poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Katastrofa bermudzka

Bermudami, w czasach pierwszych lat mojej podstawowej edukacji, nazywany był budynek przy ulicy Kościuszki 4. Właściwą Alma Mater, która wtedy nosiła imię Hanki Sawickiej, trawił przez wiele lat pełzający po jej murach remont. Ja przyglądałem się tej renowacji podczas czterech wiosen, przede mną byli jednak inni, z konieczności zapatrzeni w nią jeszcze dłużej. Dziś brzmi to bardzo niewiarygodnie, jednak pod święcącym wtedy nad krajem czerwonym słońcem, nie było to nic nowego. Z konieczności musieliśmy więc początkowo kształcić się w pomieszczeniach zastępczych, a te ulokowane były w budynkach zlokalizowanych w dwóch miejscach przy ulicy Kościuszki. Razem ze szkołą właściwą, oba bardzo antyczne obiekty tworzyły trójkąt. Komuś, najwyraźniej bardzo obeznanemu z geografią, ten przymusowy rozrzut edukacyjny skojarzył się ze słynnym miejscem katastrof. Gmach przy Kościuszki 4 oficjalnie był więc nazywany Bermudami.
Moje trzy pierwsze klasy szkoły podstawowej związane były ściśle dwoma, na dobrą sprawę pamiętającymi jeszcze XIX wiek, domkami o szachulcowej konstrukcji, brudno-drewnianych podłogach, oraz kaflowych piecach, jakie na nich stały i zimą były jedynym źródłem ciepła. Całość uzupełniał jeszcze makabrycznie śmierdzący kibel na zewnątrz, skolonizowany przez szczury. Dziś oba te domki ulokowane między basenem elanowskim i kościołem Chrystusa Króla, stoją nadal i chyba niewiele się w nich zmieniło. Obecnie pełnią jednak funkcję miejskich lokali socjalnych i za każdym razem gdy je mijam, budzą zresztą moje wielkie zdumienie. Pamiętam przecież, jak tam było i świadom jestem, że bez rozbiórki i budowy na nowo, niewiele można było tam zmienić. Biedni więc są ci ludzie, którzy muszą w takich warunkach tkwić 24 godziny na dobę! Spoglądam jednak na auta lokatorów parkujące na moim dawnym boisku i nie wiem, czego mam współczuć bardziej. Gdybym miał wybierać między normalnym mieszkaniem i sportowym BMW, wybrałbym cztery kąty. Pewnie jednak nie rozumiem bawarskiego bakcyla motorowego. Cóż, być może, gdybym przez trzy lata nie przekraczał tych progów, przełknąłbym go znacznie łatwiej...
Nie na tym edukacyjnym adresie chciałem się tu jednak skupić. Choć w okolice dawnej poczty na Mokrem kursowałem latami, a w Bermudach musiałem zakotwiczyć tylko na niecały rok, stokroć bardziej przygnębiające wrażenia wyniosłem właśnie z budynku przy Kościuszki 4. Kilka razy już tu zresztą o tym wspominałem, czytaliśmy opisujących polską biedę klasyków z przełomu XIX i XX wieku, mając dokoła świat żywcem wyjęty z kart ich powieści. Nawet ławki miały jeszcze dziury na kałamarze, co w ostatnich dekadach XX wieku mocno zalatywało już absurdem. Wiem, że dla wielu, takie ławki, które stoją dziś we wspaniałym grębocińskim muzeum piśmiennictwa i druku przywołują miłe wspomnienia dzieciństwa, ja zresztą również pewnie bym popatrzył dziś na nie mile, gdyby nie to, że nadal widzę w nich Bermudy, które na pewno miłe nie były.
Nazwa nadana temu miejscu przed laty, najwyraźniej okazała się prorocza. Kilka dni temu pisałem o obecnej przebudowie tej części ulicy Kościuszki, przy okazji spoglądając też na to, co tu się dzieje ponad jej poziomem PROBLEMY SIĘGAJĄ BRUKU. Wygląda na to, że budynek niedawnego schroniska dla bezdomnych, wcześniej przymusowej filii Szkoły Podstawowej nr 6, a przed wojną szkoły dla panien, po tym gdy go miasto niecały rok temu sprzedało, znalazł się na progu zagłady. Mimo wszystko, wielka szkoda.
Wlazłem do środka, porobiłem zdjęcia. Ciekawe, jak na to wszystko zareaguje Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego? Jeśli oczywiście w ogóle coś w tej sprawie zrobi...

