czwartek, 31 maja 2012

Boskie Bydgoskie

Rany, co to było! Po latach znów otworzyliśmy „Esplanadę”, czyli najbardziej elegancką restaurację przed i powojennego Torunia. Rozłożyliśmy się pod blokiem przy ulicy Konopnickiej 4, stojącym na miejscu „Eski” i dziedziczącym po niej numer. Zdjęcia, jakie udało się znaleźć w archiwach Czytelników „Nowości” zawisły na otaczającym kiedyś lokal parkanie. Już podczas ich rozwieszania, a jeszcze przed oficjalnym otwarciem wystawy, spadł na nas grad wspomnień. Oberwanie sentymentalnej chmury trwało zresztą do samego końca. Przez cztery godziny gramofon wydobywał z siebie trzeszczące starocią dźwięki, a ja gadałem, bądź słuchałem, marząc wreszcie o tym, by usiąść i się napić. Choć byłem gospodarzem knajpy, nie mogłem sobie jednak na to pozwolić, bo cały czas ktoś przychodził, opowiadał, bądź wymagał oprowadzenia. Nasłuchałem się więc fantastycznych rzeczy, byłem świadkiem spotkań znajomych, którzy nie widzieli się przez ładnych kilka dziesiątków lat.
Zdjęć, na zorganizowanej przez „Nowości” części kolejnego święta Bydgoskiego Przedmieścia nie zrobiłem prawie wcale. Zajęty byłem. Bardzo twórczo.

Restauracja, którą odgrzebaliśmy, była toruńskim matecznikiem tanga. Zatem tango na Bydgoskie wróciło, choć zamiast po deskach parkietu, krążyło na chodniku, lub na rozwiniętym dywanie. Tancerze wraz z gramofonem, wpadli w oko ekipy Telewizji Bydgoszcz i trafili do „Zbliżeń” z 26 maja. Dzięki temu spojrzałem na całą imprezę z zewnątrz. Spodobało mi się, a biorąc pod uwagę to, jak długo zasiedzieli się u nas dawni bywalcy „Eski”, myślę, że oni również wrócili zbudowani.
Wpis zapraszający na wystawę ozdobiłem zdjęciami orkiestry grającej w „Esplanadzie” w latach 60. Jak to łatwo jest przez uszy dotrzeć do serca, odwiedzający nas restauracyjni bywalcy, często wymieniali nazwiska muzyków. Tu jest fotografia orkiestry z lat 30., o której niestety, nie wiemy nic.
Hmm, jak ja lubię takie stare kasy! Ta służyła w „Esplanadzie” bardzo długo, bo została sfotografowana przed wojną i była wykorzystywana także po niej.
Sądząc po strojach i fryzurach, zdjęcie na tarasie knajpy zostało wykonane niedługo po wojnie. Pani, od której wydobyłem fotografie z lat 30. – jej ojciec, Jan Ziółkowski (na zdjęciu personelu z lat 30. stoi w górnym rzędzie po prawej), był w „Esplanadzie” wtedy i po okupacji, kelnerem, rozpoznała także meble sprzed 1939 roku.
Wydawało mi się, że wystawa będzie podsumowaniem esplanadowych poszukiwań, ale wygląda na to, że za rok na święcie Bydgoskiego, sentymentalną restaurację będzie trzeba otworzyć ponownie. Tyle się podczas tej soboty nasłuchałem... Ludzie, którzy nas odwiedzili, masowo wspominali wypite tu wódeczki, oraz różnych wielkich, co za progiem restauracji szukali natchnienia. Poza tym, dla wielu, wystawa stała się bodźcem do wydobycia z domowych zakamarków różnych pamiątek. Jak ja lubię za to swoją gazetę...
Cóż, nasze wykopki zaczęły się od sąsiadującej z powojenną „Eską” wytwórni lodów Toruńskich Zakładów Gastronomicznych. Przygotowując tegoroczną wystawę starałem się jakoś to źródełko zaznaczyć zapraszając rodzimych cukierników. Nie udało się, jednak przy okazji usłyszałem, że bracia Lenkiewiczowie mają mobilną lodówkę sprzed kilkudziesięciu lat. Zepsutą, ale mam nadzieję, że do przyszłego święta Bydgoskiego uda się ją naprawić.

