czwartek, 30 maja 2013

Ludzie, sytuacje i znaki zapytania


Odkryty przez Adama Karpę podczas remontu dawnego podgórskiego zakładu fotograficznego Jacobich i Hermanna Spychalskiego, uratowany przez konserwatorów oraz digitalizatorów Biblioteki Głównej UMK szklany skarb z Podgórza, doczekał się publicznej prezentacji. We wtorek odebrałem z biblioteki płytę ze wszystkimi zeskanowanymi wszystkimi zdjęciami, przez jakiś czas je trawiłem, a później część wrzuciłem na swoją stronę w środowych „Nowościach”. Znów robi się bardzo czarodziejsko, bo obrazki zwalają z nóg i atakują znakami zapytania. Widać na nich ludzi, ich twarze, różne sytuacje, w jakich zachował ich trzask fotograficznej migawki przekazując wrażenia na szklaną kliszę. Nic jednak o nich nie wiadomo. Mam nadzieję, że uda się ich jakoś zmusić do mówienia...
W całym zbiorze dominują fotografie wojskowych. Donosząc o odkryciu wspominałem zresztą, że Hermann Spychalski, najlepszy fotograf przedwojennego Torunia, który na podgórskiej ulicy Parkowej miał jedną z filii swojego zakładu, był prawdopodobnie niemieckim szpiegiem. Pisałem również jednak, że największe wrażenie, mimo wszystko, chyba jednak robią tu na mnie zdjęcia cywilne. Choćby takie, dość moim zdaniem, jak na lata 20. ubiegłego stulecia, odważne.
Jak widać na załączonych obrazkach, wiele tych szklanych cudów, które przez ponad 70 lat przeleżały z niewiadomych przyczyn ukryte między warstwami stropu, nosi ślady zębów czasu. Konserwatorzy, którzy w pierwszej chwili na widok stanu klisz załamali ręce, dokonali zresztą cudów doklejając odpadające fragmenty emulsji fotograficznej. Chwała im za to! Niektórych fotografii grzyby i inne bakterie najwyraźniej jednak nie miały śmiałości napocząć.
 
Wszystkie zdjęcia trafią do Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej. Mam jednak nadzieję, że uda mi się je również w kilku odcinkach przedstawić w „Nowościach”. Starsi ludzie, którzy mogą rzucić na te klisze najwięcej światła, do internetu raczej nie zaglądają.

Zgodnie z wolą znalazcy, szklany skarb upubliczniam, zdjęcia staram się też podsuwać pod nos znawcom staroci. Dzięki nim zresztą sporo udało się już dowiedzieć. W poprzednim rzucie udało się na przykład zidentyfikować żołnierzy jednostek przedwojennej 4 Dywizji Piechoty, której dowództwo znajdowało się w Toruniu. Na zdjęciu z moździerzami widać chociażby wojaków z sekcji moździerzy i sekcji ckm kompanii wsparcia 2 batalionu 67 pp. Jednostka ta stacjonowała w Brodnicy, jeden swój oddział miała jednak również w Toruniu. Zdjęcie kaprali z szablami i w wyjściowych mundurach być może zostało zrobione przy Okólnej i najprawdopodobniej przedstawia podoficerów 31 pułku artylerii lekkiej. Na fotografii przed jakimś budynkiem fortecznym widać natomiast przedstawicieli wszystkich jednostek 4 DP.
Z nowej paczki fotograficznego skarbu również udało się już wydobyć jakieś informacje. Niżej widzimy króla kurkowego. Kto to jest? Tego będzie trzeba się dowiedzieć.