Okna mojej dawnej klasy znajdują się na pierwszym piętrze. Dziś, te które nie są otwarte, zostały w większości wybite.
Pani konserwator walczy o zachowanie głównej klatki schodowej. Po wizycie wewnątrz budynku mam jednak nieprzyjemne wrażenie, że tę batalię przegrała. Rany, co za syf! Zdaję sobie sprawę z tego, że destrukcja rozwija swoje skrzydła na nieużytkach, ten budynek jest jednak opuszczony od niespełna roku, schronisko dla bezdomnych wyniosło się stąd jakoś latem AD 2011. Najwyraźniej jednak, na demolkę czasu było aż nadto. Kiedy właziłem po tych schodach gramoląc się do klasy, miejsce to – śmierdzące jakimś wstrętnym zaduchem, wydawało mi się bardzo ponure. Kto by wtedy pomyślał, że przez ponad 20 lat, jego stan się tak bardzo pogorszy...

„Za moich czasów” w tym parterowym budyneczku mieszkał woźny. Natomiast za ogrodzeniem, za które człowiek się z wielką przyjemnością wtedy wyrywał, była cukiernia z sir Nickiem wiedeńskim oraz szarlotką, a poza nią, również księgarnia, zresztą jedną z dwóch działających wtedy przy ulicy Kościuszki, na jej odcinku między Łąkową (czy może jeszcze Hanki Sawickiej?) i Grudziądzką. Jeśli dodać do tego księgarnię w „Kwadracie” przy obecnej Wojska Polskiego, otrzymamy trzy księgarnie na Mokrem. Obecnie, po tych przy Kościuszki zostało już tylko wspomnienie. Po tej w „Kwadracie” w zasadzie również, bo choć istnieje ona do dziś, jest już jednak tylko pełnym romansów i innej literatury popularnej, cieniem swojej świetności.
Tak to wygląda z zewnątrz...
Aby nikt mi nie zarzucił, że ukazują rzeczywistość w krzywym zwierciadle, przedstawiam jeszcze raz to samo. Tym razem jednak nic mi się już nie odbija.
Wokół dominują solidne kamienice, tymczasem parcela przy Kościuszki 4, która od niemal roku znajduje się w prywatnych rękach, ma dziwnie niezabudowanego sąsiada. Pusta działka również została kupiona przez jakiegoś zagranicznego dewelopera, który chce na niej postawić szklany dom. Na przeszkodzie temu przedsięwzięciu stoi jednak konserwator, magistracki Wydział Architektury, oraz Miejski Zarząd Dróg, zresztą z tych samych powodów, dla których wstrzymuje przekształcenia na terenie mojej dawnej szkoły.
Wygląda na to, że sprawę będzie rozstrzygał sąd, więc pewnie będę miał jeszcze okazję, by o niej pisać, poświęcając wtedy więcej miejsca nowym wizjom tego miejsca. Patrząc jednak teraz na tę dziwną plamę niecywilizowanej zieleni, wśród pamiętającej na ogół wczesne lata XX wieku zabudowy Małego Mokrego, zadumałem się nad dziejami tej ziemi. Co się stało, że nie została ona zabudowana niemal sto lat temu? Podobnych miejsc mamy zresztą w Toruniu więcej, na rogu Szosy Chełmińskiej i ulicy Małachowskiego, stoją na przykład dwie bliźniacze stare kamienice, które jednak dzieli dziura wypełniona grubo po wojnie jakąś parterową knajpą. Lokal wygrał zdaje się kiedyś ogłoszony przez „Nowości” konkurs na najbardziej popularny pub w mieście... Nie miałem okazji poznać panującej w nim atmosfery, dość często spoglądając jednak nań z zewnątrz, przekonując się za każdym razem, że urodziwy on nie jest.
Zostawmy jednak Chełmińskie Przedmieście. Obecna przebudowa wylotu ulicy Kościuszki jest drugą taką inwestycją, jaka dawną Lindenstrasse dotknęła przez ostatnie dwie dekady z kawałkiem. Pamiętam czasy, gdy przejeżdżające tędy samochody, łomotały jeszcze po bruku. Jezdnia znajdowała się wtedy bliżej kamienic, natomiast niedaleko Bermudów, stał słup ogłoszeniowy. Szkoda, że widząc go, nie zwracałem uwagi na szczegóły. Wydaje mi się, że słup pochodził z międzywojnia i był bliźniakiem tego, który wciąż jeszcze stoi na rogu ulicy Grunwaldzkiej i Szosy Chełmińskiej (znów robię wypad na „Chełmionkę”, pardon). Nie jestem jednak pewien, czy nie był druhem czterech seniorów toruńskiej reklamy, jakie kiedyś przedstawiłem tu w roli osi świata AXIS MUNDI
A tak swoją drogą, kiedy patrzę na ten wylot Kościuszki, bez względu na to, w jakiej on się prezentuje postaci, przypomina mi się pewien moment z dzieciństwa. Jak już drzewiej wspominałem, opisując swoje Mokre, mieszkałem w wieżowcu, który przy ulicy Grudziądzkiej stoi obok tego wylotowego miejsca bardzo niedaleko. Ruch na drogach nie był wtedy tak intensywny jak dziś, jednak krajową „jedynką” – czytaj Grudządzką - samochody gnały dzień i noc. A że trakt ten był znacznie bardziej dziurawy niż obecnie, wędrówki aut solidnie dawały nam się we znaki. Człowiek jednak jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego. Spałem słodko, gdy trzydzieści metrów pode mną ciężarówki przetaczały się z łomotem... Pewnego razu jednak, trasa biegnąca pod naszymi oknami, została zamknięta z powodu remontu. Cały ruch został puszczony jakoś właśnie ulicą Kościuszki, ta jednak znajdowała się zbyt daleko, by łomot pojazdów docierał do nas ze swą dawną mocą. Cisza dzwoniła w uszach tak bardzo, że nie mogłem spać. Głupio to brzmi? Tylko pozornie. Mieszkam niedaleko szpitala i monotonne melodie pędzących na sygnale karetek, jakoś mnie nie ruszają. Ba, nie budzą mnie nawet ścigający się po Kościuszkach motocykliści, choć czasem ich wyjąca głupota przypomina otumanionemu snem umysłowi scenę z filmu „Indiana Jones i ostatnia krucjata”. Tą z przejścia na granicy austriacko-niemieckiej...
Odgłosy cywilizacji generalnie nie są bardzo dokuczliwe. Pamiętając o nich, wspomnę tu pewnego koguta z Kamieńca Podolskiego, który darł kiedyś ryja w okolicach szóstej rano, stawiając mnie tym na równe nogi. Nigdy nie przepadałem za „Telerankiem”, znacznie bardziej wolałem sobotnie „5-10-15”. Gdyby nie S(a)tan Wojenny, nikt by pewnie dziś o tym niedzielnym programie porannym nie pamiętał. Ja mógłbym go pamiętać przez wspomnienie dzieciństwa, jednak kogut z Kamieńca ten sentyment pogrzebał raz na zawsze. Potworne to było ptaszysko!