Personel „Esplanady” w latach 30. Drugi od lewej siedzi pan Tobolewski, wtedy kelner, a po wojnie szef restauracji i bohater krążącego po mieście przysłowia: „Masz pieniądze? Skocz do Eski, ugości cię Tobolewski”. O tym człowieku opowiadał niemal każdy z naszych gości, zresztą nie tylko o nim, bo podczas tych czterech pracowitych godzin złowiłem również pyszną historię o psie Tobolewskiego, który... jeździł tramwajem. Poważnie i choć za przejazd nie płacił (to tylko czarne koty w Moskwie próbują w tramwajach kasować bilety), wszyscy konduktorzy go znali i wiedzieli, gdzie powinien wysiąść. On zresztą również to wiedział. Tobolewskiego pamiętali wszyscy bywalcy restauracji, nikt jednak nie mógł mi powiedzieć, jak szef miał na imię. Już prawie straciłem nadzieję, a jednak, tuż przed zamknięciem naszej reaktywowanej knajpy, znalazł się przybysz, który znał odpowiedź na pytanie – Bolesław.
Jeszcze raz gramofon, który genialnie tego dnia się spisał. Dzieło dwóch toruńskich teatrów, tubę pożyczyłem w Horzycy, pudło zrobił pan lalkarz z Baja. Świetnie mu to wyszło, bo przednia ściana składała się wyłącznie z aksamitu, przez co doskonale było słychać trzeszczące dźwięki z ukrytych wewnątrz głośników. Wrażenie było takie, jakby muzyka płynęła z tuby.
Nie wiem, czy kiedyś ktoś w „Esplanadzie” grał w piłkę. Nasza reaktywowana restauracja była jednak szeroko otwarta, cieszyła się więc również z wizyty Maradony – starszego i młodszego.
Szczepan Burak, dyrektor miejskiego Wydziału Środowiska i Zieleni oprowadza po parku na Bydgoskim swoją wycieczkę. W tym miejscu, stojąc nad nieczynną od wieków kaskadą, opowiada zapewne o tym, że w tym roku miasto ma zamiar znów puścić tu wodę.
Wodospad i staw bez wycieczki. W tej wodzie przed wojną pływały złote rybki... Mi się to piękne i spokojne miejsce nadal niezbyt przyjemnie kojarzy z testem Coopera. W dużym skrócie polega on na dość długodystansowym bieganiu. Kiedyś w ogólniaku zaliczaliśmy go biegając wokół tego oczka przykrytego rzęsą oczka.
Czołg w parku, czyli kolejna atrakcja święta. Zrekonstruowany pojazd czekał na ułanów i kamerę, Marcin Gładych miał bowiem zamiar kręcić tu kolejną scenę do swojego najnowszego filmu „Panoptikon”. Kiedy dotarliśmy na plan, maszyna stała jednak i czekała na ułanów, którzy utknęli gdzieś na moście.
Bidula. Taka ładna i taka pochylona... Zmęczoną wiekiem werandę można zobaczyć przy ulicy Reja, blisko jej rogu z Bydgoską.
A to już kawiarenka sąsiedzka przy Mickiewicza 142, czyli w „Żandarmerii”, choć dowodów na to, by kiedyś takowa tu kwaterowała, jak dotąd nie udało się znaleźć. Nie szkodzi, bo i bez przeszłości, miejsce to jest jednym z najbardziej urokliwych punktów przedmiejskiego święta. Chyba przestanę je jednak polecać, bo w tym roku zrobiło się to dość tłoczno.

O tej klatce schodowej napisałem rok temu, że pachnie herbatą. Tym razem wonie roznosiły się tu podobne.
Ten wyglądacz skojarzył mi się z ponurym i złośliwym zębem. Tak jakoś.
No i czego się krzywisz, potworze?
Czytelnia na półpiętrze. Ładna, prawda? Czytać można już na schodach, czy też raczej wchodach, bo najpierw po nich weszliśmy, by dopiero później, przy ich pomocy, zejść. Wygląda na to, że po świętującym Bydgoskim chodzą same żarłoki, bo o ile konkurencja przy stoliku z wypiekami była spora, to czytelnia ziała raczej kameralną pustką.