Obrazków cywilnych w kolekcji jest sporo. Zdjęcia portretowe, komunijne, w atelier zniszczonym przez wybuch wagonów z amunicją, który w styczniu 1945 roku zmiótł pół Podgórza i w plenerze. W sprawie ich dalszej prezentacji polecam środowe wydania „Nowości”, mam nadzieję, że uda mi się je tam kiedyś przedstawić.
Tymczasem, jak już wspominałem, większość odnalezionych na Podgórzu fotografii przedstawia wojskowych. Chociażby widocznych tu artylerzystów obsługujących stumilimetrówkę. Fotografia została zrobiona w terenie, co w tym zbiorze należy do rzadkości. Jak widać, w jakimś toruńskim forcie. Ze wstępnych oględzin wynika, że jest to najprawdopodobniej Fort XIII, w którym we wrześniu 1939 roku stacjonowało dowództwo Armii „Pomorze”.
Nieznany nam jak dotąd porucznik toruńskiego 63 pułku piechoty.
A to jego anonimowy odpowiednik z 8 pułku artylerii ciężkiej. Jednostka ta stacjonowała w koszarach przy Sienkiewicza.
Kapitan. Wsławiony w boju – ma Virtuti Militari i Krzyż Walecznych – niestety bez imienia, nazwiska i życiorysu. W kolekcji jest jeszcze jedno jego zdjęcie, również zrobione w atelier, ale tym razem siedzące.
Personalia niektórych oficerów być może uda się jednak ustalić, o ile wszystkie odnalezione negatywy będą pochodziły z tych samych czasów. Pewny punkt zaczepienia daje pod tym względem jedna fotograficzna pamiątka z Torunia. Cóż, bohaterowie się Szanownej Publiczności pokazali, mam nadzieję, że będą mieli okazję powrócić, by powiedzieć o sobie coś więcej.

wtorek, 28 maja 2013

Toruń się sypie


W poniedziałek zawaliła się część dachu nad dawną komendanturą i magazynem przy ulicy Chłopickiego. Zginął bezdomny poławiacz złomu, drugiego, rannego odkopali strażacy. Pluję sobie w brodę, bo major Rochniński już dawno to, co się tam dzieje polecał mojej uwadze. Podczas naszej rowerowej majówki granicznej Adam Kowalkowski, nasz przewodnik, opowiadał natomiast o tym, że złomiarze wycinają tam wszystko jak leci, nawet filary nośne. Cóż, wyrąbali o jeden za dużo...
Jednak pluję sobie w brodę tylko częściowo. Sygnały o zgrzytających piłach docierały do stosownych służb już od dawna, wychodziły chociażby ze znajdującego się tuż obok Archiwum Wojsk Lądowych. Wszystkie utonęły. W biurokracji, czy też raczej braku zainteresowania.
Gmach, z tego co wiem, pochodzi z początków XX wieku. 
 Firma, która w nim ostatnio gospodarowała, kilka lat temu upadła.
Jak znam życie i toruńskie realia, pewnie zostanie rozebrany, chociaż decyzja w tej sprawie jeszcze nie zapadła.
Kiedy tam doleciałem, trwała właśnie akcja ratunkowa.
 Strażacy odkopywali rannego.
 A później go wynosili.



Wspomniałem, że wyrok jeszcze nie zapadł, w cuda jednak nie wierzę i jakoś tak nie mam specjalnie wątpliwości, co orzeknie nadzór budowlany. Wartościowych pustostanów mamy w Toruniu sporo, cóż więc znaczy utrata kolejnego z nich. Złudzeń nie mam, bo budynek sobie obejrzałem. Na zdjęciu jego fasada z przeciwnej strony.
 Bezdomni przecież nadal tu będą koczować. Palić, co jeszcze da się wrzucić do ognia...
 ... i wycinać, co tylko jeszcze da się wyciąć, a potem upchnąć w skupie złomu. Swoją drogą ciekawe, ile jeszcze grzechów wezmą na siebie ich właściciele? Bo przecież tego, co u nich bezpowrotnie znika, są świadomi. Kiedyś próbowałem o skupach napisać. Właściciel jednego z nich, gdy tylko dowiedział się, że ma z prasą do czynienia, natychmiast odmówił wszelkiej współpracy.

piątek, 24 maja 2013

Dopełniacze i burzyciele

Wiosną, szczególnie, gdy przychodzi ona po tak długiej zimie, wszystko wkoło rośnie, że aż trzeszczy. Tylko ja nieco w ostatnią sobotę zmalałem, jak zawsze zresztą podczas święta Bydgoskiego Przedmieścia. Nie ma się czemu dziwić, gdy człowiek przez cały dzień biega od rana do wieczora, nogi po prostu wchodzą mu w tyłek. A biegać trzeba, bo od rana do wieczora dzieje się, oj, bardzo się dzieje! Przemierzanie dzielnicy w te i nazad być może zużywa kopyta, ale za to na ogół dodaje skrzydeł. Bardzo zatem to święto lubię, choć tym razem wspomnienia po nim, również fotograficzne, zostały mi zupełnie inne niż poprzednio.
Centrum tegorocznego świętowania została opuszczona stacja benzynowa na końcu ulicy Mickiewicza, stąd też wypłynęło hasło czwartej edycji dzielnicowej imprezy – Bydgoskie do pełna! Ożywianie choć na jeden dzień zapomnianych obiektów jest już zresztą świąteczną tradycją, rok temu finał odbył się w ogrodzie pałacu Weesego.
 