czwartek, 26 kwietnia 2012

O wyższości świąt...

... Bożego Narodzenia, nad świętami Wielkiej Nocy?
Nie, tego dylematu rozstrzygać nie zamierzam, bo odpowiedź na tak postawione pytanie doskonale znam.
Odkąd, już od listopada, szerokim łukiem zacząłem omijać duże sklepy, Boże Narodzenie przestało mnie męczyć. Od momentu, w którym odkryłem bogactwo starych polskich kolęd, raczej obce hipermarketowym przyśpiewkom, zimowe święta mnie zaciekawiły. Jednak nawet mimo poprzedzających je Mikołajków Folkowych w Lublinie, BN mijam w dużym pośpiechu. Nie zatrzymuję się przy nich zbyt długo, bo nie pozwala mi na to na ogół robota, a poza tym... Zima jest fajna za miastem, lecz w jego granicach, cały swój urok traci.
Wielkanoc natomiast... To już zupełnie insza inszość. Na brak zajęć również tu jakoś narzekać nie można, jednak wszystko to jest jakieś takie ciekawsze, bardzo inspirujące. W poprzednią Wielką Środę byłem na przykład na Misterium w Grębocinie. Następnym razem wrócę tam z aparatem, bo widowisko jest niesamowite! A gdy jeszcze człowiek dołoży sobie do tego muzykę z filmu „Jesus Christ Superstar”... Jasne, słucham go od dobrych 20 lat, ale jednak, gdy mi się Ted Neeley nad uchem rozedrze, to echo tego krzyku nadal rozbiega mi się po kościach.
Cóż jeszcze wtedy człowiekowi trzeba, by zaczął wędrować ku niebu? „Mistrza i Małgorzaty” i może jeszcze „Spalonej powieści” Gołosowkera. No i na dodatek odrobiny słońca, bo przy nim przedświąteczny kiermasz w toruńskim Muzeum Etnograficznym smakuje zupełnie inaczej, niż jego wersja bożonarodzeniowa. Ono też daje siłę, która wygania człeka z domu. I za to właśnie Wielkanoc tak bardzo lubię.
Tym razem, pierwszy dzień świąt, rzucił mnie pod chałupę we Włęczu, co widać kilka wpisów niżej. W lany poniedziałek poturlałem się jeszcze dalej, do pałacu w Lubostroniu, który wypadł gorzej niż się zapowiadał, oraz do Łabiszyna, znacznie przewyższającego moje pierwotne wyobrażenia.