I kawałek podwórkowego świata oglądany z wysoka.
Już myślałem, że napis, który wyjrzał spod tynku, odpadłego z fasady kamienicy przy ulicy Sienkiewicza zniknął, nim udało mi się go sfotografować. A jednak...
Oczy Wielkiego Brata miejskiego monitoringu patrzą na Bydgoskim w różne, często dość zaskakujące strony.
No tak, pustynia podobno istnieje tylko po to, by gdzieś kryć studnię. Bydgoskie takich źródełek ma wiele, jedne z najciekawszych bije na końcu ulicy Danielewskiego. Kiedyś wiodła ona do jednej z najciekawszych kuchni, jakie widziałem, teraz zdaje się istnieć przede wszystkim dlatego, żeby doprowadzić do znajdującego się na jej końcu pałacu piernikowego króla – Weesego.
Pałac przez wiele lat mieścił w swoich murach uniwersyteckich geografów, z wizyty w nim pamiętam piękne krany i zlewy. Później jednak został przez UMK sprzedany.
Kończąca tegoroczne święto Bydgoskiego impreza na pałcykowym podwórku, była jedną z ostatnich szans na przekroczenie zamkniętej od dość dawna bramy. Dwa dni później budynek przejęła Izba Lekarska.
Pożegnalne spotkanie nazywało się Boskie Bydgoskie i mam nadzieję, że nie będzie mi miało za złe, że pożyczyłem sobie od niego tytuł tego rozdziału.



poniedziałek, 21 maja 2012

"Esplanada" ponownie się Szanownej Publiczności poleca

26 maja zapraszam wszystkich do „Esplanady”. Nie, nie piłem. Wiem, że jedna z najbardziej eleganckich restauracji przedwojennego Torunia, o tym powojennym już nie wspominając, od ponad 40 lat nie istnieje. Nieistnienie jest jednak pojęciem względnym, o czym przekonałem się wspominając kiedyś ten lokal na łamach gazety. Jak zwykle w takich sytuacjach, zaraz zameldowali się ludzie, którzy ją dobrze pamiętali, pracowali tam, lub są potomkami jej personelu. Posypały się nazwiska i zdjęcia, oraz kolejne artykuły, jeszcze bardziej nakręcające spiralę. Po jednym z ostatnich tekstów do redakcji przyszła pani z fotografiami swojego męża, który w latach 60. był w „Esce” szefem kuchni. Zastrzeliła mnie mówiąc, że córka jej kazała przyjść, „bo o tylu osobach z „Esplanady” „Nowości” już wspominały, a o tacie nic”.
Grzechem byłoby to zmarnować tym bardziej, że związane z tym miejscem wspomnienia ludzi, a wraz z nimi i zdjęcia, sięgnęły lat 20. pomyślałem sobie więc, że fajnie by było, korzystając z tych wszystkich skarbów, choć na kilka godzin wskrzesić „Esplanadę” podczas Święta Bydgoskiego Przedmieścia. Nie tylko ją zresztą, bo nasze wykopaliska zaczęły się w tym przypadku od wytwórni lodów Toruńskich Zakładów Gastronomicznych działającej po wojnie na zapleczu restauracji. Poważnie myśląc już o wystawie, odebrałem zresztą telefon od syna jej szefa, który bardzo wzbogacił esplanadowe archiwum.
Wystawa będzie czynna od 12 do 16 i do samych zdjęć na pewno się ograniczać nie będzie. Poza tym zaprosiłem wszystkich darczyńców, zatem być może będzie okazja do tego, by powspominać parkiet, na którym podobno pierwszy raz w Toruniu pojawiło się tango, oraz równie ciekawe zaplecza.
Mam nadzieję, że deszcz padający podczas poprzednich edycji święta, tym razem skupi się na innych obszarach świata. Jednak nawet, jeśli znów będzie znęcał się nad najpiękniejszą dzielnicą Torunia, sobotnie popołudnie na Bydgoskim na pewno nie będzie straconym. Bogaty program atrakcji cały czas powstaje, jego rozwój można śledzić na stronie Stowarzyszenia Bydgoskie Przedmieście: MENU BARDZO APETYCZNE.


Orkiestra, która w połowie lat 60. grała w „Esplanadzie”. W sobotę muzyka też będzie, załatwiłem gramofon z taaaką tubą:).
Wystawę organizujemy przy ulicy Konopnickiej 4, wykorzystując zachowany oryginalny parkan ogradzający kiedyś restaurację.
Jak wynika z tego ogłoszenia, „Esplanada” zadebiutowała w maju 1929 roku. No proszę, w maju również, na kilka godzin powróci.
Stare reklamy publikuję dzięki uprzejmości gospodarza strony oToruniu.net.

