wtorek, 25 października 2011

Taki pejzaż...

Psy kulawe...
Nie, żadne psy. To będzie nieco inny pejzaż. Niedawno zostałem dołączony do wycieczki Holendrów z zaprzyjaźnionej z Toruniem Lejdy, którzy ruszyli w teren, by tropić ślady menonitów. Hm, czy do mieszkanek Lejdy należy się zwracać per lejdes?;)
Przybysze trafili do Sosnówki pod Grudziądzem, której wyjątkowość, starałem się opisać poniżej. Ekskursja zrobiła wrażenie na nich i na mnie.
W tym drugim przypadku było ono szczególne, bo w pewnym momencie oczom naszym ukazał się rząd rozczochranych wierzb. Ja sobie na ten widok pomyślałem, ojej, jakie to polskie! Pod każdym tym drzewem mogłaby się przecież znajdować tabliczka z napisem: Tu sobie przysiadłem – Fryderyk Chopin. Jedna Holenderka, równie tym widokiem zadumana, powiedziała wtedy jednak: ojej, krajobraz z Niderlandów wzięty.
Rację miał włocławski pastor Michał Walukiewicz opowiadając kiedyś, że korzenie polskich wierzb tkwią w Holandii, bo w Polsce masowo sadzili je menonici. Drzewa pomagały im osuszać kolonizowane nadwiślańskie tereny. A że przybysze z Zachodu zagospodarowali dolinę królowej polskich rzek od jej ujścia po Górę Kalwarię... Mogą dziś sobie rościć prawo do każdej mazowieckiej wierzby.

Goście z Niderlandów, którzy wybrali się z nami na tą wycieczkę, w Sosnówce przecierali oczy ze zdumienia. Przed wyprawą do Polski zrobili internetowy rekonesans i na zdjęciach pochodzących z kwietnia tego roku, cmentarz w Sosnówce widzieli całkowicie zarośnięty. Gdy jednak dotarli na miejsce, zamiast roślinności, ujrzeli nagrobki.
Ksiądz Tadeusz Sudoł, miejscowy proboszcz, gdy usłyszał, że szykują mu się goście, przybysze z krainy, z której wcześniej przybyli menonici, zmobilizował ludzi i zorganizował naprawdę wielkie sprzątanie.






Holendrzy stoją frontem, krzyż i ksiądz dobrodziej, zaprezentowali fotografującemu swoje tyły.
W tym miejscu stał pomnik Leonardha Bartla. Przed laty podpyliło go toruńskie Muzeum Etnograficzne, które przy Wałach Generała Sikorskiego organizowało akurat menonickie lapidarium. Muzealnicy podobne miejsca oznaczyli tabliczkami, niestety, metalowymi, które okazały się łakomym kąskiem dla poławiaczy złomu. Ta nadal stoi, pewnie tylko dlatego, że cmentarz przez lata przypominał tajemniczy ogród. Święty Nieogarek ze strony zaprzyjaźnionej, opiekujący się zapomnianymi regionalnymi nekropoliami, mówi jednak, że w Słońsku, skąd nagrobek również wywędrował pod Aresenał, miejsca spoczynku okradzionego nieboszczyka można się dziś tylko domyślać. Z cmentarza najpierw został skradziony nagrobek, a później tabliczka.
Jeszcze w kwietniu za tą tabliczką widać było nieprzebyty gąszcz, w którym okoliczne lisy zdzierały pióra z kur wielu...
W tym miejscu tutejsi menonici zbudowali swoją świątynię. Widziałem jej zdjęcia, była to zwykła drewniana chata kryta strzechą. Nie zdziwiłem się więc, gdy usłyszałem, że się po wojnie, rozpadła. Łatwo jednak można się domyśleć przeszłości tego miejsca, zostało przecież wzniesienie (wszystkie domy menonickie znajdują się na górkach) i sporo kamieni, pewnie pochodzących z fundamentów – zatem fundamentalnych. Są też wierzby, dzięki którym nasi Holendrzy poczuli się jak u siebie w domu.
Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości, co do niderlandzkich korzeni polskich wierzb... Te drzewa rosną koło najsłynniejszej regionalnej chaty menonickiej w Chrystkowie.
Granit stał przed kościółkiem menonickim. Upamiętnia wydarzenie z 1806 roku, gdy starszy miejscowej gminy zawiózł bawiącemu wtedy w Grudziądzu pruskiemu królowi 30 tysięcy talarów zebranych we wszystkich menonickich gminach Prus Wschodnich i Zachodnich, które miały zwolnić ze służby wojskowej jej mieszkańców. Królowa Luiza podarowała wtedy podobno żonie starszego gminy swój szal. Kamień został wystawiony w 1911 roku i po tym, gdy świątynia menonicka przestała istnieć, został przeniesiony pod kościół katolicki. Ładne to, prawda?
Dyrektorkę szkoły, która (szkoła i dyrektorka) również bardzo zaangażowała się w porządki na cmentarzu, a podczas wycieczki oprowadzała nas (dyrektorka, nie szkoła) po okolicy opowiadając różne ciekawe rzeczy zagadnąłem, co też skłoniło księdza do tego wszystkiego. Pani Teresa Rathsmann-Dziemiańczuk (nazwiska obrazują przemiany, jakim ta ziemia poddana była po wojnie. Pierwsze jest pamiątką tego, co było – jej rodzina mieszka tu od 200 lat – drugie, wschodnie, po 1945 roku przyjechało z kresów wschodnich) odparła, że proboszcz lubi historię. I ona również najwyraźniej lubi księdza, bo podczas trwającego właśnie remontu kościoła, spod tynku w kruchcie, wyjrzała zapisana na ścianie modlitwa. Fajna sprawa, bo na lewo do krucyfiksu, można ją przeczytać po niemiecku, z prawej natomiast jest jej tekst polski.
Swoją drogą, cała świątynia jest bardzo ciekawa.

