wtorek, 29 listopada 2011

Szpiedzy w przedszkolu

W starych filmach dzwony biją na ogół dopiero na sam koniec. Ta historia, choć pokryta grubą warstwą kurzu, od dzwonka się zaczęła. Sygnał nie dał jednak o sobie znać na kościelnej wieży, ale w naszej redakcji przy Podmurnej. Nie dzwonił też dzwonnik, ale Przedszkole Miejskie nr 4.
- Podczas remontu jednego z pomieszczeń pod pułapem znaleźliśmy starą niemiecką gazetę, może to państwa zainteresuje?
Ciąg dalszy znajduje się na stronie „Nowości”, gdzie można poczytać o starej gazecie, i o tym, co w toruńskim Parku Miejskim porabiał na początku lat 30. dr Walter Hoops, wicekonsul i agent niemieckiego wywiadu. TAJEMNICE KONSULATU RZESZY

Gazeta z końca XIX wieku nie jest jedyną niemiecką pamiątką obecnego przedszkola. Wejście na parter, wejście na piętro – no tak, Ordnung muss sein.


Cegły i drewno bardzo ładnie się uzupełniają...
Od strony podwórka jeszcze na ten budynek nie spoglądałem. Stąd można zejść do jego piwnic – bardzo ciekawych!

Było, ale się zmyło

Ludzie potrafili sobie kiedyś ozdabiać domy... Na tą drewnianą konstrukcję z zaciekawieniem spoglądałem od wielu lat. Mijałem ją często wracając z sąsiedniego Orła, gdy człowiek wychodzi z kina, na wszystko patrzy rozszerzonymi oczami. Odkąd pamiętam, ta urodziwa drewniana przylepka zdobiąca dość ponurą ścianę domu przy ulicy Strumykowej, była ruiną.
Jakoś w czerwcu, gdy polowałem na stare toruńskie słupy ogłoszeniowe, kompozycja przegniłych belek wpadła mi w oko ponownie. Pomyślałem, że ją sfotografuję, bo więcej w niej widać nieba, niż drewna.

Tamto czerwcowe zdjęcie do specjalnie udanych nie należy, ale cieszę się, że je zrobiłem, bo teraz to miejsce wygląda tak...
Zdaje się, że znów komuś zabrakło pieniędzy na remont, a miejskim opiekunom zabytków, zabrakło sił, by skutecznie o ten kawałek miejskiej przeszłości powalczyć. Cóż, było, zmyło się i już nie wróci.
PS – po kilku dniach.
Anonimy bywają bardzo dobrze zorientowane;). Wczoraj udało mi się pogadać z panią miejską konserwatorką, którą zahaczyłem o ten balkonik. Okazało się, że tak jak pisał Anonim, konstrukcja trafiła do konserwacji. Przynajmniej do odnowy zobowiązał się właściciel kamienicy. Cóż, pożyjemy, zobaczymy. I pokajamy się za swą niewiarę dopiero na widok balkonu odbudowanego.