Nazwy lokalu zmieniały się wraz z jego właścicielami. Zanim „Esplanada” stała się „Esplandadą”, była m.in. „Astorją” – pisownia oryginalna, a przede wszystkim „Grandką”, czyli równie sławną co następczyni, „Grand Cafe”.
Na tym obrazku, który kusił czytelników toruńskiej prasy w styczniu AD 1923 fascynuje mnie cennik. Czterodaniowy obiad kosztował według niego tyle samo, co dwudaniowa kolacja. Na dodatek, w porze obiadowej, koncertom zgłodniałych kiszek, towarzyszyła jeszcze orkiestra... Nie rozumiem tego, ale mimo to, kreślę się z wysokim szacunkiem, z prośbą o poparcie podczas wystawy.

Mister Bobby the Exentrick Trapp Brummer Orginal american Jazz-Bend z rekalmy umieszczonej w „Słowie Pomorskim” 17 października 1922 roku również zaprasza, choć DJ Redaktor ma zamiar „zapodawać” muzykę o nieco młodszych korzeniach. Wina również, niestety, nie będzie:(.

wtorek, 15 maja 2012

Wielokilometrowy balans na granicy

Znów, pod wodzą pana Jana Młynarczyka, ruszyliśmy szukać podtoruńskich śladów dawnej granicy zaborów. Pokonując pierwsze kilometry tej trasy, w porównaniu do tej zeszłorocznej, nieco zmienionej, swojemu aparatowi fotograficznemu dałem się wyspać. Rów graniczny i wciąż tkwiące przy nim słupki, podobnie jak i ślady pamiętających II wojnę światową transzei, można znaleźć w relacji z zeszłorocznego rajdu SZLAK PRZEMYTNIKÓW
Tak wyglądał nasz szlak ponad sto lat temu. Zdjęcie pilnującego granicy rosyjskiego strażnika pochodzi z kolekcji pana Jana. Podobno zostało wykonane gdzieś na pokonanej przez nas trasie. Dokładnego miejsca nie udało się jeszcze ustalić. Cóż jednak, choć granica do dziś jest tak czytelna, nadal także nie udało się na niej odkryć żadnego śladu większości z sześciu znajdujących się na tym kilkunastokilometrowym odcinku rosyjskich strażnic. Pewnie dlatego, że najprawdopodobniej były one drewniane, a drewno, podobnie jak człowiek, jest bardzo nietrwałe.
Co to jest? Pamiątka wizyty UFO, skamieniała kupa dinozaura, czy też wyrzucony w lesie odpad przemysłowy, lub jakaś wyłożona przez leśników lizawka dla zwierząt? Do tego ostatniego przekonywał grunt, najwyraźniej zryty w tym miejscu racicami, o odpadowym pochodzeniu świadczyła jednak konsystencja znaleziska i jej zapach. Zdjęcie, wraz z GPS-owymi namiarami tego czegoś, co spoczywa tuż pod granicą wsi Obory, wysłałem Nadleśnictwu w Dobrzejewicach, któremu podlegają te tereny. Minął prawie tydzień, odpowiedzi jednak wciąż nie dostałem...
Tiaaa, sięgamy wzrokiem daleko, ale żeby aż do Alp? Mimo wszystko, granicę wyznaczoną tym szlabanem, przekroczyliśmy.
Tym razem nasz szlak uległ małej zmianie. Zamiast brodzić w bagnie, zahaczyliśmy o cmentarz w Oborach, na którym, zupełnie przypadkowo, udało się zresztą znaleźć brakujący fragment żeliwnego krzyża. Ja tego akurat obiektywem nie ująłem, poszukiwaczy zdjęć znaleziska odsyłam więc na strony sąsiadów.
Kto powiedział, że każdy punkt geodezyjny na naszej trasie musi pamiętać granicę?
Łaziliśmy tak sobie z oczami utkwionymi w ziemię, odczytując z niej graniczną historię. Czasami jednak podnosiliśmy głowy, choćby po to, by dostrzec orle gniazdo. Niestety, a może na szczęście, bez gospodarza, bo ten podobnych mieszkań wybudował sobie w okolicy kilka. Jego główną kwaterę po cichu mijaliśmy rok temu, przez ten czas podobno jednak gniazdo się zawaliło. Nowego orlego adresu nie znam.
Hm, ten ptasi tron nie wygląda na zbyt wygodny. Pewnie dlatego nie jest używany, bo gałęzie gniotą królewskie orle dupsko.