wtorek, 18 października 2011

Dawni szpiedzy i nowe horyzonty


Chyba nie doceniłem siły oddziaływania toruńskich skarbów...
Od dawna biję się w gazecie o własną stronę, bo przy różnych miejskich wykopaliskach, ludzie zasypują mnie setkami niesamowitych opowieści, którymi – z braku miejsca - nie mogę się podzielić. Większość tych historii z powodzeniem by mogła trafić pod pióro Hanny Krall, więc ciśnienie emocji jakie one kryją, po prostu mnie dobija! Czuję to, bo pracuję przecież w największym toruńskim dzienniku i wiem do czego takie podróże w przeszłość na łamach gazety prowadzą. Każda opublikowana opowieść powoduje, że zgłaszają się kolejni świadkowie, którzy otwierają swoje archiwa i gawęda się rozwija. W tym opowiadaniu i poszukiwaniach, nie można zatem robić przerw, nie można tego bogactwa tłamsić gdzieś w magazynku. Ja tymczasem mam pół notesu adresów prowadzących do historii, którym zabrakło papieru na ciąg dalszy.
Wreszcie jednak pojawiła się szansa, bym mógł ich tropem podążyć. Dopadła mnie szybciej niż myślałem, w kilka godzin musiałem wypełnić całą gazetową stronę jakimś smakowitym przeszłym kąskiem. Pod ręką miałem przedwojenną aferę szpiegowską Piątka i Urbaniaka, poprosiłem więc naszych redakcyjnych mistrzów szkiełka i oka, by sfotografowali miejsca z tą historią związane, a sam zabrałem się za pisanie. Bałem się, że tak archiwalna wycieczka kierownictwu redakcji się nie spodoba, dlatego zaapelowałem tu o internetowe wsparcie tych, którzy na Piątą stronę zaglądają. Tekst o szpiegach się w gazecie ukazał, z pewnym opóźnieniem trafił nawet do internetu. TU SIĘ KRYJE.
Oj, nie doceniłem siły ukrytej w korzeniach obecnego Torunia! Kierownictwo redakcji, którego reakcji tak się obawiałem, samo przyszło mi dziś pogratulować, że to był ciekawy pomysł i chyba najlepszy tekst całej gazety. Piękne to słowa, które bardzo dodają skrzydeł! Mocno więc za nie trzymam i jednocześnie wyciągam z szuflady zeszyt z adresami strażników dawnych toruńskich skarbów, którzy się do mnie zgłosili. Teraz będą mieli okazję na łamach gazety się wypowiedzieć.
Przygotowując tekst o szpiegach dotarłem również do kilku ciekawych źródeł, na pewno więc trafi się jeszcze wiele okazji, by ruszyć w Toruń szlakiem sensacyjnym i zdać z tego wspomaganą zdjęciami relację. Jest to przecież miasto skarbów, które tylko czekają, by je odkryć!
Na zdjęciu prezentuje się budynek przedwojennego konsulatu Rzeszy na Bydgoskim Przedmieściu. Wtedy była to główna pomorska siedziba niemieckiego wywiadu.