niedziela, 27 listopada 2011

Dybowska 13 - zaginiony dworzec

Kiedy byłem mały, przykładałem często ucho do szyny, by usłyszeć zbliżający się pociąg. Gdy podrosłem i zobaczyłem, jakie możliwości, przy polowaniu na smaczki z przeszłości, daje praca w największym toruńskim dzienniku, nasłuch zwiększyłem zwijając w trąbkę gazetę. Oj, nawet przyłożone do ucha muszle nie szumią tak ciekawie!
24 października świętowaliśmy 150. rocznicę wizyty w Toruniu pierwszego pociągu. Wydarzenie z pewnością godne było tego, by poświęcić mu całą stronę w gazecie, tym bardziej, że od gdańskiego antykwariusza i historyka sztuki, pana Mirosława Zeidlera, otrzymałem akurat kilka obrazków przedstawiających pierwszą toruńską stację. Miło jest się zanurzyć w miejskich historiach, tyle kryją niespodzianek!
O tym, że obecny budynek Dworca Głównego pochodzi z pierwszej połowy lat 70. XIX stulecia i to nie on był świadkiem wjazdu pociągu na stację przed 150 laty, wiedziałem. Byłem jednak pewien, że pierwotny dworzec został, przy budowie nowego, rozebrany. Trójmiejski dobrodziej oznajmił jednak, że tamta stacja całkowicie nie przepadała, w sprawie jej zachowanych fragmentów polecił skontaktować się ze Zbigniewem Nawrockim, dawnym toruńskim konserwatorem miejskim.
Sięgnąłem zatem po telefon, by otrzymać pierwszy cios, który na długo odebrał mi spokój ducha. W słuchawce usłyszałem, że rzeźbione resztki stacji, kolejarze przynieśli konserwatorowi, tuż po rozbiórce dworcowego budynku.
- Po jakiej rozbiórce, przecież to było ponad sto lat temu! – zapytałem.
- A gdzież tam! – telefoniczna słuchawka potrafi być urządzeniem bardzo nieprzyjaznym – To było jakoś przed 20 laty – usłyszałem.
Dwudziestu?! Powinienem więc ten budynek pamiętać, ale gdzie on stał? Podobno tory kolejowe się od niego odsunęły... Ech, gdyby to były okolice Dworca Wschodniego, z którego wtedy na ogół podróżowałem. Każdy szczegół bym tam pamiętał. A tu...?
Stacja, która zmieniła swoją pierwotną lokalizację, pasowała mi jednak idealnie. Obecny Dworzec Wschodni stoi przecież z dala od ulicy Dworcowej na Mokrem. Budynek Dworca Miejskiego również się podobno przemieścił... Główny także zmienił lokalizację?! Toruń był więc miastem wędrujących dworców!
Idąc po tym sznurku, można poznać ich drogę i zobaczyć obrazki pierwszej stacji – jej strony peronowej, bogatych zdobień, apartamentów pruskiego króla i, później, cesarza. Tym tekstem rozpocząłem kolejowe poszukiwania: MIASTO WĘDRUJĄCYCH DWORCÓW
Uderz gazetą w stół, a czytelnicy się odezwą. Złowiłem więc kilka interesujących rzeczy dotyczących Dworca Wschodniego, nabrałem pewności co do tego, że opowieści dotyczące pierwszego budynku Dworca Miejskiego, który później stał się cerkwią na Mokrem, raczej należy włożyć między bajki - wielu o przeniesionym budynku słyszało, jednak nikt jeszcze nie trafił na potwierdzające to dokumenty. Poza tym pierwszą toruńską świątynią prawosławną w II RP był barak sąsiadujący ze stacją. Może więc obie historie jakoś się na siebie nałożyły? Wszystko skwapliwie notowałem, czekając jednak głównie na informacje o Głównym. Nie doczekałem się.
Od Stowarzyszenie Przyjaciół Kolei i Zabytków Techniki w Toruniu dostałem jednak kapitalne zdjęcie obecnego dworca zrobione najprawdopodobniej przed 1920 rokiem. Fotografia musiała zostać wykonana z wieżyczki sąsiadującej z wiaduktami przy Kujawskiej. Poleciałem tam, przelazłem przez dziurę w płocie (w zasadzie więcej w nim było dziur niż płotu), tory i pocałowałem klamkę. Budynek miał na szczęście tabliczkę Polskich Linii Kolejowych, więc klucze do dawnej nastawni udało się znaleźć bez trudu. Pojawiły się zresztą razem z przewodnikiem, naczelnikiem miejscowej sekcji PLK i to dzięki niemu udało się odnaleźć stację, którą wielu już pogrzebało. Kolejarz pamiętał miejsce, w którym stał długi budynek z pruskiego muru, lokalizacja zgadzała się z tym, co o dworcu opowiadał badacz lewobrzeżnego Torunia, doktor Tadeusz Zakrzewski, który wspomniał również, że gmach był bogato zdobiony. Uff, to był bardzo ekscytujący, ale ciężki dzień! Odwiedziłem wtedy dworzec, zdążyłem także dotrzeć z fotoreporterem do domu córki Zbigniewa Nawrockiego i zobaczyć uratowane przez nią ozdoby pierwszej stacji. Pasowały jak ulał do widoków z 1861 roku!
Napisałem o tym GŁÓWNY Z ULICY DYBOWSKIEJ i na szczegóły nie musiałem już długo czekać. Odezwali się mieszkańcy Dybowskiej 13 oraz ich sąsiedzi, którzy potwierdzili informacje na temat dworcowych korzeni budynku. Widziałem zdjęcie zrobione w 1991 roku, gdy zaczynała się jego rozbiórka. Nie ma żadnej wątpliwości, to jest nasza pierwsza stacja! Z publikacją fotografii mogą być problemy, ale dzwoniący czytelnicy, obiecali podzielić się zawartością swoich archiwów. Ciąg dalszy tej opowieści, na pewno więc nastąpi, tym bardziej, że kilka rzeczy trzeba jeszcze wyjaśnić. Rozebrany na początku lat 90. budynek był krótszy od tego z XIX wieku, prawdopodobnie został na Dybowską przeniesiony. Zobaczymy, co opowiedzą o nim dawni mieszkańcy, spotkania z nimi zaczynam już za kilka dni:-).