Łabiszyn trzeba zobaczyć. Choćby ze względu na bardzo ciekawie spiętrzoną, i przez to również rozlaną Noteć, oraz na pochodzący z XVIII wieku młyn, któremu kiedyś te spiętrzenia i rozlewiska służyły. Dziś żyje (?) on najwyraźniej niezależnie od wody, jednak nadal jest niezwykle malowniczym uzupełnieniem nadrzecznego krajobrazu.
Hm, współczesny człowiek potrafi zawrócić bieg rzeki, cóż jednak mu to daje? Jak pokazują doświadczenia naukowców radzieckich, głównie same kłopoty. Kiedyś jednak najwyraźniej, w każdym inżynierze siedziała odrobina van Gogha, co w Łabiszynie doskonale widać.

XVIII-wieczny młyn sąsiaduje z równie wiekowym spichlerzem, który dziś pełni najwyraźniej inne funkcje.
Listonosz pewnie tu dzwoni dwa razy. Ja jednak pana Kubiaka wywoływać nie próbowałem.
Woda koła młyńskiego już nie napędza, ale za to porusza schowaną po drugiej stronie turbinę małej elektrowni.
Cóż za piękne rozlewisko. I jak ładnie się w tej spiętrzonej Noteci odbija się świątynia reformatów, gdy spojrzeć na nią z wyspy, na której znajduje się bardzo urodziwy XIX-wieczny dworek.
Lubostroń, pochodzący z przełomu XVIII i XIX wieku pałac rodziny Skórskich, jeden z najsilniejszych bastionów polskości na terenie zaboru pruskiego. Jakoś mnie rozczarował.
Sam nie wiem, może niesłusznie? Pewnie byłem tak nastawiony, by najlepiej czuć się w chałupach krytych strzechą, albo klaskać z uciechy na widok rzecznych młynów

Pałac generalnie nie byłby może wart tej wycieczki, gdyby nie fantastyczne piece.

Hmm, podobne drzwiczki miał piec w Pasłęku, przy którym tyle razy suszyłem sobie zęby i bawiłem się ogniem.


Jaki fajny, pruski jeszcze, reper...
Reprezentacyjna aleja prowadząca do pałacu, ale widziana z jego wyniosłości. Obsadzona pierwotnie drzewami, a później także PGR-owskimi blokami, które dziś wyglądają strasznie, wystawiając fatalne świadectwo minionemu systemowi pseudosczęścia i nibyrówności. Dobrze, że przynajmniej dziś są one ocieplone i kolorowe, gdzie indziej te szkaradztwa wyglądają znacznie gorzej.

sobota, 21 kwietnia 2012

Kapitulacja zarośniętego zamku

Toruń posiada coś, czym może z powodzeniem zaimponować każdemu miastu w Polsce. Ba, myślę, że nawet każdemu miastu w Europie, a zatem całemu średniowiecznemu światu! Pod względem liczebności, nawet cuda francuskiej Loary muszą się skryć w cieniu naszych zamków!
Obecne granice administracyjne miasta otoczyły ruiny dwóch średniowiecznych fortec. Krzyżackiej w centrum starówki, jednej z najstarszych na terenie państwa zakonnego, zniszczonej przez zbuntowanych mieszczan w połowie XV wieku, oraz królewskiego Dybowa, położonego na polskim wtedy brzegu Wisły. Jeśli jednak wziąć pod uwagę granicę obecnych satelitów Torunia, a więc tereny podmiejskie zasiedlane i zabudowywane przez jego mieszkańców, liczba i lista zamkowych ruin urośnie do pięciu. Dodać będzie trzeba do niej położoną tuż przy ujściu Drwęcy do Wisły, a więc przy samej granicy miasta królewską Złotorię, w której przed wiekami polscy i krzyżaccy dyplomaci wymienili się podpisanymi egzemplarzami drugiego pokoju toruńskiego. Nieszawkę, krzyżacką warownię położoną na lewym brzegu Wisły, z której zakonnicy w białych płaszczach z czarnymi krzyżami wyruszyli na podbój przyszłych Prus Wschodnich, oraz Zamek Bierzgłowski, placówkę krzyżacką bardzo starą i doskonale zachowaną.
Pięć zamków Toruń zawdzięcza swojej bardzo poważnej w średniowieczu roli, a przede wszystkim przygranicznemu położeniu. Czy nie pisałem tu już, że granice potrafią być bardzo twórcze?
Ruiny Złotorii już tu kiedyś pokazywałem, bo udało mi się sfotografować je podczas rejsu po Wiśle. Na pozostałe zamki na pewno przyjdzie czas, teraz jednak z tej gotyckiej listy odmalowanej czerwienią cegieł, biorę na cel Dybów. Ruiny chyba każdemu mieszkańcowi Torunia bardzo bliskie, w sensie mentalnym, a przede wszystkim geograficznym. Kto ich nie nawiedził? I kto nie słyszał szalonej opowieści o zbudowanym przez Krzyżaków podziemnym przejściu pod Wisłą? Historia ta bierze podobno swój początek w XV stuleciu, gdy oprawcy z krzyżackiego wtedy Torunia nagle pojawili się pod polskimi murami, choć nikt nie zauważył, by przeprawiali się przez rzekę. Ciąg dalszy miała w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to, podczas budowy mostu drogowego, podobno pod dnem rzeki natrafiono na gotyckie sklepienie. Legenda co jakiś czas odżywa do dziś, przesłaniając prawdziwe i bardzo burzliwe dzieje Dybowa...
W tytule napisałem o jego kapitulacji. Chciałem dzięki temu przypomnieć m.in. bardzo barwny napoleoński epizod tego miejsca, oraz zwrócić uwagę na martwy punkt, w jakim dybowskie ruiny tkwią obecnie.

