wtorek, 31 stycznia 2012

Sezamie wiślany, otwórz się!

Wiosną chciałem ogłosić wielkie larum na Wiśle. Nic przecież nie przywróci jej do życia, trzeba zatem zbierać wszelkie relacje świadków wielowiekowych pływających tradycji. Wokół królowej polskich rzek chodzę do lat. Zbieram opowieści ludzi Wisły i burzy się we mnie krew, szczególnie ta, która wypłynęła z Chełmna, gdzie podobno moi przodkowie zaprzyjaźnili się z wiślanymi falami już w XVII wieku.
Chciałem zatem wiosną zacząć budzić wiślanego ducha – wiosną na ogół wszystko budzi się do życia. Tymczasem jednak rzeczna bomba poszła w górę znacznie wcześniej. Niedawno napisałem w gazecie o dokumentach Antoniego Dittmanna, które zostały odnalezione w piwnicy kamienicy przy ul. Łaziennej. Te papiery okazały się tylko częścią papierowych pamiątek po największym armatorze przedwojennej stolicy Pomorza. Skontaktowała się ze mną jego wnuczka, pociągnąłem więc sprawę dalej... ”WIKTORIA" Z FLOTYLLI DITTMANNÓW. Ale larum i tak ogłoszę. Tym bardziej, że w archiwum pani Gizeli, które przejrzałem, znalazłem kserokopie przedwojennych zdjęć łączącej oba toruńskie brzegi „Wiktorii”, których wcześniej nie widziałem. Widoki były to ledwie widoczne, ale skoro się takie znalazły, to gdzieś na pewno kryją się obrazki znacznie wyraźniejsze. Muszą!

Tak wygląda okładka świadectwa cechowania „Wiktorii”. Dokument, choć wystawiony w połowie lat 30. (sic!), ze względu na oszczędność papieru – jak informuje dopisek wykonany piórem przez polskiego urzędnika – został sporządzony na drukach niemieckich.
Niemiecki druk z polską pieczęcią...
Oto zawartość drugiej takiej książeczki. Tym razem, już na drukach polskich, opisane są wartości parowego holownika „Undyna”.
Hmm, przeglądam papiery tych wszystkich parowców i przypominają mi się słowa jednego z wiślanych wilków, z którym kiedyś rozmawiałem. On trafił na rzekę w pierwszej połowie lat 70., pierwsze kroki stawiał na powojennej jednostce napędzanej dwoma silnikami czołgowymi. Wspominał, że maszynownia tego statku przypominała ryczące piekło. Przeciwstawił jej parowce, jakie miał szczęście jeszcze na rzece zobaczyć. „Proszę pana, praca tych maszyn była muzyką – opowiadał. – Taką pełną cichych syknięć.”






Dokument rejestracyjny holownika „Henryk”, jednego z pięciu statków Dittmanna. Żałuję, że nie sfotografowałem także dowodu zakupu „Pomorzanina”. W tym pożółkłym, pochodzącym z 1927 roku dokumencie można znaleźć cenę zakupu – dziewięć tysięcy złotych.
A to gratka dla toruńskich melomanów – program popisów uczniów toruńskiego Konserwatorium Muzycznego. Proszę się przyjrzeć nazwiskom. Listę otwiera uczennica Smendzianka, w miejscu podkreślonym przedarciem widać natomiast Joannę Dittmannównę, mamę mojej rozmówczyni. Jak usłyszałem, Antoni Dittmann kupił swojej uzdolnionej córce Steinwey’a, którego później rodzina sprzedała jakiejś japońskiej triumfatorce Konkursu Chopinowskiego. Przepraszam, nie zapamiętałem nazwiska pochodzącej z Krainy kwitnącej wiśni artystki, i tak wyszedłem z tego spotkania z głową jak balon pękającą od mnogości informacji.
Oto „Księga pamiątkowa 10-lecia Pomorza”. Fajnie by było coś takiego mieć, bo to przebogate źródło informacji o przedwojennym mieście. Na jednym z zamieszczonych w niej zdjęć prezentuje się toruńskie Bractwo Kurkowe. W centrum siedzi prezydent Ignacy Mościcki, który poza tym, że wizytując Toruń podejmowany był obiadem w Dworze Artusa, gdzie mieściła się wtedy najlepsza restauracja w mieście, strzelał także z Bractwem Kurkowym do tarczy pamiętającej jeszcze czasy saskie (mimo tego tarcza wcale nie była zrobiona z porcelany). W sumie jednak to nie zdjęcie jest w naszej historii najciekawsze, ale kartonowa koperta, w której księga się znajduje. Widać na niej etykietę wydawnictwa „Księgi...”, które mieściło się przy ulicy Łaziennej 2. Tak, tak – w kamienicy Dittmanna. Wnuczka armatora mówiła, że tu trafiła przynajmniej część umieszczonych później w tym dziele tekstów, które jej mama przepisywała na maszynie.