Fotograf, który niemal sto lat temu spojrzał przez swój obiektyw na toruński Dworzec Główny, zainstalował się właśnie tutaj – w nieczynnej dziś nastawni stojącej między wiaduktami przy Kujawskiej.
Skorzystałem z okazji i spojrzałem również za siebie.
Dybowska 13, budynek dworca stał właśnie tutaj.
Ruiny kolejowe... Wejście do nikąd nie jest resztką tamtego dworca. To pozostałość budynku, który stał za nim. Społeczeństwo jednak skorzystało i wystawiło – pewnie nieświadomie – pierwszej toruńskiej stacji, pomnik.
Budynek pierwszej stacji został w latach 80. rozebrany. Jego sąsiedzi, a przynajmniej ten spod „15”, pewnie niebawem również trafią do kolejowego raju.
Okolice stacji mocno się przez ostatnie dziesięciolecia zmieniły. Kiedyś, co widać chociażby na fotografiach dostarczonych przez jedną z gazetowych Czytelniczek, obok pętli tramwajowej stał barak. Na jego ślad trafiłem próbując rozkręcić na łamach „Nowości” cykl „Historie jednego miejsca”. Akcja przyniosła bardzo ciekawe zdobycze, z braku stałego miejsca w gazecie, niestety zamarła. W baraku mieściła się świetlica, kwaterował tu również szewc i krawiec. Nie wiem, kiedy ta buda zniknęła, nie pamiętam również dokładnie chwili, gdy na jej miejscu wyrósł motel. Musiało się to stać na początku lat 90.

Gdzieś za motelem miała się przed wojną znajdować toruńska wieża spadochronowa. Jej istnienie w tym miejscu, wydaje mi się jednak wątpliwe.
Po pętli tramwajowej, najpierw „trójki”, a później „czwórki”, również nie ma już śladu. Tory zniknęły z mostu w połowie lat 80. Cholera, pamiętam, że kiedyś patrzyłem z bulwaru na jadący na drugą stronę Wisły tramwaj, nie mogę sobie jednak przypomnieć, abym kiedyś nim jechał...

czwartek, 17 listopada 2011

Nalot słoni na toruńskie lotnisko

Ach, co to za pyszna historia!

Miała babcia kurkę,
Kurkę-złotopiórkę,
Wesołą kokoszkę,
Zwariowaną troszkę.
Kiedyś jej ta kurka
Uciekła z podwórka.
Babcia za nią truchtem drepce,
"Wracaj" - krzyczy... - "A ja nie chcę!"

A tam zaraz blisko
To było lotnisko,
Kurka się tam zapędziła,
Aeroplan zobaczyła,
A że była dobra skoczka,
Wskoczyła tam nasza kwoczka.
Wtedy babcia - hopla! -
Też na areoplan...

Zaraz, powoli! Tu też są aeroplany i zwierzęta, ale nie o kurkę z tuwimowego wiersza tu chodzi! Jeden znajomy pokazał mi kiedyś zdobyte gdzieś w Niemczech zdjęcie słonia – jak powiedział – na toruńskim lotnisku. Jak to się wiara w bajki ludzi trzyma – pomyślałem sobie. Przecież to w najlepszym razie jest fotomontaż. Ale dureń ze mnie. Tak długo już grzebię się w przeszłych wnętrznościach Torunia, powinienem się więc przyzwyczaić, że miasto różne rzeczy widziało, nawet takie, jakie się bajkopisarzom nie śniły.
Zwątpiłem, a nie powinienem. Pochodzącą z sierpnia 1917 roku fotografię, w piasku toruńskiego lotniska, zakotwiczyła Pani Profesor Magdalena Niedzielska, której jeszcze raz ślę za to Dank wielki. Podzieliła się odnalezioną w ówczesnej niemieckiej prasie notką o tym, co słonie (bo dwa były) na naszym lotnisku robiły. Dorzuciła również kolejne zdjęcia z własnych zbiorów, chyba jeszcze ciekawsze od tego. Proszę patrzeć i czytać – słonie i aeroplany zaprezentowały się we wtorkowych „Nowościach”. DO SŁONI WYCIĄGAJĄCYCH GŁAZ
W internetowym wydaniu zabrakło informacji, jaką umieściłem na papierze. „Toruńskie” słonie, poza tym, że pracowały na lotnisku, występowały w zwierzyńcu Hagenbecka, hamburskiego organizatora widowisk z udziałem egzotycznych zwierząt i ludzi. Te pierwsze łowił dla niego m.in. ojciec Tomka Wilmowskiego, bohatera książek Alfreda Szklarskiego.
Niech więc sobie o słoniach poczyta, kto ciekawy. A ja? A ja, nauczony tym doświadczeniem, gdy mi ktoś powie, że w którejś z toruńskich piwnic leży Bursztynowa Komnata, na pewno najpierw poproszę o adres, a dopiero potem będę się pytał: jak to?!

