poniedziałek, 23 marca 2015

Kamienica "Pod Kogutami"

To nie był zwykły dom. Nie tylko dlatego, że był ładny, miał ciekawą historię i przed laty mieszkała w nim wróżka. Dla mnie adres Szosa Chełmińska 71 ma spore znaczenie. Tu chyba po raz pierwszy, na burzone pruskie mury, przestałem patrzeć przez pryzmat sentymentu, jak to ktoś mi w komentarzu do poprzedniego rozdziału napisał i zdałem sobie sprawę z konsekwencji prowadzonej przez gospodarzy miasta demolki.
Wszystko zaczęło się właściwie od laubzegowych kogutów, które zdobiły okazały drewniany ganek. Jeden z wielu, jakie kiedyś można było zobaczyć na toruńskich przedmieściach i jeden z ostatnich, jakie dotrwały do początków drugiej dekady XXI wieku. Dom, zanim został zburzony w związku z planowaną budową trasy staromostowej, dość długo stał opuszczony. Tak się jednak jakoś dziwnie złożyło, że zamiast skorzystać z okazji i obfotografować go od piwnicy po strych, ja na ogół wgapiałem się w te drewniane wycinanki dumając nad tym, że takie ładne rzeczy nie powinny być niszczone. Koguty zatem mam na zdjęciach w różnych odsłonach, sama kamienica natomiast doczekała się poważniejszej sesji dopiero podczas rozbiórki. Dziś już takich błędów nie popełniam, fotografuję wszystko, co się da.
Drewniane skarby zrobiły wrażenie nie tylko na mnie. Znajomy uratował z tego domu okiennicę, jeden z komentatorów wcześniejszego wpisu – belkę, a sąsiedzi z Muru Pruskiego uczynili ganek wizytówką swojej strony. Swoją drogą, od ekipy burzącej kamienicę dowiedziałem się, że po drewniane detale ustawiały się wtedy kolejki.
Kamienicę zbudował w 1899 roku Julius Liedke kowal, a zarazem syn opisywanego wcześniej Augusta Liedkego, rakarza i posiadacza rozległych gruntów w tej okolicy. Dom służył Liedkemu juniorowi jako źródło dochodów i mieszkanie, obok którego znajdowała się jego kuźnia - budynek nr 73.
Julius Liedke nie kwaterował jednak w tym budynku przez cały czas. W 1923 roku kamienicę zamieszkiwali:
Dylewski Teodor – emeryt
Kamińska Agnieszka – sklepowa
Mikołajski Władysław – stolarz
Murawski Ignacy – robotnik
Murawski Stefan – zecer
Murawski Władysław – robotnik
Osiński Adam – urz. Woj. (wojewódzki?)
Osińska Genowefa – urzędniczka pocztowa
Rattaj Józef – urz. telegr.
Ryglewski Ezechiel – ślusarz
Wesołowski Jan – murarz
Z zapisów w księdze adresowej, skąd pochodzi ta lista wynika, że Julius, tu odnotowany jako Julian Liedke, mieszkał wtedy przy Szosie Chełmińskiej 3. Jak wyglądał w tamtych czasach początek głównej ulicy Chełmiunki? Nie mam pojęcia, jak dotąd temu miejscu sprzed zmian w latach 60. mogłem się przyjrzeć jedynie dzięki zdjęciom lotniczym z międzywojnia. Są doskonałe, trudno na nich jednak dojrzeć szczegóły. Dużo lepszym narzędziem poznawczym dla tych, którzy starej Szosy Chełmińskiej na własne oczy już nie mogli zobaczyć, są zdjęcia pana Andrzeja Kamińskiego. Kilka takich obrazków z przeszłości od niego dostałem. Zostały zrobione w czasach, gdy domy i otaczające je ogrody były likwidowane, nadal jednak jest tam na czym oko zawiesić.
   Ten obrazek jest jeszcze ciekawszy, widać na nim jakiś dom z wieżyczką…
Ostatni ślad Liedkego, na jaki udało nam się przy Szosie Chełmińskiej 71 trafić, pochodził z czasów okupacji. W 1945 roku niemiecka rodzina zapewne z Torunia wyjechała, Julius, który już przed wojną skarżył się w pismach urzędowych na swoje lata, mógł zresztą końca wojny nie dożyć.