wtorek, 11 października 2011

Widoki lekko nieostre

Ha! Jeśli dobrze pójdzie, wreszcie będę miał w gazecie swoją własną stronę. Wykopaliska miejskiej pamięci nabiorą wtedy tempa, bo tłucze mi się po głowie kilka pomysłów. Wreszcie rozładuję magazyn historii nagromadzonych, a te historie działają przecież jak magnesy – w zasadzie każda opublikowana w gazecie, powoduje odzew i jakiś ciąg dalszy.
Po tekście o przemysłowych pamiątkach Mokrego zgłosił się też do mnie czytelnik, który mógłby pogrążyć książkę adresową, bo zaczął mi wymieniać wszystkie, nawet nieistniejące już budynki, opowiadając o ludziach, którzy w nich mieszkali. Fajnie by więc było wybrać się z takim przewodnikiem na spacer, by później wrażenia szeroko opisać. Przez mury mojej podstawówki przewinęła się Helena Grossówna, uczył się tam również Leszek Balcerowicz, także człowiek z Mokrego. Może na taką wycieczkę uda się namówić i jego?
Poza tym kiedyś, przeglądając „Słowo pomorskie”, trafiłem na opis pewnej zbrodni. Pan najpierw zabił panią, a później sam sobie palnął w łeb. Działo się to jakoś pod koniec lat 20., a sceną dramatu była kamienica położona niedaleko mojego domu. Przyszło mi więc do głowy, aby wziąć kiedyś jakąś taką krwistą historię – przedwojenni dziennikarze pisali bardzo kwieciście – i przejść się jej szlakiem po współczesnym mieście. W takie tematy Toruń jest bogaty, weźmy chociażby aferę Piątka i Urbaniaka, jedną z najsłynniejszych historii szpiegowskich II RP. Fajnie by mogło być...
Tymczasem wygląda na to, że wrażenia i zdjęcia z wakacji będę musiał zostawić na długie zimowe wieczory (pewnie zabiorę się za nie niebawem, bo wygląda na to, że zima zbliża się do nas wielkimi krokami). Wróciłem z urlopu i zaraz porwał mnie wir ciekawostek. Jeden z czytelników gazety podzielił się na przykład skarbami po swoim ojcu. Cóż to było za imponujące archiwum! Ten ojciec, torunianin, przed wojną robił kurs na pilotów szybowcowych w Gostomiu, dokąd pojechał z aparatem fotograficznym. Później, podczas okupacji, pracował w zakładach remontowych Kriegsmarine, najpierw w Gdyni (wtedy Gotenhafen), skąd później, razem z frontem, przenoszony był na Wschód. Gdy zaś front zaczął przesuwać się w kierunku przeciwnym, on był przerzucany na Zachód (z Królewca do Gdyni musiał drałować pieszo). Koniec wojny zastał go w Kilonii. Podobno Niemcy mieli bardzo skuteczny sposób, by remontującym okręty robotnikom, obrzydzić sabotaż. W pierwszy próbny rejs po naprawie pakowali na pokład całą zasuwającą przy niej ekipę...
Nasz bohater zostawił po sobie niezwykle bogate archiwum, pełne zdjęć i dokumentów. Jest tam między innymi niemiecka gazeta z czerwca 1944 roku informująca o desancie w Normandii. Pofotografowałem ile się dało, zdjęcia robiłem jednak wieczorem, więc są nieco nieostre. Sesję postaram się powtórzyć, tymczasem jednak wrzucam dwie pocztówki z Prus Wschodnich i przedwojenny widok toruńskiej wieży spadochronowej. Może ktoś coś na jej temat wie?

Pocztówka z Pilawy. Teraz by można było ją podpisać – From Russia with Love. Na pierwszym planie latarnia morska, na drugim rozpieprzająca się o nią fala. Jak ja lubię latarnie morskie i duże fale!
Tak wyglądało kiedyś Giżycko.