czwartek, 3 listopada 2011

Granica, która łączy narody

Zimno wszędzie, szaro wszędzie... Trzeba więc sięgnąć do archiwum i wyciągnąć z niego garść zdjęć z niezbyt odległych czasów, gdy człowiek narzekał jeszcze na upał. Jesień wszak mieliśmy piękną tego roku! Wrzosu na bukiety jakoś nie zbierałem, kolekcja zdjęć bardzo mi się jednak rozrosła. Sporo przywiozłem chociażby z dwóch wycieczek, na jakie w pierwszych dniach października wybrałem się z uczestnikami Tralogu. Było to bardzo ciekawe przedsięwzięcie, w jakie zamieszały się uniwersytety z Kaliningradu, Torunia i Frankfurtu nad Odrą. Swoją drogą, czy mieszkanki Frankfurtu są frankfurterkami? W części polskiej, międzynarodowe grono tropiło pod Toruniem ślady dawnych granic głowiąc się przy tym, jak te skarby wykorzystać turystycznie. Słusznie, bo chyba nikt z tropicieli na brak atrakcji nie narzekał. Dawną niemiecką kolejową stację graniczną w Otłoczynie podziwialiśmy co prawda tylko z okien autobusu (szkoda, bo gdy byłem tam ostatnio, przed bardzo wielu laty, na kordonowe ciekawostki jeszcze nie zwracałem uwagi), gdy jednak dotarliśmy do przejścia drogowego, pojazd na moment udało nam się opuścić. Przed obiektywem płynie sobie zatem graniczna dawniej rzeka Tążyna, ja przycupnąłem na jej dawnym brzegu rosyjskim i spojrzałem na początek wielkiej niegdyś Germanii. Podobnie muszą się na to zapatrywać siedzące w błocie żaby, Germania prezentuje się tu bowiem w żabiej perspektywie.
Ta błotnista ścieżyna była pono, w granicznych czasach, traktem prowadzącym do Warszawy. Wtedy jednak, zapewne również błotnista, nie była aż taka wąska i nieprzejezdna. Na obu brzegach rzeki stały dawniej karczmy, po których dziś zachowało się jedynie wspomnienie. Bo te betonowe elementy, na jakie trafiliśmy przy brodzie, raczej z gościńcami nie mają nic wspólnego. Chyba wręcz przeciwnie, jak wiele takich w okolicy, najprawdopodobniej powstały pod koniec II wojny światowej, by nie dopuścić do Torunia nadciągających gości ze Wschodu.
Swoją drogą, miejsce mocno urocze. Czarownicy jednak zabrakło, co by w rzece prała skrwawioną koszulę i rzucała uroki.
Kto ma paszport? Pewnie nikt. W dzisiejszym świecie granice powinny być pod ochroną, jako zanikające dobro kulturowe.
Aleksandrów zaskakujący
No, może zaskakujący, to trochę zbyt wiele powiedziane. Po prostu pierwszy raz zobaczyłem wtedy odrestaurowane wejście dworca. Hm, nie wiem dlaczego, ale wyobrażałem sobie, że to będzie wyglądało jakoś inaczej. No dobra, poczekamy, zobaczymy. Budynek dawnej stacji granicznej jest bardzo długi, rusztowania zniknęły dopiero z jego pierwszego fragmentu.
Zdziwiło mnie też, że na powitanie naszej międzynarodowej wycieczki przygazował sam burmistrz. Czas nas gonił, a tu włodarz zaczął przemawiać i przemawiać... Jak to włodarz. Szkoda tylko, bo zamiast go słuchać, i później jeszcze siedzieć tak długo w Ciechocinku, można przecież było zwiedzić w Aleksandrowie jeszcze cmentarz ukraiński, a może nawet zajrzeć na ruinę nekropolii prawosławnej, bądź zahaczyć o młyn słynny z tego, co działo się w jego murach w 1945 roku?

Roboty na wysokości? Tu?! Wolne żarty!
„Nie mogą schody, wyjść nigdy z mody...”
No, szczególnie takie.
Z mody może nie wyjdą, czy jednak uda im się dotrzeć do remontu? Od naprawianego fragmentu dworca jest do apartamentów cesarskich daleko...

