poniedziałek, 22 października 2012

Pielgrzymka do Białego Słonia

Marzenia to w sumie głupia sprawa. Człowiek topi się w myślach, książkach, pielęgnując je i czeka na ich spełnienie. A później wreszcie słowa stają się ciałem i... po chwili uniesienia, zostaje... pustka. Udało się, co teraz? W ten sposób pożałowałem kiedyś, że dotarłem wreszcie do Kamieńca Podolskiego. Teraz obawiałem się następstw podobnych. Pop Iwan, z Białym Słoniem na szczycie, kusił mnie już od tak dawna... Oj, jaka wielka to była pokusa! Równie niezwykłego miejsca można przecież ze świecą po świecie szukać. Niesamowita, dzika góra, i tkwiące na jej szczycie, niby wyzwanie jakieś, ruiny obserwatorium astronomicznego, jednego z najnowocześniejszych w przedwojennym świecie, zbudowanego tam za astronomiczną sumę miliona złotych w latach 1936-38. Obserwatorium na jednym z najbardziej zachmurzonych szczytów we wschodnich Karpatach? Trochę to dziwne. No dobrze, w Białym Słoniu, ochranianym przez żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, którego bramę można było przekroczyć jedynie na podstawie specjalnego, wystawionego w Warszawie glejtu, była również najnowocześniejsza w ówczesnej Polsce radiostacja, skupiająca się głównie na nasłuchu, a nie na nadawaniu... Fajna sprawa, proszę mówić do mnie jeszcze! Takie rzeczy tylko dodają marzeniom skrzydeł. No i wreszcie, nimi niesiony, do Białego Słonia dotarłem. Nie żałuję, chętnie tam wrócę, szczególnie, że stosunkowo niedaleko od Popa Iwana, wznosi się Stoh z tripleksem, czyli słupkiem wystawionym w miejscu, gdzie przed wojną spotykały się granice polski, Czechosłowacji i Rumunii. Problem w tym, że trudno tam dotrzeć, bo kordon rumuński wciąż jest tu bliski, a na Ukrainie, poza pogranicznikami, terenów tych broni jeszcze papierologia wyniesiona ponad szczyty absurdu. Na Popa Iwana szliśmy z paszportami w plecakach i specjalnym zezwoleniem. Wszystko było zresztą starannie przy budce nad szlabanem zwieszonym nad bardzo gruntową drogą, niezwykle gruntownie sprawdzane. Cóż, kiedyś na pewno się uda. Tymczasem zapraszam do Białego Słonia, a przed wycieczką fotograficznym tropem, polecam krótką, ale bardzo treściwą historię Białego Słonia spisaną przez jego gospodarza, Władysława Midowicza O BIAŁYM SŁONIU NA CZARNOHORZE Czarna Hora to inna nazwa Popa Iwana, a tego nieszczęsnego Jurę, który został na straży obserwatorium, Sowieci zesłali podobno na Syberię.
Nasz gruzawik, którym jechaliśmy do Szybenego, skąd zaczynaliśmy wspinaczkę. W zasadzie, Orient Ekspress, bo w Gorganach jeździło się na szlak pojazdem otwartym. Człowiek nałykał się przy tym spalin, a przylepiony do burt (jazda po wybojach jest bardzo wstrząsająca), musiał uważać, by nie zarobić w mordę jakąś gałęzią. Do tego, że przydrożna zielenina chłostała po łapach, szybko się przywykło. Widoki z takiego pojazdu były jednak ograniczone jedynie budą szoferki, a w razie czego, wóz można było jednym susem opuścić. No tak, i deszcz, razem z zawartością rozjeżdżanych kałuż, lał się do środka, ale jednak... Tu było inaczej. Częściowo, bo na wybojach trzęsło podobnie, lecz zamknięci w tym pudle, trzymaliśmy się dość miękkich siedzeń. Pole widzenia ograniczało się do najbliższych okien, czego – uczciwie mówiąc – przemierzając urwiska nad Czeremoszem, nie żałowałem. Wysiadanie z tego pojazdu było też bardziej skomplikowane, co się niebawem na nas zemściło...
Teraz rozumiem, co to znaczy „gaz do dechy”.