Antoni Dittman zmarł w listopadzie 1932 roku, oto jego nekrolog ze „Słowa Pomorskiego”. Swoją drogą, wydanie gazety, w której się ukazał, jest niezwykle ciekawe. Obok nekrologu znajduje się bowiem zamieszczone przez Zakład Ubezpieczeń Pracowników Umysłowych ogłoszenie o przetargu ofertowym dotyczącym robót przy budowie osiedla ZUS-owskiego z ulicy Mickiewicza na Bydgoskim Przedmieściu. Chyba warto by było się tym tropem przejść...
Na tym jednak ciekawostki się nie kończą, ponieważ gazeta na tej stronie, wydrukowała dwa poświęcone toruńskiemu armatorowi nekrologi. Większy zleciła rodzina, mniejszy, wspomniane wyżej Toruńskie Bractwo Kurkowe, którego nasz bohater był dwukrotnym królem. I tu pojawia się kolejny trop wart zgłębienia. Bardzo cenny! Pisałem, że prezydent Mościcki, podczas swojej wizyty w Toruniu, najprawdopodobniej strzelał do tarczy, do której przed nim mierzył August II Mocny. Skarbiec przedwojennego toruńskiego Bractwa był bogaty w wiele podobnych rarytasów. Przez setki lat uchowały się w nim prezenty polskich monarchów, według inwentaryzacji z 1938 roku samo tylko mienie ruchome Bractwa warte było dwa i pół miliona ówczesnych złotych. Tyle samo, od końca AD 1937 do początku roku 1939 udało się zebrać Funduszowi Obrony Morskiej na zakup ścigaczy dla Polskiej Marynarki Wojennej. To chyba pozwala sobie wyobrazić, jak wielka była braterska fortuna! Gdy zbliżała się wojna, skarb toruńskiego Bractwa Kurkowego trafił do sejfu banku przy obecnym placu Rapackiego. Był tam, gdy Toruń zajęli Niemcy, bo i oni zrobili inwentaryzację. Jednak w 1945 roku wszelki ślad po tych zdobyczach, pamiętających jeszcze co najmniej króla Kazimierza Jagiellończyka, zaginął. Gdzie dziś to bogactwo się podziewa? I kto je ukradł? Oto są pytania!

wtorek, 17 stycznia 2012

Cisza na planie! Kamera... Akcja!

Czy na planie panuje już całkowita cisza? Tak? Więc ją zniszczymy! Zagłuszymy wystrzałami, odgłosem pocisków bębniących po bruku, rykiem silnika i piskiem opon, z jakim na plan filmowy wpada samochód renault należący i prowadzony przez jednego z najbardziej popularnych powojennych toruńskich fotografów, Stefana Lachowicza.
Skąd on się wziął na toruńskim moście udającym w 1958 roku warszawski most Kierbedzia i co robił przed kamerami kręcącej tu sceny z „Zamachu” ekipy Jerzego Passendrofera? O tym będzie można poczytać w najbliższym piątkowym magazynie „Nowości”.
Historyjka filmowa trafiła do sieci, oto ona. TORUŃ NA PLANIE FILMOWYM
Muszę dołączyć do niej małe sprostowanie, samochodem Stefana Lachowicza było czechosłowackie aero, model jeszcze przedwojenny, więc – kto wie – może to auto w latach 40. napatrzyło się swoimi reflektorami na akcje podobne do tej, jaka w 1958 roku kręcona była na toruńskim moście...


Opisałem tam także dzieje pewnego wózka, dla Torunia dość szczególnego, bo w pierwszej połowie lat 60. ubiegłego wieku pojawił się on na planie filmu „Prawo i pięść” Edwarda Skórzewskiego i Jerzego Hoffmana. Stał się on natchnieniem dla pomnika filmu, oryginał tymczasem dogorywa w jednym z toruńskich ogródków.
Wózek w filmie.

„Pomnikowy” wózek dziś nie jest dokładnym odbiciem oryginału. W 1964 roku pojazd nie był jeszcze drabiniasty. Różnic jest zresztą więcej, bo miejska pamiątka filmu powstała dzięki widokom utrwalonym na kliszy. O istnieniu pierwowzoru, nikt z twórców pomnika najwyraźniej nie wiedział.
Wpis ten dedykuję panu Andrzejowi Szmakowi, dyrektorowi biura Toruńskiego Centrum Miasta, jednemu z architektów wózkowego pomnika. Z nadzieją, że drewniany oryginał instalacji z Rynku Nowomiejskiego jednak nie zginie.
Na tym niezbyt udanym zdjęciu, za wózkiem widać budynek, który w „Prawie i pięści” był hotelem. To tu zatrzymał się Gustaw Holoubek wraz z kompanią. Dziś, na parterze kamienicy, znajduje się Centrum Taniej Odzieży. Smutne, ale znaczące. Szczególnie dla dość dziś martwego serca Nowego Miasta.