Zobaczyłem wyremontowaną fasadę części wejściowej, poza nią jednak przywitały mnie same znajome widoki. Tak samo zapuszczone i zrujnowane. No, może z jednym wyjątkiem. W towarzystwie pana burmistrza udało nam się przejść na drugą stronę głównych drzwi carskiego pięterka. Dotarliśmy do miejsca wcześniej zarezerwowanego dla różnych Mikołajów, Pawłów i Aleksandrów, które jednak później służyło drużynom kolejarskim. Cara i maszynistę ogrzewał jednak ten sam piec.

Kurort samospalony
Jak ja nie lubię Ciechocinka... Przybyszom miasteczko się jednak spodobało. No tak, mieli na czym zawiesić oko, przecież właściciele zabytkowych budowli, którym zależy przede wszystkim na działkach, jeszcze wszystkiego nie spalili. Goście z zagranicy nie widzieli też wszystkich pogorzelisk. Tylko to jedno, przed grzybem.
Kolejnych potencjalnych podpalaczy pamiątek dawnego przygranicznego uzdrowiska, chciałbym jednak zapytać. Jak Państwo myślicie, kto się u was zatrzyma, gdy ogień strawi wszystko, co Ciechocinkowi nadaje charakter? Mogę się założyć, że sława uzdrowiska zgaśnie razem z kolejnymi pogorzeliskami. W takim Inowrocławiu na przykład, również można sobie przecież jodem odetchnąć i jakoś nic się tam nie pali, nie wali...

W polskim Baden-Baden, jakim stara się być Ciechocinek-Ciechocinek, nie można było ominąć bardzo ciekawej drewnianej cerkwi w stylu zauralskim. Zwiedziłem ją rok temu, ale i tym razem nie narzekałem na nudę. Poprzednio nie usłyszałem np., że obecny jej ikonostas został wykonany w Poczajowie. Hm... Ławra poczajowska zrobiła na mnie kiedyś wielkie wrażenie...
Nieszawa. Nieszczęście na uboczu
Nieszawy nie fotografowałem, ponieważ akurat oprowadzałem po niej grupę. Mimo dość ekspresowego tempa, ta była pod wrażeniem. Nic dziwnego, nie da się przecież przejść przez to wciąż jeszcze niezwykle malownicze miasteczko, będąc obojętnym na to, co się mija. Nieszawa tymczasem, jak zwykle zresztą, wdzięczyła się do obiektywu. Kto ciekawy, niech zerknie do sąsiadki, co całe to międzynarodowe stadko czynnie pasła urokami naszego regionu PASTWISKO SĄSIADKI.
Chyba udało mi się przekonać gości, że są w najbardziej granicznym punkcie w okolicy. Od wczesnego średniowiecza przecież, Nieszawa, gnana decyzjami politycznymi, trzy razy zmieniała miejsce lokacji. Za każdym razem przyszło jej się jednak znaleźć na granicy. Czerpała zresztą z tego spore korzyści. W średniowieczu, gdy jej konkurencją czuł się zagrożony wielki Toruń i w XIX wieku, gdy ulokowała się tu rosyjska komora celna na Wiśle, wtedy wciąż jeszcze wielkim wodnym szlaku handlowym Europy. Taak, przodkowie miejscowych ziomali, co dziś nie chcą oglądać obcych, nieźle sobie wtedy zarobili na przemycie...
Przybyszom z daleka opowiedziałem, że odwiedzili naprawdę wyjątkowe miejsce. Wspomniałem mieszkających tu kiedyś Rosjan, Niemców i Żydów, po których dziś nie zostało śladu (no dobra, są ruiny kirchy i pomnik Niemców pomordowanych po wojnie). Powiedziałem także, że prom, główna atrakcja północnego krańca wiślanego odcinka dawnego rosyjskiego imperium, w 1980 roku został zbudowany w Sandomierzu, podczas zaborów, południowym odpowiedniku granicznej Nieszawy.
Nie powiedziałem jednak, ze w chwili naszej wizyty, Nieszawa stanęła również na granicy bankructwa. W dniu, gdy tam trafiliśmy, Andrzej Nawrocki, piastujący od 20 lat stanowisko burmistrza, podał się do dymisji protestując przeciw beznadziei miasteczka położonego dziś daleko na uboczu.