Jak widać, w porównaniu z widokówką z wczesnych lat XX wieku, którą, razem z pozostałymi archiwalnymi widokami zamku, zawdzięczam gospodarzowi strony oToruniu.net, ostatnie stulecie resztek warowni specjalnie nie zmieniło.

Zamek i jego otoczenie pod koniec XVIII wieku.
Mury, które w tym momencie, z poziomu ziemi i ceglanej wysokości, prezentują się od strony głównej bramy wejściowej (wjazdową ją przecież nazwać nie można, bo nikt tu już przecież nie wjeżdża), wiążą ze sobą jedną z najbardziej szalonych miejskich legend. Wielu szuka wydumanego tajemniczego przejścia pod Wisłą, nikt jednak jakoś głośno dziś w mieście nie wspomina o wydarzeniach prawdziwych i z całą pewnością na legendę zasługujących. One zresztą mnie do zamku przywiodły 18 kwietnia 2012 roku, w okrągłą (z lekkim przymrużeniem oka) rocznicę kapitulacji napoleońskiej załogi Dybowa. Przez ponad dwa miesiące, od początku lutego 1813 roku, garstka Francuzów broniła wałów usypanego wokół zamku szańca gwiaździstego, którego pozostałości są zresztą widoczne do dziś. Chociaż napoleoński oddział liczył pono raptem 40 osób, powierzonej placówki nie oddał. Atakujący Rosjanie weszli do zamku dopiero po kapitulacji całej toruńskiej twierdzy, właśnie 18 kwietnia...


Do zamku dybowskiego, choć jego ruiny od centrum Torunia są oddalone o rzut beretem, turyści raczej nie zaglądają. Szkoda, bo ciekawszego miejsca w tym mieście zabytków można ze świecą szukać. Forteca powstała w połowie lat 20. XV wieku z rozkazu króla Władysława Jagiełły, w czasach porachunków Polski z Zakonem, stanowiąc zresztą dla monarchów Krakowa główną kwaterę. W jednej z nieistniejących dziś komnat przyszła zresztą na świat królewna Anna Jagiellonka, córka wojującego wtedy z Krzyżakami króla Kazimierza.
Po drugim pokoju toruńskim, Dybów przestał być jedną z kluczowych polskich warowni granicznych, stał się siedzibą wojewody i... jednym z najważniejszych punktów dla obrony miasta. Francuzi, o których wspominałem wyżej, nie byli jedynymi, którzy to dostrzegli. Już podczas Potopu, na początku lipca 1656 roku, komendant okupującego Toruń szwedzkiego garnizonu, generał Bartold Hartwig von Büllow nakazał zamek wysadzić, by usunąć w ten sposób dogodne stanowisko artyleryjskiego ostrzału twierdzy. Konsekwencje tej destrukcyjnej decyzji okazały się jednak dość nieznaczne, co zresztą niemal pół wieku później, Szwedzi wykorzystali, prowadząc z tego miejsca mordercze bombardowanie w roku 1703. Zamek z ustawionymi na nim oblężniczymi bateriami można zobaczyć na obrazie wiszącym w Ratuszu Staromiejskim, jednej z ofiar tego ostrzału.
Swoje militarne znaczenie forteca Jagiełły zachowała aż do XIX wieku. Jeszcze wtedy Prusacy mieli zamiar zamienić ją na fort, ale choć opracowali stosowne plany i w średniowiecznych murach wybili strzelnice, od realizacji projektu, na szczęście ostatecznie odstąpili