wtorek, 10 stycznia 2012

Opowieści z ulicy Łaziennej

Pod Kotwicę przy ulicy Łaziennej łaziłem na wagary przez prawie cały ogólniak. Wtedy lokal był otwierany o godzinie 10, więc urywaliśmy się z lekcji dość wcześnie. Żebym ja jednak w tych czasach wiedział, w jakich goszczę progach! O Antonim Dittmannie, największym armatorze przedwojennego Torunia i o jego restauracji pod Złotą Kotwicą przy Łaziennej 2, jeszcze wtedy nie słyszałem. Nie wiedziałem też, że to miejsce, w czasach II RP, odwiedzane było przez najznakomitszych ludzi Wisły, którzy zresztą mieli tu specjalną szafkę, do której trafiała kierowana do nich korespondencja.
Kilka lat temu poszerzyłem swoje rzeczne horyzonty w toruńskim Muzeum Etnograficznym, gdzie o Dittmannach sporo się nasłuchałem. Niedługo później do naszej redakcji trafił jakiś człowiek z kserokopią przedwojennego dokumentu ozdobionego nagłówkiem firmy pana Antoniego. Poleciałem więc z tym papierkiem pod Kotwicę, bo przecież w lokalu pielęgnującym rzeczne tradycje, coś takiego musiało wzbudzić ciekawość. Położyłem swój skarb na ladzie, z której wcześniej tyle razy odbierałem trunki, szefowi obwieściłem, z czym przychodzę, a on mi wskazał ścianę, na której pod szkłem prezentowała się masa papierów podobnych, ale w znakomitej większości oryginalnych. Zdębiałem. Skąd to się wzięło?! A, niedawno, przy okazji porządków w piwnicy, znalazło się kilka worków dokumentów – odparł pan Zdzisław Florczak, obecny kapitan karczmy.
Opowieścią o tym ozdobiłem więc ostatnie wtorkowe wydanie swojej strony. W gazecie napisałem jednak, że z podziemi kamienicy udało się wydobyć dwa worki dokumentów, gdy tymczasem było ich... osiem! Dzień po publikacji tekstu, wróciłem na Łazienną, by pofotografować przechowywane tam zdobycze. Przy okazji spotkałem też człowieka, który kiedyś nie pozwolił tego wszystkiego wywieźć na makulaturę. Pogadaliśmy na tyle długo, bym się przekonał, co w tym skarbcu jest. Wygląda na to, że przed laty ktoś spakował całe życie Antoniego Dittmanna, bo te worki pełne są listów, dokumentów, gazet, które czytał. Jest tam nawet mosiężna tabliczka z drzwi jego mieszkania! Ta historia najwyraźniej będzie miała swój ciąg dalszy, tym bardziej, że po ukazaniu się mojego tekstu, zadzwoniła do mnie wnuczka państwa Dittmannów. Od niej właśnie dowiedziałem się o znajdującej się w lokalu skrzynce na listy.
Z dziką przyjemnością mogę więc już teraz zanucić „Wisło moja, Wisło szara...”, bo na pewno przyjdzie mi się jeszcze w jej falach zanurzyć, słuchając i czytając... A w każdym razie, czerpiąc z najbardziej znakomitych źródeł rzecznej chwały.
Zdjęcie tytułowe naturalnie nie przedstawia miejsca, w którym zakotwiczyła się wiślana tradycja. Pochodzi z kamienicy na rogu ulicy Ciasnej, która jako jedyna dźwiga łazienne tradycje tego miejskiego traktu prowadzącego ku rzece. Jest też chyba najciekawszą kopalnią zachowanych jeszcze dawnych staromiejskich napisów reklamowych. Reszta jej widoków, oraz opis, znajduje się poniżej.

Dzień dobry, panie Antoni.
Wśród dokumentów jakie znalazły się „Pod Kotwicą” jest m.in. kopia dowodu Dittmanna. To podobno jedyne zdjęcie wydobyte z tych ośmiu worków pełnych papierów. Dzięki niemu można spojrzeć w twarz jednego z największych przedwojennych toruńskich ludzi Wisły. No i przeczytać, że urodził się 1 sierpnia 1879 roku w świeckim powiecie...