Punkt wspólny
Chełmno granice w zasadzie ominęły. Trudno jednak sobie wyobrazić, żeby poszukujący ich reliktów Polacy z Torunia, Rosjanie przybyli z Kaliningradu i Niemcy z Frankfurtu nad Odrą, to miasto ominęli. Teoretycznie przynajmniej, każdy uczestnik Trialogu, powinien czuć się tu jak u siebie. Polacy wizytowali wszak miasto, które podczas zaborów, pozostało najbardziej polskim na całej ziemi chełmińskiej. Niemcy patrzyli na niedoszłą stolicę państwa zakonnego, kaliningradzcy Rosjanie mogli zaś podziwiać chełmińską farę, co się kiedyś stała pierwowzorem dla katedry w Królewcu.
Nie wiem, czy pozostali uczestnicy wycieczki docenili wagę miejsca, w którym się znaleźli. Naturalnie trafili do głównej miejskiej świątyni, skąd, od mojej ostatniej wizyty, zniknęły rusztowania zagracające lewą nawę. W tym miejscu moja babcia miała kiedyś swój zarezerwowany i ozdobiony tabliczką z nazwiskiem kawałek ławki. Tam również ja, dziecięciem będąc, wystawałem na mszach. Boże, jak strasznie się wynudziłem! Ksiądz w Pasłęku potrafił się z nabożeństwem wyrobić w trzy kwadranse, jego toruńskiemu odpowiednikowi, celebra zajmowała średnio sześćdziesiąt minut. Chełmiński proboszcz, przy tym samym, mozolił się wtedy przez półtorej godziny! Przez ten czas, poważnie zwielokrotniony, bo przecież nie modliłem się tam jednorazowo, dokładnie przestudiowałem każdy milimetr kwadratowy ściany prezentującej się przede mną. Obejrzałem zatem stojący przy niej stary, XVII- czy XVIII-wieczny toruński zegar, niezwykle cenną płytę jakiegoś średniowiecznego rycerza, no i malowidła ponad nią. Te były szczególnie interesujące, bo barokowy Bóg nakładał się tam na gotyckiego Św. Krzysztofa. Oba były jednak w zasadzie tylko cieniami, więc dawały spore pole dla wyobraźni.
Nie wiem, jak długo trwają teraz msze w chełmińskiej farze. Tym, co dzielą mój dawny punkt widzenia, bardzo jednak współczuję. Po konserwacji obu malowideł, na domysły raczej nie ma już miejsca...




Drzewo. Jego cienia, podczas wszystkich spędzonych w farze świętych godzin, jakoś nie wypatrzyłem. Pewnie dlatego, że głównie wtedy myślałem o tym, co zrobię po wyjściu z kościoła. Tymczasem ta roślinka jakoś mi drzewo życia nie wygląda...
Herb Chełmna na sklepieniu.
Pamiątka po wcześniejszej renowacji.
Bo ja tu, panie, akurat flagę wyprałem i wywiesiłem, by wyschła...
Tak sobie pomyślałem, gdy spod chełmińskiej fary, zobaczyłem tego jegomościa na tle biało-czerwonym. Wygląda jednak na to, że to jakieś pokłosie żalu smoleńskiego. Flaga wystawała za parapet na początku października, gdy penetrowaliśmy okolicę pod sztandarem Trialogu, w takim samym położeniu znalazłem ją również 1 listopada...

Jak wygląda z zewnątrz chełmiński kościół Św. Ducha? To można zobaczyć sięgając do archiwum strony. Święto-duszne zdjęcie umieściłem na niej jesienią ubiegłego roku. Tym razem nie celowałem obiektywem w fasadę, bo udało nam się wejść do środka.
Hm, ostatni raz byłem tu na pogrzebie babci, stąd sąsiadujący ze świątynią cmentarz, została wyprowadzona trumna. Przez 12 lat sporo się tu zmieniło. Dziś w kościele gospodarują chełmińscy nowi rycerze. Pod jego sklepieniem dominują zatem zbroje i inne żelastwo.
Oj, to jest Ślepowron, jeśli mnie wzrok i pamięć nie mylą... W takim razie jestem w domu.