Dybów z przedwojennego lotu ptaka.
Ze wczesnych czasów, gdy dzieckiem w kolebce będąc, zamiast łeb urywać Hydrze, zwiedzałem różne ciekawe miejsca, pamiętam zamkową bramę zamkniętą wielkimi drewnianymi wrotami. Zamkniętą, a więc we wrotowym komplecie istniejącą, choć zapewne dość krótko, bo najwyżej od czasów próby częściowej renowacji w czasach Gierka. Wtedy jednak, za ceglaną ścianą, zaczynała się chyba jeszcze bardziej nieprzebyta ściana roślin, która została usunięta podczas prac archeologicznych w pierwszych latach tego wieku.
W latach 70. pomieszczenie nad bramą było zadaszone i wykorzystywane przez harcerzy. Kiedyś jednak wybuchł tam pożar, który pewnie – to moja hipoteza – wydobył się z bardzo fajnego kominka, który w zasadzie trwa tam nienaruszony do dziś. Harcerze przecież nie palą papierosów, więc skąd by miał tam wziąć się ogień? Płomienie zniszczyły jednak ten lokal tylko częściowo. Dobrze pamiętam całkiem nieźle rozbudowane drewniane elementy konstrukcji dachowej... Ostatnie potężne belki można tam było zobaczyć jeszcze w 2004 roku. Dziś jednak nie po nich śladu. Szkoda.
Ta sama brama, ale już z korony murów.
Pozostałości zamku, którego nikt już prawie nie odwiedza, znajdują się raptem kilkaset metrów od placu Rapackiego, a więc od jednego z najbardziej ruchliwych punktów centrum Torunia, które zresztą jest podobno jednym z najbardziej przeładowanych samochodami miejsc w Polsce. Zamek pozostaje jednak sielski i cichy.
Latem 2009 roku wydawało się, że złe czasy dybowskich ruin przeszły do przeszłości. Zamkiem zainteresowało się muzeum w podwarszawskich Otrębusach, które na początku lipca zorganizowało tam nawet dużą imprezę rycerską, z okazji 555. rocznicy podpisania Statutów Nieszawskich. Tak, tak, swój autograf pod dokumentem, który położył fundamenty pod demokrację szlachecką, Kazimierz Jagiellończyk złożył właśnie tutaj, gdzie przed wojną trzynastoletnią rozkwitała, na pohybel krzyżackiemu wtedy Toruniowi, druga Nieszawa. Najsłynniejszy moment w swojej historii, miasto przeżywało jednak mając już wyrok śmierci na karku. Zbuntowani przeciw zakonowi torunianie swój udział w wojnie, bardzo zresztą istotny, uzależnili m.in. od zburzenia Nieszawy. Jak podają historycy, sumy, które podczas całego konfliktu powędrowały z kasy miejskiej na antykrzyżackie wojska zaciężne, równały się rocznym dochodom całego skarbca królewskiego. Polski monarcha więc słowa dotrzymał i przeniósł Nieszawę w obecne miejsce. Resztki wędrującego miasta były jednak u stóp zamku widoczne jeszcze do XIX wieku. Dopiero wtedy miały zostać, wraz z ziemią, zgarnięte na budowę wału przeciwpowodziowego.
Jeśli zaś chodzi o błysk nadziei, ten dość szybko zgasł. Miasto zgodziło się wydłużyć czas dzierżawy, by ułatwić inwestorowi wyciągnięcie z tych ruin zysków, ten jednak uznał, że warunki na inwestowanie w teren zalewowy dużych sum, nadal są bardzo ryzykowne. Wycofał się zatem, a po nim już nikt już tu żadnej ciekawej wizji nie przyniósł. Jakaś warszawska firma chciała z zamku zrobić stajnię dla quadów, co naturalnie nie przeszło. Kilku lokalnych oszołomów nosi się natomiast z zamiarem odbudowy zamku. Na ten pomysł, który by może został zaakceptowany na Litwie, szkoda mi słów.
Po tym, gdy muzeum w Otrębusach rozesłało wici, do Dybowa ściągnęło kilka oddziałów pancernej piechoty, wspartych artylerią. Pojawili się także Kozacy, ale chyba najwyraźniej pomylili epoki... Przez trzy dni w każdym razie, miastem wstrząsały armatnie wystrzały, którym czasem odpowiadały alarmy samochodowe. Zgromadzone pod murami rycerstwo jadło, piło i okładało się mieczami. Mieszczanie, którzy przekroczyli Wisłę, by to zobaczyć, pocili się kreśląc piórem gotyckie litery, podjadali i popijali. Pod koniec drugiego dnia imprezy, zbrojna część towarzystwa zainscenizowała bitwę. Scenariusz widowiska był dość prosty, pod murami zamku rozłożyła się wioska, w której trały wesołe pląsy przerwane przez atak wrednych Krzyżaków - pawich czubów naturalnie nie zabrakło. Gwałty całej niewinnej ludności przyniosły pohańbienie i zagładę, trwały jednak stosunkowo krótko, ponieważ na horyzoncie pojawiły się zastępy kumpli Zawiszy.