Dowody z restauracyi, kwiecień 1935 roku. Papier z nagłówkiem...
Dowody przychodowe z marca 1933 roku.
Kserokopia wizytówki przewoźnika.
Nogi, nogi, nogi roztańczone... Albo może raczej wieprzowe? Stanowiły kulinarny fundament każdej zabawy w przedwojennej toruńskiej knajpie.
Stare reklamy są kopalnią wiedzy o mieście, a przedwojenny Toruń reklamuje się wspaniale!
Oto słynna toruńska, należąca do Dittmannów, „Victoria” i jej przygoda smakowicie podana na stronie oToruniu.net WESOŁY PRZEWÓZ PRZEZ WISŁĘ
Toruń magiczny... Brzmi to banalnie, jednak budynek na rogu ulic Łaziennej i Ciasnej jest jednym z miejsc, które jestem gotów tak podpisać. Zawsze chciałem tu mieszkać. Pożerałem go wzrokiem kiedyś, gdy wracałem z „Kotwicy” uskrzydlony kilkoma głębszymi... Drugiej takiej Krwawej Mary próżno szukać po świecie... Teraz także, sącząc przez słuchawki muzykę z „Amelii” (pasuje do tych ciemności, świateł i budynków, prawda?), nie mogłem przejść obok niego obojętnie. Tym bardziej, że tylko na nim przetrwały do dziś łazienne ślady przeszłości ulicy Łaziennej.
Tu też, jak opowiada miejska legenda, miała się mieścić żydowska mykwa. Opowieść ta jest fałszywa, ale gdybym tego nie wiedział, to bez wspomagania, byłbym gotów w to uwierzyć.

Bade Anstalt...
Obok nazwy niemieckiej, sąsiadowała również polska. Zakład jest widoczny, prawda?
Napisy reklamowe pokrywały kiedyś większość budynków na toruńskiej starówce. Dziś, patrząc uważnie, można czasami trafić na ich cienie, bądź pozostałości wystające spod tynku.

sobota, 7 stycznia 2012

Przybywali panowie oficerowie po okienko

Udało mi się pokonać kolejny płot. Tym razem należał on do jednostki wojskowej przy ulicy Armii Ludowej na toruńskim Podgórzu. Zaraz za nim stoi budynek pochodzącego zapewne z końca XIX wieku kasyna oficerskiego. Bardzo interesujący i równie zaniedbany.
Barierę chronioną budką strażniczą, minąłem uzbrojony w dwie stare pocztówki, jedna – ta z czynną fontanną – pochodzi z kolekcji naszego fotoreportera Adama Zakrzewskiego. Do czarno-białego kasynowego wnętrza pozwala natomiast zajrzeć zdobycz Pana Zygmunta, jednego z blogowych czytelników. Obu dobrodziejom bardzo dziękuję.
Swoją wizytę w miejscu skazanym zdaje się na zagładę opisałem WIDMO SPOD POLIGONU. Obserwator Toruński OBSERWATOR TORUNIENSIS skopał mi tyłek za dupne zdjęcie. Jeśli chodzi o foty ocenę, w pełni się zgadzam. Fotopstrykiem zostałem tu z musu i nie roszczę sobie pretensji do tego, by być mistrzem szkiełka i oka.
Mam nadzieję, że zdjęcia poniżej są sumienniej wybrane. Co to jednak daje? Zło i tak się czai zza płota...


Salę główną ująłem z niewłaściwej strony. Powinienem spojrzeć na nią w przeciwnym kierunku, wtedy niższy widok archiwalny można by było idealnie porównać z obecną pustką tego miejsca.
Wbiłem też oczy w resztki fontanny, ale nie spojrzałem za plecy, gdzie widać jeszcze podobno ślady tego ogrodzenia widocznego poniżej. Miło by zatem było tu wrócić, ale czy mi się to uda?


Ciekawe drzwi się wewnątrz zachowały...
... a tu ostała się już ino pięknie rzeźbiona framuga.
Fajny taras i ciekawe szyby na nim. Prezentujący się przez nie widok na przyszłość, nie jest jednak specjalnie zachęcający.

Z zewnątrz budynek nie sprawia aż tak złego wrażenia. Wojsko jednak zaczyna szukać możliwości jego rozbiórki, zdaniem armii, 70 procent konstrukcji nadaje się do wymiany.
Swoją drogą, rzygam już tym scenariuszem. Stoi sobie jakiś ciekawy obiekt, który w pewnym momencie przestaje być użyteczny. Sterczy zatem przez kilkanaście lat opuszczony, by później jego gospodarz zaczął rozglądać się za ekipą burzącą.
Jeszcze w latach 90. w kasynie przy Armii Ludowej odbywały się podobno bale, działała biblioteka. Czy później, panowie umundurowani, tak trudno było wysłać kilku wojaków, by np. załatali dach? No tak, decyzję o rozbiórce na pewno wydaje się znacznie łatwiej...


Front kasyna zdobią armaty. Przed zniszczeniem raczej go jednak nie obronią.