O tym wszystkim dowiedziałem się jednak później. Na początku dekady, pisząc w gazecie o rozprawie gospodarzy miasta z pruskim murem, rzeczywiście kierowałem się w dużej mierze sentymentem. Zdawałem sobie sprawę z tego, że budynki szkieletowe są wizytówką Torunia, nie sięgałem jednak głębiej poza ich fasady. Nie zastanawiałem się, co one kryją, dałem się więc otumanić i uwierzyłem w opowieści o tym, że wszystkie budowle w kratkę były tymczasowe, że zaniedbywane przez dziesięciolecia składają się dziś wyłącznie ze zgnilizny i nie da się ich uratować. Może nie do końca się z tym zgadzałem, ale głośno nie protestowałem.
Przed rozbiórką krążyłem jednak wokół tego domu jak sęp, aby wyrwać kostusze spod łyżki buldożera gankowe koguty. Udało się. Z ziemi podniosłem je ze sporym zdziwieniem. Myślałem, że drewno rozsypie mi się w rękach, ono jednak było tak zdrowe, jakby drewniane wycinanki powstały kilka, a nie sto kilka lat temu…
Niedawno rozmawiałem o tym ze znajomą. Okazało się, że jej dziadek robił takie drewniane cuda. Używał do tego najtwardszego drewna, dębowego, lub jesionowego. Ganki i inne zewnętrzne ozdoby musiały być solidne, bo miały stać przez wieki, jak widać, łatka tymczasowości została przyczepiona do tych konstrukcji później.
O przygotowaniach do tych rozbiórek trzy lata temu napisałem w gazecie naprawdę dużo. Kiedy jednak rozpoczęło się burzenie kamienicy nr 71, jako typowy idiota, który nosi swoją pracę ze sobą wszędzie, zgłosiłem temat raz jeszcze. Z kronikarskiego obowiązku chciałem zmieścić w gazecie samodzielne zdjęcie z kilkoma zdaniami podpisu. Przyszedłem do redakcji i się załamałem. Zamiast miejsca dla garści słów gdzieś na marginesie, czekała na mnie cała strona. Co ja miałem na nią wrzucić? Przecież naprawdę napisałem już wszystko…
I wtedy, jako ten Deus ex machina, zjawił się kolega z redakcji sportowej. Szukał mnie, bo się zajmuję starociami, a do niego dzwonił szef toruńskiemu TKKF-u, który chciał opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, który jest właśnie burzony. W ten sposób otworzył się przede mną sezam Chełmińskiego Przedmieścia.
Z Ryszardem Kowalskim miałem do czynienia już wcześniej. Chwyciłem więc za telefon, wykręciłem numer i po kilku minutach musiałem się zmierzyć z nowym problemem: w jaki sposób mam upchnąć na gazetowej stronie to co właśnie usłyszałem? Może nie wszystko, ale przynajmniej chociaż najważniejsze rzeczy…
Pan Ryszard mieszkał pod 71. od urodzenia, jego rodzina wrosła jednak korzeniami w piaski Chełmiunki głębiej. Przodkowie mieszkali przed wojną w sąsiedniej kamienicy nr 69, jeszcze przed powrotem Torunia do Polski w 1920 roku, dziadek pana Ryszarda otworzył w domu położonym po drugiej stronie ulicy sklep rowerowy. Zburzony właśnie budynek był niewielki, z powodzeniem można by było jednak napisać o nim książkę. O kamienicy nr 71 zresztą również.
Niezwykle barwnych opowieści z przedmieścia słuchałem jak dotąd z doskoku, mam jednak nadzieję, że niebawem uda nam się zorganizować spotkanie z panem Ryszardem i nieistniejącą już Chełmiunką w roli głównej. Szykuję już sobie miejsce w dyktafonie, zanim jego zawartość zacznę przerzucać do sieci, zapraszam na mały seans spirytystyczny.
- Kiedy byłem mały, wywoływaniem duchów zajmowała się jedna z naszych sąsiadek, pani Ziółkowska - wspomina Ryszard Kowalski. - Sam byłem zresztą tego świadkiem. Mojej mamie zginął kiedyś pierścionek, poszła więc do pani Ziółkowskiej, ta wzięła do ręki książeczkę do nabożeństwa osoby, która umarła, położyła na niej klucz od mieszkania, obwiązywała to wszystko różańcem, klucz brała na palce i zadawała pytania: czy pierścionek ukradł ten i ten? Nic się nie działo. Pytała więc dalej podając inne imię i nazwisko. Przy jednym z nich klucz spadł i okazało się, że ta osoba rzeczywiście miała pierścionek na sumieniu, zresztą go oddała.
Jak już wspomniałem, wokół rozbieranego domu krążyło sporo osób zainteresowanych jego elementami. Większości, podobnie jak mnie, zależało na ozdobnych detalach, pan Ryszard poszedł tam jednak ratować swoje rodzinne pamiątki. Zdobył m.in. fragment gazety z końca XIX wieku, który jak się okazało, budowniczowie kamienicy schowali (było to częstą praktyką) pod podłogą jego pokoju. Kiedy rozmawialiśmy narzekał tylko na to, że nie udało mu się przechwycić drewnianych kogutów znad ganku, bo już ktoś je wcześniej zabrał… Cóż, uspokoiłem go, że drewniane ptaki trafiły w dobre ręce. Dostała je Ania a zanim koguty wylądowały na ganku jej rodzinnego domu, trafiły do znajomej konserwatorki, która wykonała również laubzegowe kopie. Jedną z nich dostał pan Ryszard i bardzo się przy tym wzruszył. Opis uroczystości w Czernikowie, wraz z dodatkowymi informacjami na temat kamienicy, znajduje się tutaj.
Pan Ryszard śledził rozbiórkę swojego domu dzień pod dniu, przy okazji nakręcił zresztą poruszający film.
Uratował również jedną drewniano-ceglaną kratkę, którą chce umieścić przy budowanej trasie, na pamiątkę dawnej Chełmiunki.
To doby pomysł, na ostatnim spotkaniu władzy z mieszkańcami Chełmińskiego Przedmieścia pojawiła się zresztą idea stworzenia muzeum zniszczonej Chełmiunki. Na ekranach dźwiękoszczelnych, którymi gospodarze Torunia grodzą miasto można by było zawiesić np. zdjęcia zburzonych budynków. Dzięki temu przyszli mieszkańcy dzielnicy mieliby przynajmniej jakąś świadomość tego, jak kiedyś wyglądały okolice Szosy Chełmińskiej. W tej chwili stare przedmieście znika bez śladu, przez co za kilka lat nikomu pewnie nawet nie przyjdzie do głowy, aby szukać śladów przeszłości. Trochę się jednak martwię, aby barbarzyńcy na urzędach nie przykryli muzeum swojej winy mówiąc, że przedmieście zniszczyli, ale przecież dbają o zachowanie pamiątek.
I to by było na tyle. Tymczasem, bo wartych opisania startych z powierzchni ziemi budynków na Chełmiunce jest jeszcze wiele. W jednym z nich mieszkał po wojnie cygański król, pod innym zatrzymywały się tabory, a jeszcze inny dość niespodziewanie otworzył się przed nami dzięki dwóm przedwojennym fotografiom.