Gdy zaszło słońce ryknęły działa,
Rwą się okopy, mur wali.
Wieś się pod zamkiem spaliła cała,
Polacy bitwę wygrali.

Tak sobie zacząłem relację z tej imprezy i nawet w gazecie, która nadmiaru literatury nie lubi, to przeszło;).

Momenty były...

... i zadyma też była. Niemal stuprocentowa.
Myślałem, że zasadziwszy się na murach, będę miał pierwszorzędny widok na bitwę. Nie miałem, chyba lepiej bym zrobił zostając na ziemi. Generalnie jednak...
... inscenizacje różnych grup rekonstrukcyjnych mają to do siebie, że najlepiej bawią ich bezpośrednich uczestników.
Trupy wędrownych aktorów, bądź też aktorzy wędrownej trupy...
Rozpisałem się o zamku, ale to nie on mnie tym razem w ten rejon miasta sprowadził. Jakiś czas temu wpadło mi w łapy przedwojenne zdjęcie wieży spadochronowej. Właściciel fotki i syn jej autora, mówił, że podobno znajdowała się ona w Toruniu (wieża, fotka zresztą również) w Toruniu. Zbaraniałem, bo nigdy o takowej nie słyszałem. Zamieniłem się jednak w całe stado baranów, gdy od pana Orłowskiego, gospodarza strony oToruniu.net usłyszałem, że stała ona podobno gdzieś niedaleko Dworca Głównego. Co za cholera?! Dlaczego akurat tam, a nie na lotnisku? I dlaczego nie zachowała się na żadnym znanym dziś zdjęciu? Przecież musiała wystawać ponad Kępę Bazarową! Rozumiem, że wszyscy na ogół z wyspy podziwiają starówkę, ale przecież sam widziałem kilka obrazków przeciwnych! Na filmie Magiery wypatrzyłem przecież antenę Pomorskiej Rozgłośni Polskiego Radia, która, choć pomorska, jak sama nazwa wskazuje, znajdowała się w kujawskiej części miasta. Maszt nadawczy widziałem, ale wieża spadochronowa mi jakoś w oko nie wpadła. Dziwne.
Niewyraźną fotografię umieściłem na stronie, ktoś z Państwa napisał, że również o niej słyszał... No dobrze, zatem mamy tu do czynienia z miejską legendą. Czy kryje się gdzieś w niej ziarenko prawdy?
Skorzystałem z okazji i fotkę, wraz ze stosownym apelem, puściłem w gazecie. Papierowe urządzenie do odkrywania toruńskich tajemnic znów okazało się niezawodne. Jeden czytelnik uraczył mnie opowieścią o tym, jak przed wojną z tej wieży skoczył. A w zasadzie zjechał po stalowej linie, mając za plecami rozwiniętą czaszę spadochronu. Działo się to prawdopodobnie w roku 1937, przy okazji jakichś „drzwi otwartych”, bo informator mówił, że przeczytał w prasie ogłoszenie o skokach dla każdego. Płacąc jakieś grosze, wlazł na wieżę i, nim znów stanął na ziemi, najadł się nieco strachu. Na sygnał rozniesiony po regionie przez prasę, odpowiedział również jeden z naszych najbardziej zagorzałych kolekcjonerów toruńskich ciekawostek z przeszłości. Pamiętał wieżę w czasie okupacji, gdy podkradał się do niej jako dziecko i obserwował trenujących tam skoczków niemieckich. Zaprowadził mnie do miejsca, w którym ona stała i rzeczywiście, znajdowało się ono na tyłach sąsiadującego dziś z Dworcem Głównym motelu, który zresztą – nomen omen – nazywa się obecnie „Tower”. Spadochroniarskie tradycje z pewnością nie mają jednak z tą nazwą nic wspólnego. Motel powstał we wczesnych latach 90., wieżę natomiast, najprawdopodobniej wysadzili Niemcy, wycofujący się z Torunia zimą 1945 roku.