Wrażenia można tu było tankować od początku do końca. Dziatwa przez cały dzień malowała, układała mozaiki...

I szalała, co jest o tyle istotne, że między przybyszami z “miasta” prym wiodły dzieci z budynków sąsiedniego zespołu koszarowego wybudowanego w XIX wieku dla pruskich ułanów. Wieczorem natomiast na stacji była dyskoteka, a na nią przyszli ich rodzice. Organizatorzy święta nieco się ich reakcji obawiali, koszary są dziś zamieszkane przez ok. 400 osób, głównie lokatorów mieszkań socjalnych. Na Bydgoskiem – delikatnie mówiąc – miejsce to nie cieszy się dobrą sławą.
Efekt zabiegów społeczników z Bydgoskiego Przedmieścia zaskoczył ich samych. Nie było żadnego mordobicia. Gospodarze tych terenów przyszli zaciekawieni i ucieszyli się, że wreszcie ktoś o nich pomyślał i zorganizował im jakąś rozrywkę. Szczególnie dzieciom, których jest tam sporo, czego nie można powiedzieć o placach zabaw. Przy trzech długich koszarowych blokach, takie miejsca są tylko dwa. W zasadzie dwa i pół. W sumie więc dzieci bawiły się od rana do wieczora, pod koniec dnia ustępując miejsca starszym. Im muzyka na dyskotece podobała się średnio, ale i tak byli zadowoleni. Policja przyjechała tam dwa razy, tylko po to jednak, by sprawdzić co i jak – żadnego zgłoszenia nie dostała. Zabawa trwała kawał w noc, a gdy w niedzielę rano Paweł Kołacz przyjechał tam, żeby sprawdzić, czy wszystko zostało posprzątane, jedna z lokatorek koszarowca zapytała, kiedy dziś znów zaczynają. Pięknie! Na tak żyznym gruncie zaczęła więc kiełkować myśl, by zorganizować na stacji coś jeszcze, specjalnie dla skoszarowanych ludzi. Entuzjazm wokół tego jest wielki, możliwości również – społecznicy z Bydgoskiego pokazali już, że potrafią robić cuda. Decydujący głos ma jednak w tej sprawie właściciel stacji – Orlen.
Wielka korporacja najwyraźniej jednak ma tak drobną sprawę w nosie. Woli dokładać do nieczynnej od lat stacji i nie jest zainteresowana jej społecznym wykorzystaniem. W obecnych czasach naprawdę trudno jest być pozytywistą. W poniedziałek posłałem ich służbom prasowym maila w sprawie wykorzystania obiektu, odpowiedzi nie otrzymałem do dziś. Z innych źródeł dowiedziałem się, że stacja ma w wakacje posłużyć ekipie TVN kręcącej tu kolejne części swojego toruńskiego serialu. Później natomiast właściciel ma zamiar ją zburzyć i grunt sprzedać.
W ten sposób dokona żywota jeden z najbardziej zasłużonych takich obiektów w mieście. Stacja przy Mickiewicza 123, w czasach benzyny sprzedawanej na kartki, była Mekką zmotoryzowanych mieszkańców Torunia. Dziś, jak zauważył jeden z gości, jest natomiast jedyną stacją w okolicy, na której można palić. Co mówiąc, przybysz wyciągnął zresztą papierosa.

Przy odrobinie dobrej woli ze strony paliwowego giganta można by było, dzięki stacji i operującym w jej okolicach społecznym siłom, wlać sporo energii, która pomogłaby ludziom i zajmowanym przez nich koszarom, dziś raczej kosz(m)arom. Trzy potężne budynki są bardzo cennym dla Torunia przykładem ryglowej zabudowy. Wartościowym, lecz trudnym w utrzymaniu. Bardzo trudnym, a że dla obecnych gospodarzy miasta najbardziej skutecznym lekarstwem na rozwiązanie tego typu problemów jest buldożer, nad koszarami kilka już razy zawisło widmo zniszczenia.
Jeszcze jeden obrazek ze stacji. Budowane przez dzieci filtry do wody, a przy nich nieco spragniony mieszkaniec koszar.