Stoję u wejścia do kościoła Świętego Ducha i patrzę na kaplicę Świętego Marcina. Jedyną chełmińską świątynię, do której – jak dotąd – wejść mi się nie udało. Zajrzałem jednak do jej wnętrza przez dziurkę od klucza. Wygląda na to, że ogołocone zostało ono ze wszystkiego.
Dominikanie, mój ulubiony chełmiński kościół. Prezentował się tu już od frontu, który po wojnie posłużył za wzór odbudowywanej warszawskiej katedrze. Można go tu również podziwiać jego widok wiślany. A tak prezentuje się od strony przeciwnej.
Młyn pełen dobrych smaków
Co robiliśmy w Grucznie? Mieliśmy tropić granice, a przecież młyn we wsi położonej na przeciwnym Chełmnu brzegu Wisły, słynie z festiwali obżarstwa. Czyżbyśmy zatem mieli tu szukać granic dobrego smaku? Nic podobnego. Profesor Jarosław Dumanowski, toruński patron tego transgranicznego przedsięwzięcia, zaprowadził wycieczkę do miejsca, w którym granice dobrego smaku stara się od kilku lat odkrywać. Trzeba przyznać, że przesunął je całkiem daleko... Pierogi, jakimi nas tam poczęstowano, były niemal tak dobre, jak te babcine (to naprawdę duży komplement dla pierogów). Najbardziej ceniony nalewkarz kraju uraczył nas również próbkami swoich płynnych wyrobów, a te niemal sięgnęły ideałów przygotowywanych przez mojego wuja (w sprawie komplementów, proszę zajrzeć do poprzedniego nawiasu. Wiem, lepiej by było zajrzeć do wypuszczanych przez wuja butelek. No cóż...).

Podczas Festiwalu Dobrego Smaku, bochenek pieczonego na miejscu chleba, schodzi podobno za 10-12 złotych. Gdy usłyszałem cenę, pomyślałem sobie – zdzierstwo! Kiedy jednak zacząłem się takim świeżutkim okazem, wypieczonym na liściu tataraku, inhalować... A jeszcze bardziej, gdy tego spróbowałem... Gotów byłem wyłożyć nawet dwa razy tyle!

Obok młyna stoi dawny dom młynarza. Całą ścianę od strony krawędzi Doliny Wisły ma postrzelaną. Te dziury są pewnie pamiątką września 1939. Mając do czynienia z tyloma smakołykami, nie wnikałem specjalnie w historię. Jednak przed laty, podczas pierwszej wizyty w Grucznie, wdrapałem się na grodzisko, wlazłem też na skraj doliny. Zobaczyłem szosę prowadzącą do Bydgoszczy, która 72 lata temu była jednym ze szlaków wycofujących się wojsk armii Pomorze.
Młyn w palącym słońcu – od frontu i w całej okazałości.

Przed młynem można trafić na wiele ciekawych eksponatów gospodarczych. Choćby na maszynę wyprodukowaną w Chełmnie.
Początkowo była to Fabryka Maszyn Petersa. W II RP stała się chełmińską Unią, by po 1945 roku dźwigać szyld Ursusa. Dziś nad zakładami przy Dworcowej świeci się reklama Adriany. Chyba się świeci, bo fabryka nie jest już dziś tak silna, jak przed laty.

Dziadkowie trzymali w garażu wielki magiel pochodzący z tych samych zakładów, wyprodukowany tam jednak jeszcze przed 1920 rokiem. Dziś służy on mojemu wujowi za ozdobę ogródka.
Jakie fajne ule... Nie mogłem nie pozdrowić ich trzaskiem migawki aparatu. Obaj pradziadkowie trudnili się wszak pszczelarstwem, ścianę kuchenną ozdobiłem sobie nawet spadkowymi ramkami. Jedna z nich nadal kryje resztki plastra.
A to Polska właśnie...
Z Gruczna pojechaliśmy do Chrystkowa odwiedzić pochodzącą z konca XVIII stulecia chatę menonicką. Bardzo ładną i ciekawą! Na jej widok, każdy przybysz zaduma się pewnie: jaka menonicka?! Przecież tu wszędzie Polską pachnie! Te wierzby i gniazdo bocianie... Cały czas zresztą zamieszkane. Obecny gospodarz przybytku opowiadał mi zresztą przed laty, że po wyjątkowo mroźnej i długiej ziemie AD 1995/96 bociany zeżarły mu 300 kurczaków. Przyleciały zbyt wcześnie. Na łąkach brakowało kretów i żab, a tu przecież coś jeść trzeba... Tak bliski krajobraz w zagranicznym wydaniu. Dziwne? Nie, to przecież Polska właśnie...
Wspominam niżej swojego dziadka, z którym zresztą kiedyś tę chatę odwiedziłem. Przypomniał sobie jej przedwojennych właścicieli, z którymi – jeśli dobrze pamiętam – zetknął się jakoś podczas okupacji. Buu! Wiem, co się z nimi stało niedługo później. W styczniu 1945 roku, gdy nadchodziła Armia Czerwona, cała rodzina postanowiła się utopić w Wiśle. Ta jednak była skuta lodem, zatem wszyscy powiesili się w stodole. Tragiczne, ale w sumie, nic wyjątkowego. Gdzieś w rejonie Rowów jest wieś, której wszyscy niemieccy mieszkańcy popełnili w 1945 roku samobójstwo...
Za progiem chaty z Chrystkowa, śladów jej dawnych gospodarzy wciąż jeszcze można znaleźć sporo. Na strychowej belce jest nawet wybazgrolona lista bydlęcych strat, jakie przedwojenny właściciel poniósł w latach 30. z powodu powodzi.