Skaczący z wieży spadochroniarze lądowali, jak wynika z relacji świadków, na łące położonej nad brzegiem Małej Wisełki, czyli odnogi oddzielającej Kępę Bazarową od polskiej strony krzyżackiej granicy. Temu zresztą zawdzięcza inną swoją nazwę – Polska Wisła. Dziś trudno raczej sobie wyobrazić, że ten ciek wodny dorównywał kiedyś szerokością Wiśle właściwej. W lipcu 1658 roku, podczas oblężenia miasta przez wojska austriacko-polskie, sojusznicy puścili tędy brandery, które zniszczyły most. Teraz ciężko by było spławić tędy płonący materac... Miasto myśli o pogłębieniu Wisełki i zamianie jej na raj dla kajakarzy, przed tymi planami ciągle piętrzą się jednak gigantyczne trudności.
A jeśli już o materacach mowa... Ciężko dziś uwierzyć w dawną szerokość rzeczki, sporej dozy fantazji wymaga też chyba obraz kąpiących się w niej ludzi. Tymczasem ja, dziecięciem będąc, się w niej taplałem. Czego generalnie wolę nie wspominać, bo zaraz mnie wszystko zaczyna swędzieć. W tych czasach, całkiem niedaleko, znajdowało się ujście rury ściekowej toruńskich zakładów drobiarskich... Na samą myśl o takiej lekkomyślności można się w-kurzyć.

Tam, gdzie kwitnie magnolia

Jedną z najładniejszych ciekawostek Mokrego jest wielka magnolia przy ulicy Kościuszki. Drugiej takiej nie ma w całym Toruniu, trzeba tylko trafić na moment, gdy kwitnie. Niestety, magnolie mają w sobie coś z paproci i kwiatami obsypują się na krótko.
Drzewo, choć w pełnym rozkwicie wygląda wspaniale i do tego jego tłem jest bardzo ładna kamienica, fotografuje się dość trudno. Za dużo reklam i samochodów. Generalnie, magnolię najlepiej podziwiać koło czwartej nad ranem, gdy ruch wokół jest znikomy i zamiast spalin, czuć zapach kwiatów. Tak sobie przynajmniej je zapamiętałem z czasów, gdy nad ranem wracałem z Dworca Wschodniego do domu, bądź spieszyłem w odwrotnym kierunku.
W tym budynku - po sąsiedzku z magnolią - w małym, ciemnym pomieszczeniu na parterze, na prawo od wejścia, mieściła się poczta. Kilka okienek i chyba pięć kabin telefonicznych służyło mieszkańcom całego Mokrego i, jeśli dobrze pamiętam, początkowo również Rubinkowa. Miejsce ma bardzo bogate tradycje, widziałem pocztówkę jeszcze sprzed 1920 roku, na której ten gmach, z nieco innym szczytem, dźwigał już tabliczkę urzędu pocztowego. Zniknęła ona jakoś w drugiej połowie lat 80., gdy urząd został przeniesiony do pawilonu w rejonie rogu Kościuszki i Świętopełka, wzniesionego częściowo na fundamentach przedwojennej Toruńskiej Fabryki Makaronów (ze słynną strzałką) i obarczonego wszelkimi grzechami takich budowli wykonanych pod koniec komuny. Urodą – bardzo delikatnie mówiąc – to nie grzeszy i sprawia wrażenie jakby się miało zaraz rozsypać (ja bym temu pawilonowi w tym nie przeszkadzał, a nawet pomógł). Sama nowa poczta wsławiła się kiedyś tym, że zabrakło jej znaczków. O wężach kolejek rozwijających się koło 18 przed jedynym okienkiem, w którym wydaje się polecone, już nie wspomnę.
Cóż za krzywa i ponura morda... Lubię jednak twarzowe budynki, a poza tym, pod mrocznym spojrzeniem tej murowanej maszkary zdobiącej budynek vis-a-vis dawnej poczty, przez trzy lata kursowałem do znajdujących się po drugiej stronie ulicy, zastępczych budynków mojej podstawówki, już tu kilka razy i przy różnych okazjach, opisywanych.

PS

Magnolia okazała się bardzo wdzięcznym tematem, oto sznurek do jej zdjęć nadesłanych przez jednego z tropicieli uroków Mokrego: MAGNOLIA O PORANKU
Usiłując ustalić wiek drzewa zadzwoniłem do magistrackiego Wydziału Środowiska i Zieleni, gdzie bardzo sympatyczna pani odbierająca często moje kierowane tam telefony podzieliła się tym, co o drzewie opowiadali jej mieszkający w okolicy dziadkowie. Wielka magnolia miała pono kiedyś większe, równie urodziwe towarzystwo, bo ogród w którym rośnie, był wtedy większy.
Willa, jak podaje z kolei pan Łukasz z Mokrego, pochodzi z początku lat 30., pewnie więc magnolia może świętować sobie właśnie jakąś 80. wiosnę. Autora wpisu o tym, że już w 1945 roku drzewo budziło podziw, bardzo proszę o jakieś szczegóły!