Błądząc po świętującej dzielnicy nie mogłem sobie darować wizyty w „Żandarmerii”, czyli sąsiedzkiej kawiarence, która – niczym kwiat paproci jakiś – rozkwita tylko raz w roku. Tym razem, poza ciastami, książkami i herbatą, w lokalu przy Mickiewicza 142 rozgościł się teatr. Jego członkowie przyszli na świąteczne spotkanie organizacyjne, powiedzieli, że są grupą improwizatorów i chcą przedstawić coś, co trudno jest opowiedzieć. Zostali przyjęci i odstawili spektakl świetny, ale rzeczywiście zbyt skomplikowany, aby go opisywać.

Święto świętem, ale spacer po Bydgoskiem jakoś mnie tym razem nie nastroił zbyt optymistycznie. Trudno się dziwić, oto na przykład sklep rowerowy przy ulicy Mickiewicza, dla toruńskich miłośników dwóch kółek pewnie tak samo sercu miły, jak dla zmotoryzowanych położona nieco dalej stacja. Od ilu lat jest już zamknięty?
Kamienica, w którym się mieścił, przynajmniej jeszcze stoi. Dom na rogu Mickiewicza i Lindego takiego szczęścia nie ma. Właśnie znika.
Stary Toruń, jak pewnie również wiele innych wiekowych miast, ma problem z zachowaniem oryginalnej stolarki okiennej. Cholerny problem. Oryginalne drewniane okna znikają, zastępowane przez plastik. Gdyby tak jeszcze jednorodny, ale nie! Co okno, to inna para sztucznych kaloszy. Na najbardziej zielonym toruńskim przedmieściu niezwykle popularną ozdobą okiennych oczodołów są jednak również płyty pilśniowe. 
Obrazki z rozbiórki. W tym domu był kiedyś rzeźnik, później m.in. antykwariat i jeden z wszechobecnych przy Mickiewicza ciuchlandów. Pod tym względem drugiej takiej ulicy w Toruniu nie ma. Kiedyś je policzyłem, wyszło niemal dwadzieścia. Przemierzyłem wtedy wszystkie ulice Bydgoskiego, na pozostałych znalazłem chyba tylko dwa albo trzy lumpeksy. Wrażenia z tamtej wycieczki w gazecie opisałem i skupiając się na Mickiewicza, dałem temu tytuł „Ulica z drugiej ręki”. Ktoś mądrzejszy mi go jednak zmienił.
Chałupa generalnie miała cholernego pecha. I tak była skazana na zagładę, bo gniła. Zemściły się na niej prowadzone wcześniej bez głowy remonty.

Tak ten dom wyglądał, kiedy jeszcze był. Niecały rok temu. Gdzieś miałem również jego zdjęcia zrobione jesienią AD 2012 z góry, z okna bloku przy Lindego. Szlag je jednak trafił, czy też raczej, diabeł ogonem nakrył.
Na rogu Mickiewicza i Lindego ma powstać coś, co proporcjami i bryłą będzie przypominało obiekt wyburzony. A co zostanie zbudowane nieco dalej, w sąsiedztwie ZUS-u?
Coś nowoczesnego, co będzie dzielnicy ozdobą – tak przynajmniej mówi inwestor. Kawał działki został już w każdym razie opróżniony...
Ale nie cała, co zapewne wstrzymuje budowę. Pozostającym tam lokatorom trzeba zapewnić jakieś cztery kąty.
W tej chwili toczy się walka o zachowanie nieruchomości sąsiedniej, nieco lepiej zachowanej. Deweloper i w niej widzi jednak zburzenia wartą szpetotę. No i co, nie miałem racji pisząc kiedyś, że na toruńskich przedmieściach nie ma już starych domów, są tylko działki, z których usuwa się śmieci i zastępuje je czymś bardziej modern?
Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości, tu są dwa przykłady zastąpione bodajże pod koniec lat 80. betonowymi szpetotami. Pardon, ale ich nie fotografowałem. Proszę się przejść i zobaczyć. Pierwsze archiwalne ujęcie pochodzi z 1970 roku. Widać na nim fragment zabudowy ulicy Mickiewicza miedzy Kochanowskiego i Reja. Wysoka kamienica nadal stoi.
Ten sam były już zakątek uwieczniony rok wcześniej.
 

