których w nazistowskich Niemczech miejsca zabrakło.
Na horyzoncie widać już jednak Czerwony Ratusz. Jedzenie jest zatem blisko. Berliński hamburger dwadzieścia lat później został jednak niestety wyjęty z sieci. Po samodzielnych budkach nie zostało już śladu. Cóż, mimo to smakował, a i tradycji stało się zadość.

poniedziałek, 2 września 2013

Königsberg is dead

Chwila, moment. Następnego dnia miała być wycieczka do Poczdamu, skąd więc się wziął ten Królewiec? Teleportacja jakaś? Oba miasta są przecież położone dość daleko od siebie... Na upartego, kiedyś moglibyśmy takiego skoku dokonać, przed I wojną podróż pociągiem na trasie Berlin – Królewiec zajmowała bodajże sześć godzin. Dziś coś takiego nie jest już jednak możliwe, bezpośrednich połączeń nie ma, a gdy do Kaliningradu kursował jeszcze podczepiany do różnych pociągów wagon, do celu toczył się 24 godziny dłużej. Ponad dobę! Podróż takim Orient Ekspresem na pewno również była sporym przeżyciem, my jednak nad Pregołę dotarliśmy szybciej korzystając z filmowego ekranu. Ten znajdował się w piwnicy kultury pod jednym z wieżowców Berlina Wschodniego.
W sumie całkiem swojsko, prawie jak na Rubinkowie, czy Skarpie jakiejś...
Tylko jakoś czyściej, schludniej, bardziej zielono. I samochodów prawie nie słychać, bo ptactwo intensywnie drze dzioby.
Kumpel filmowej Amelii pewnie by tu skakał z radości. Zbierał kiedyś ślady stóp odciśnięte w betonie.
 Z tą piwnicą kultury nieco przesadziłem. Betonowy trop wiódł do pomieszczeń na parterze wieżowca, pojawił się w nich Max Gilbert ze swoim filmem, trafiliśmy tam również i my. W dawnej stolicy Prus Wschodnich nigdy nie byłem, o tym, że Königsberg is dead, opowiadał mi już jednak dawno temu mój wuj, który na początku lat 90. miał firmę budowlaną i sporo w Kaliningradzie działał. Wyniósł stamtąd złe wspomnienia oraz wiele ciekawych rzeczy, m.in. wielki (jakieś 1,8 na 5 metrów) obraz przedstawiający szturm Pałacu Zimowego. Każdy z atakujących ma tam rysy twarzy Lenina.
Film robi wrażenie i to pod każdym względem. Zarówno ze względu na obrazki i relacje z królewieckiej przeszłości, jak i kaliningradzkiej teraźniejszości. W tym ostatnim przypadku nie chodzi mi tylko i wyłącznie o zniszczenia, ale o to, co mówią obecni mieszkańcy najbardziej europejskiego miasta Rosji. Skoro zaś o teraźniejszości mowa, warto nadstawić ucha także na to, jak jest ona wyrażana po niemiecku. Pod wieloma słowami dawnych mieszkańców miasta, sam mógłbym się podpisać zamieniając Królewiec na Pasłęk. Pojawiłem się tam wiele lat po wojnie, ale swoją Pruską Holandię wspominam równie idyllicznie i z podobnym żalem. Mógłbym jeszcze to i owo dorzucić, bo wypadając poza Pasłęk, napatrzyłem się również na pozostałości świata, który kiedyś, chociażby ze względu na bliskość Królewca, był wielki, a teraz, po wymianie ludności, położony tuż przy granicy światów, nie jest nawet w stanie żyć swoją przeszłością. Zrobię to przy okazji, gdy uda mi się tam wrócić i gruzy Atlantydy Północy, pofotografować.
Jeśli o niemiecką teraźniejszość chodzi, „Königsberg is dead” zasługuje na uwagę z jeszcze jednego powodu. Proszę zwrócić uwagę na migawki ze zjazdu wschodnich Prusaków i na słowa kretyna przy mównicy. Zdębiałem, gdy usłyszałem, że żaden naród w Europie nie wycierpiał tyle, co Niemcy. W siedzących na sali berlińczykach deklaracja taka wywołała śmiech i negatywne komentarze. Facet jednak przemawiał w gigantycznej sali pełniej ludzi. Czy oni również uśmiechali się z politowaniem?
Wiem, u nas również takie spotkania się odbywają, choć raczej na znacznie mniejszą skalę. Rozumiem ludzi tęskniących za domem, tym we Lwowie, Wilnie. Rozumiem zatem również tych, co z westchnieniem wspominają Breslau i Elbing. Sam przecież wychowałem się w Prusach Wschodnich otoczony ścianami i przedmiotami zostawionymi przez ludzi, których od dziecka chciałem poznać. Nadal mam zresztą taką nadzieję. Potomkowie „naszych Niemców” kiedyś do Pasłęka przyjechali, ale mnie niestety przy tym nie było. Sporo jednak napatrzyłem się i nasłuchałem i wizytach dzieci i wnuków dawnych gospodarzy u naszych sąsiadów. W Zielonce Pasłęckiej pojednaniu przysłużył się np. stan wojenny, dawni niemieccy mieszkańcy tej wsi skrzyknęli się i zorganizowali pomoc dla swoich następców. To działa, natomiast takie wiecowe pohukiwanie na pewno niczego dobrego nie przyniesie. Niemcy zresztą sami powinni wiedzieć o tym najlepiej, od 1933 do 1945 roku podobnych przemów nasłuchali się przecież wiele. Do czego ich one doprowadziły?
Ja już też zatem perorował dłużej nie będę, zapraszam na film.