A niech to folia budowlana!* Gdzieś tu przecież musiała być cembrowina, o którą powinienem być malowniczo wsparty. No przecież dobrze pamiętam, że gdzieś tu była!

* Folia budowlana – przekleństwo zastępcze. Zamiast wciskać żurawiowi do dzioba bluzgi, można pochylone nad trawą ptasie ryło owinąć tą pożyteczną rzeczą, która wywołuje w otoczeniu całkiem pocieszne efekty;).

Co, fotografujecie mnie? Więc zaprezentuję się wam od swej zadniej strony. O!
Jeden z niemieckich uczestników Trialogu GRANICA ŁĄCZĄCA NARODY, który przeszedł ten szlak jesienią, uznał, że litery na tym słupku są sygnaturą berlińskiej betoniarni, która go wykonała (chodzi o słupek, nie o uczestnika). Nas to raczej nie przekonało, budząc raczej skojarzenia z przedwojennym oznaczeniem Lasów Państwowych.
Dziwię się, że człowiek, który w literach odkrył namiary słupkowego producenta, w osiemdziesiątce ósemce na odwrocie nie dostrzegł odcisku wielkiego guzika.
W sygnaturę bardzo wątpię, bo te na ogół są zapisywane małymi literami gdzieś na dole. Słupek na pewno jest jednak stary, dla porównania podłączam zdjęcie jego kolegi z początku zwiedzanego przez nas odcinka granicy.
W ubiegłym roku buszowaliśmy sobie nad granicznym Jordanem. Tym razem również przekroczyliśmy jego brzegi choć nie wiem, czy któryś był brzegiem zachodnim. Nie zastanawiałem się, bo uczyniliśmy to w miejscu niezbyt malowniczym, nie zatrzymując się. Zamiana trasy, która pozwoliła ominąć bagna, w których o mało się rok temu nie potopiliśmy, rzuciła jednak na nasz szlak całkiem uroczą Młynówkę. A może mijaliśmy ten mostek także wtedy? Nie pamiętam, podczas pierwszego rajdu byłem nieco zaspany.
Na to, że ciągnące się kilometrami zagłębienie jest dawnym rowem granicznym, a wznoszące się tu i ówdzie ponad nim wzgórki były granicznymi kopcami, nikt by dziś pewnie nie zwrócił uwagi. Podobnie obce byłoby zapewne pochodzenie sąsiadujących z wykopem ścieżek. Tymczasem te drogi, pełniące dziś rolę duktów leśnych, wydeptali przed ponad wiekiem rosyjscy strażnicy kordonu. No, może świadomi by tego byli historycy, oni również by pewnie zwrócili uwagę na to, że granice działek w okolicy pokrywają się z linią graniczną. Ci pewnie by jednak to wszystko zachowali dla siebie, w najlepszym wypadku znacząc szlak graniczny na papierze, w pisanych przez siebie dziełach. Dzięki panu Janowi, pamięć o dawnym kordonie wraca w sposób bardzo praktyczny, dzięki organizowanym przez niego rajdom i tablicy, która przy drodze do Osieka, stoi nad rowem oddzielającym kiedyś dwa przeszłe imperia. Tym razem byliśmy świadkami wymiany zdobiącego jej napisu. Poprzedni już mocno wyblakł.
Graniczne odkrycia pana Jana można śledzić tutaj: 87-100.pl