sobota, 18 maja 2013

Rowerowa majówka graniczna I

Gdzieś tu już kiedyś pisałem, że granice są ciekawe, bo czynią świat różnorodnym. Szczególnie pod tym względem interesujące są linie graniczne, które już nie obowiązują, bo nie stanowią przeszkody, ale zmuszają do bardziej konkretnych poszukiwań, przez co na ogół dodatkowo kuszą jakąś tajemnicą. W jej poszukiwaniu, 2 maja wybraliśmy się pod sztandarami Rowerowego Torunia, Ośrodka Sportów Konnych w Nowym Ciechocinku i „Nowości”, na Kujawy.
Przez poligon pojechaliśmy inną drogą, niż ta wiodąca od bramy z napisem „Artyleria, Bóg wojny”, którą do tej pory tereny największego w Europie poligonu artyleryjskiego pokonywałem. Ze zgodą władz toruńskiego garnizonu w kieszeni, ruszyliśmy dawnym traktem warszawskim. Jak na załączonym obrazku widać, wciąż na wojskowej ziemi pamiętanym. Zgubiliśmy się na nim i znaleźliśmy właściwą drogę, mijaliśmy wraki czołgów robiących za cele i schrony z II wojny światowej służące kiedyś ekipom testującym nową broń. Proszę mi wierzyć na słowo, bo zdjęć nie porobiłem. W podróż ruszyłem na swoim poskręcanym sznurkami, drutami, oraz polepionym gumą do żucia rowerze, który niebawem osiągnie pełnoletność i będzie mógł sam udać się po piwo. Na dodatek bicykl nie był nasmarowany, więc kręciło się nim ciężko.
Jemu brakowało wsparcia, mi najwyraźniej również. Pierwszy raz w tym roku siadłem na siodełko i choć wcześniej stukilometrowa rozgrzewka na powitanie sezonu nie stanowiła dla mnie specjalnego problemu, tym razem cierpiałem katusze i wlokłem się w ogonie. W tej sytuacji fotografowanie zeszło niestety na plan dalszy. Cóż, na ten szlak będzie trzeba kiedyś wrócić. Nie ma innego wyjścia.
Była sobie kiedyś Pieczenia. Całkiem spora wioska graniczna zburzona po wojnie przy przesuwaniu granic poligonu. Z dawnych czasów, poza liniami drugowojennych okopów, zachowało się tu miejsce po drewnianej kapliczce przeniesionej kilka dekad temu do skansenu w wielkopolskich Dziekanowicach. W 1812 roku miał do niej zajrzeć Napoleon Bonaparte – panie Romanie, za trop i informacje bardzo dziękuję.
Szczegółowo dzieje kapliczki opisał na swojej stronie Jerzy, ozdabiając tekst solidnym zbiorem bardzo ciekawych zdjęć.
Nie dotarłem jak dotąd do żadnych relacji podróżników, którym przyszło stanąć na brzegu granicznej Tążyny. Podejrzewam jednak, że zanim zatrzymał ich celnik, przystawali oni sami myśląc sobie – jak tu pięknie!
Hm, w granicznych czasach okolica musiała jednak wyglądać nieco inaczej... Zdjęcie przedstawia okolice brodu na dawnym trakcie warszawskim. Dziś jest tu pusto i cicho, szumi las. Kiedyś jednak obok znajdowała się ludna wieś i dwie karczmy, po obu stronach kordonu. Zapewne mniej było zieleni, ale rzeka musiała płynąć tak samo malowniczo. Jar między miejscem po Pieczeni i Otłoczynem (patrzyłem, ale nie sfotografowałem) Tążyna wyrzeźbiła z pewnością dawno, dawno temu.
Przeprawa, nad którą stanęliśmy, jest warta uwagi także dlatego, że miał przy niej zostać nakręcony fragment jednego z odcinków „Czterech pancernych”. Ten, gdzie Janek w spotkanym partyzancie nie rozpoznaje swojego ojca. Jak dotąd nie miałem okazji ponownie tego obejrzeć, by sobie znajome kąty przypomnieć.
Ja tu już kiedyś byłem, ale po przeciwnej stronie rzeki! Razem z międzynarodowym kołem poszukiwaczy tego, co na granicy i poza nią. TRIALOG.