Hmm, piękna kuchenka! I ile ciekawych rzeczy na niej;-)
Ta kuchenka może nie jest tak bogato wyposażona, jak poprzednia. Na jej widok jednak ciepło mi się zrobiło na sercu. A później, mimo tego, że się wcześniej w Grucznie objadłem, poczułem głód. Takie urządzenie stało bowiem w kuchni mojego chełmińskiego dziadka. Wspaniałej, ze względu na fasadę kościoła dominikanów, która fantastycznie zaglądała tam przez okno i cudownej przez to, co dziadziuś potrafił tam wyczarować. Bo jego talent kulinarny równał się z geniuszem gawędziarza... Oj, brakuje mi tych kaczek pieczonych z jabłkami, gulaszu, pikli jedynych w swoim rodzaju... Zachowałem sobie jeszcze słoiczek jego konfitur wiśniowych, trzymam go na jakąś bardzo specjalną okazję.
Kiedy byliśmy mali, dziadek opowiadał nam, że w piekarniku mieszka smok. Na dowód, donośnie trzaskał jego drzwiczkami. Czasami tam zaglądałem szukając potwora, ale piekarnik był pusty. Nic to jednak nie znaczy, smok nie mógł mieszkać tam na okrągło. Raz na jakiś czas musiał przecież ustąpić miejsca wspomnianej kaczce...

Pod tą strzechą kryje się wiele skarbów. Nagrobki są już chyba jednak przesadą...
Niebieska słuchawka
Toruń, miasto pod gwiazdami... Uczestnicy Trialogu tropili w naszym regionie relikty dawnych granic, poszukiwania zakończyli w Piwnicach, na granicy wszechświata. Dosłownie, bo to przecież największe w Polsce obserwatorium astronomiczne. Miejsce, pod każdym względem, wyjątkowe. Niech ktoś zabłądzi tu w maju, gdy kwitną wszystkie rosnące tam bzy.
Ja miałem takie szczęście, nawąchałem się, napatrzyłem i nasłuchałem. Pod koniec podstawówki na wycieczkę do Piwnic zabrała nas nasza wychowawczyni, Pani Janka Stroblowa. Świat, nawet taki u bram wszechświata, jest mały. Kto zabrał tralogowców w podróż do gwiazd? Profesor Andrzej Strobel. Wielki człowiek! Ależ mądrze i ciekawie mówił! Nie dziwię się szefowi grupy kaliningradzkiej, że nie był w stanie się od słów profesora oderwać.
Uczony mówił o gwiazdach, ale ludzie na ogół myśleli o rzeczach przyziemnych. Byli zmęczeni, głodni i spragnieni. Tymczasem, ta wycieczka po niebiosach, gdyby nie została przerwana, pewnie by trwała do dziś. Czas teraźniejszy byłby tu zapewne obowiązujący, bez względu na to, kiedy kto do tego wpisu zajrzy... Wyprawa zatem wróciła na ziemię, by na niej klapnąć przy ognisku i sięgnąć po kiełbaski oraz piwo. Przez cały dzień nałykałem się wtedy wrażeń, opaliło mnie miłe sercu pomorskie słońce. Pobiegłem zatem do ognia w podskokach, głodny jak cholera i spragniony jeszcze bardziej.
Nie nafotografowałem się więc. Tymczasem Piwnice są niezwykle pod tym względem interesujące. Dawny dwór Piwnickich, który służy teraz astronomom. Dwa budynki, kryjące pod swoimi kopułami teleskopy - jeden z nich jest bardzo stary... No i dwie anteny radioteleskopów, w tym ta na zdjęciu, największa w Środkowej Europie. Ciekawe miejsce, podczas burzy pioruny czują się tu bardziej u siebie, niż na szczycie Świnicy. Przed laty, widziałem w gazecie zdjęcie tej samej czaszy pokrytej zygzakami z nieba.
Piwnickie obserwatorium powstało z dala od miasta. Teraz miejskie satelity zaczynają je otaczać. I zakłócać pracę, toruńscy astronomowie szukają zatem nowej przestrzeni życiowej. W Borach Tucholskich planują budowę następnej anteny, tym razem największej na starym kontynencie.