Tabliczka już zmieniona, a na niej mała nieścisłość – granica w tym miejscu obowiązywała przez 105 lat, do 1920 roku. Od roku 1918 z jednej strony nie była już jednak rosyjska, a Polska, która do niej dotarła, zatrzymała się w tym miejscu tylko na chwilę. Potknięcie można więc wybaczyć.
Przyznaję, że trochę dałem ciała, bo granicy tonącej w Wiśle należycie nie pofotografowałem. A powinienem, bo jasne jak dotąd oznakowanie jej szlaku, tu się ciekawie komplikowało. Ponieważ nadrzeczne łąki często były zalewane, kopanie rowów i stawianie kopców nie miało sensu, linia została więc oznaczona inaczej. Na dwóch przeciwnych sobie wydmach, ustawione umieszczono tyczki, a granica przebiegała dokładnie w połowie drogi między nimi. Na zdjęciu widać metalowy reper rosyjski, aby zobaczyć jego betonowego pruskiego odpowiednika, już się nie pofatygowałem. Mam zatem pretekst, by wrócić na tą trasę za rok.
Reper się zachował nietknięty. Po strażnicy, która pono koło niego stała, został tylko ułamek kamienia.
Aż trudno uwierzyć, że od niemal stu lat, ten kawałek metalu jest tylko pamiątką przeszłości. Szczegółem dostrzegalnym tylko przez wyjątkowych zapaleńców. Takich jak pan Jan, ostatni strażnik kordonu sprzed kilku epok.
Ja również mam słabość do starych map. Jedna z nich – małpa, nie słabość – wisi mi nawet na ścianie. Oto ilustrujący trasę naszej wycieczki niemiecki obrazek granicy i okolic (dość szerokich, bo na północy sięgający niemal Pasłęka, a na południu docierający prawie pod Warszawę) wydany w 1902 roku w skali 1 do 300.000.
Jak ja lubię te wiślane widoki! Zresztą nie tylko one, bo rzeka w okolicach dawnej granicy, całkiem miło także szumiała. Miała na czym się wyszumieć, zmagając się z resztkami zniszczonych cypli regulacyjnych.
Rajdowe towarzystwo wróciło do cywilizacji, by autobusem wrócić do miasta. My, kontemplując dalej przygraniczne uroki, najpierw wzdłuż brzegu, a później drogi, poturlaliśmy się do Torunia pieszo.


Rzeczny Zollamt w Silnie. Otoczony dziś dziurawym płotem oraz koszmarnym i zrujnowanym sąsiedztwem jakiejś opuszczonej stanicy harcerskiej.
Już wiem, co mnie tak na tą granicę rzuciło. Słupki. Choć wyrywkowa lektura życiorysów świętych, ustawiła mnie przychylnie ku Franciszkowi i jego równie czynnym kompanom, Szymonem jednak jestem, a ten się ze słupnikiem kojarzy. Słupek słupkowi jednak nierówny, tak samo jak i sposób patrzenia nań.
Słupków tymczasem, na naszym granicznym szlaku było wiele. Jak widać powyżej, prezentowały się też w wersjach bardzo różnorodnych. Ten na przykład, schowany w zielsku i nadgryziony zębem czasu, lub rdzy, jak kto woli, stoi obok budynku pruskiego wiślanego urzędu celnego. Jak można jednak wywnioskować z daty, pochodzi już z czasów, gdy urząd stracił swój sens. Podobno jest pamiątką powodzi z 1928 roku. Dotąd miała wtedy dotrzeć woda.
W tle widać dach zbudowanego na początku 1903 roku domu urzędnika dozoru rzecznego, pierwszego po pruskiej stronie. Granica wyparowała, piękna chałupka, której niestety nie obfotografowałem (będę musiał wrócić), dalej pełniła swoją rolę. Do dziś zresztą mieszkają tam potomkowie ostatniego człowieka, który za starych dobrych czasów wyznaczał szlak żeglowny na zgilotynowanej kilkoma dziesięcioleciami zaniedbań królowej polskich rzek.

Kolejny orzeł na trasie, tym razem ukoronowany.
Co oznacza skrót CBH? Ja nie wiem.
Do brzegu daleko, woda musiała być więc wtedy jak cholera. Bajoro na pierwszym planie, w czasach granicznych, służyło pono pruskim celnikom za przystań.
Krówko, do tego martwego drzewa lepiej się nie zbliżaj. W starych bajkach w takich pniach licho mieszka.
Byłem pewien, że zwiedzam granicę, a tymczasem rzuciło mnie gdzieś na Księżyc... Widoczek przy drodze z Osieka do Torunia, w końcówce Silna, niedaleko granicy.
Gdybym był artystą. Hm, to przypomina wstęp jednej takiej bardzo popularnej piosenki. Więc, gdybym był artystą, czy innym rzeźbiarzem, powiedziałbym, że ziemia, przy pomocy tej wierzby, składa ręce do nieba. Po przedreptaniu niemal 30 kilometrów, pod Złotorią, gdzie ta wierzba rośnie, byłem już jednak nieco zmęczony i podobnie podniebne uniesienia do łba mi raczej nie zaglądały.