Po wiejskiej Pieczeni została dziś tylko nazwa i leśniczówka, do której z pruskiej strony można dostać się po nowym moście zbudowanym kilkaset metrów od dawnego traktu i brodu. W tym miejscu moja siostra, główna organizatorka wycieczki, zorganizowała grę terenową. Zwarty do tej pory peleton podzielił się na celników oraz przemytników. Zgodnie ze scenariuszem, jedni drugich mieli się starać zrobić w konia. Dosłownie, bo zgodnie z rozpiską, szmuglowane mieli być właśnie potomkowie Bucefała. Przemytnicy mieli nieco przekichane, chyba wszyscy znaleźli się na tym moście po raz pierwszy, a dobre rozpoznanie terenu, przy tym procederze, to przecież podstawa. My tam zajechaliśmy wcześniej na rekonesans, a Zosia, kawałek za murowanym mostem znalazła przeprawę zbudowaną przez bobry. Koń może by po niej nie przeszedł, ale przemytnik... Jak najbardziej.
Na fotografii wszyscy jeszcze chodzą bezkarnie poznając swoją rolę.
Niekontrolowane wędrówki ludów skończyły się gdy Adam, nasz niestrudzony przewodnik, zorganizował na rosyjskim brzegu posterunek graniczny. Zapory na drodze nie dały jednak rady powstrzymać społeczeństwa, gdy te ruszyło na nie ławą. Cóż, nie pierwszy to i zapewne nie ostatni taki przypadek w historii.
Pruska stacja graniczna w Otłoczynie jest dość niepozorna. Szczególnie od strony torów, bo od osady prezentuje się wcale, wcale. O jej dawnym zastosowaniu nic niestety nie wiem, część kompetencji kolejowego przejścia granicznego dzieliła zresztą z Toruniem Głównym.
Pociągów nie widzę, ale w tle prezentuje się bocznica, z której w sierpniu 1980 roku ruszył pociąg towarowy, by kilka kilometrów dalej zderzyć się z osobowym powodując największą katastrofę kolejową w powojennej Polsce.
Przy przygotowaniu „Nowościowych” wycieczek trzeba się nieźle napracować, ale nigdy tego nie żałuję, bo pojawiają się na nich ciekawi ludzie, którzy często uzupełniają swoimi opowieściami przewodników. Teraz też tak było, w naszej kilkunastoosobowej grupie znalazł się emerytowany pan strażak, który ponad 30 lat temu brał udział w akcji ratunkowej. No i opowiadał...
Stację w Otłoczynie niemal wszystkie pociągi dziś mijają. Szkoda, bo to bardzo interesujące miejsce, kilka bardzo okazałych budynków (ten niżej stoi przy ulicy Pocztowej, więc pewnie był kiedyś pocztą) zagubionych gdzieś w lesie, daleko od wsi Otłoczyn, od której zresztą dworzec został odcięty barykadą autostrady.
Kurczę, ile to się Prusacy na początku XX wieku w granicę nainwestowali...
Bardzo interesujący żeliwny zaczep lampy, którego wcześniej nie zauważyłem.
Na stację w Otłoczynie prawie nikt dziś nie zwraca uwagi. Szkoda, bo poza okazałymi budowlami z czasów prusko-granicznych, jest tam także kilka ciekawostek nieco późniejszych, pamiętających II wojnę światową. Tędy biegła południowa linia obrony miasta, czego ślady w postaci pozostałości rowu przeciwczołgowego i okopów towarzyszyły nam jeszcze zanim dotarliśmy do dworca. Jaka ta ziemia potrafi być pamiętliwa...
Oto jedna ze szczególnie umocnionych otłoczyńskich pozycji.
Fortalicja składa się w zasadzie z dwóch obiektów w jednym: schronu dla piechoty, oraz tobruka, czyli obetonowanego stanowiska ckm-u.
Schron, do którego zresztą można wejść – nie robiłem zdjęć w środku, bo ciekawie by pewnie nie wyszły – przygotowany był nawet na atak gazowy. Posiadał specjalną komorę wejściową pozbawioną dziś drzwi, ale wciąż zaopatrzoną w wywietrzniki.
Pokrywy wywietrzników, jak widać, zostały wykonane w 1943 roku.
Betonowy wylot bunkrowego komina. Kawałek za schronem znów przecięliśmy Tążynę, nad którą zresztą stoi budynek dawnego rosyjskiego posterunku granicznego. Droga jednak biegła pod górkę, więc nie chciało mi się wyciągać aparatu. Chałupki widać z pociągu, kto ciekawy, niech przy okazji przyklei nos do szyby. A ja tam pewnie kiedyś jeszcze wrócę. Za posterunkiem i górką, minęliśmy tabliczkę z napisem Aleksandrów.