O, rety! Redyk! Gdybyśmy podróżowali klasycznym gruzawikiem, a nie tą salonką, zdjęć bym natrzaskał co niemiara, a tak... Próbowałem wyjrzeć przez dach, ale ta operacja na chwilę zablokowała innych wysiadających, którzy też owce chcieli zobaczyć. Cóż sesję fotograficzną, z konieczności, zrobiłem więc owczym zadom. No dobra, od frontu i tak bym ich nie ujął, bo szły od strony mocno świecącego, wspinającego się właśnie na nieboskłon słońca.
Kasztanko... Tak Bucefalu? A wstąp no do sklepu i kup kilka kostek cukru, bo może Rosynant wpadnie dziś wieczorem z wizytą.
Zwróciłem uwagę na ten pojazd ze względu na ciągniętego przy nim psa. Ktoś bardziej bystry wypatrzył jednak również tablicę rejestracyjną. Powiększyłem zdjęcie, rzeczywiście! DJA, to będzie pewnie Jawor na Dolnym Śląsku?
Hucuły...
Połonina Wesnarka, a na niej konie – prawdziwe i mechaniczne. Te ostatnie zostały tu chyba dostarczone śmigłowcem.
Jezioro Mariczejka. Bardzo przyjemne miejsce, no i nie ma przy nim tłumów, jak u nas nad Morskim Okiem. W zasadzie, w ogóle nikogo tam nie ma.
Coś dla tych, którzy wątpią w jakość ukraińskich szlaków. Oznakowane są wyśmienicie! Atrakcje turystyczne są również opisane i to w dwóch językach. No i nikt tych tabliczek nie niszczy... Poza tym, w ukraińskich Karpatach pełno jest niezwykle ciekawych ścieżek nieoznaczonych, po których można hulać do woli, co też z wielką przyjemnością czynię.
Jaki znowu lis! Przecież to sarna:).
Trasa z Szybenego do łatwych nie należy. Od punkty wyjścia, do mety jest ponad tysiąc metrów w górę, a ostre podejście zaczyna się już na dzień dobry i z wyjątkiem miłej leśnej drogi prowadzącej do jeziora, trzeba się wspinać przez prawie cały czas. Mimo wszystko jest to szlak optymalny, ponieważ Biały Słoń pojawia się w ostatniej chwili, na samym szczycie, dzięki czemu człowiek z miejsca zapomina o zmęczeniu i ostatni odcinek pokonuje biegiem. Ja tak przynajmniej zrobiłem:). Gdybyśmy włazili tak jak schodziliśmy, ku połoninie Gropa (Gropie?) byłoby ciężej i nudniej. Długa wspinaczka pod kątem niemal 45 stopni, z obserwatorium wciąż widocznym na horyzoncie... No i obrazków takich by tam nie było. Słowo daję, że żadnym programem graficznym tu nie ingerowałem. Niedaleko szczytu podniosłem po prostu głowę i to zobaczyłem. Aparat również, więc niesamowite zjawisko musiało być prawdziwe. Cóż, zbliżałem się do jednego z najbardziej niezwykłych miejsc na Ziemi, nie ma się więc czemu dziwić.
Jest! Jest! Wreszcie jest!
Transport na szczyt Popa Iwana materiałów budowlanych i wyposażenia, był ogromnym wyczynem. Coś o tym wiem, bo przecież sam, trasą którą to wszystko wędrowało, wchodziłem. Później, gdy obserwatorium zostało już otwarte, na górę trzeba było windować zaopatrzenie, w tym paliwo (w opisie ukrytym nieco wyżej pod sznurkiem, są m.in. informacje na temat jego zużycia) i wodę do picia. W celach technicznych wykorzystywana była deszczówka zbierana w tym basenie.
Pomieszczenie techniczne, a w nim i przed nim, resztki agregatu oraz innych urządzeń.
Tyle lat to tu leży! Aż się ciepło robi na taki widok.
Orzeł w koronie i w stylu art déco. Przeorany serią z pepeszy czy innego cholerstwa, ale wciąż jeszcze, nad głównym wejściem, widoczny.
Pop Iwan... Do legendarnego księcia (księdza) Jana, władcy mitycznego państwa na wschodzie, który w krytycznej chwili przyjdzie z pomocą chrześcijaństwu, wzdychali w średniowieczu władcy i pisarze zachodniej Europy. Mi również, Pop Iwan tak długo ozdabiał horyzonty... Tyle o tej górze czytałem, tak długo wbijałem w nią wzrok z daleka. Wygląda na to, że najbardziej zachmurzony szczyt Czarnohory, czynione sobie awanse, docenił. Co tu podziwiać w pierwszej kolejności? Góry, tak niesamowicie zabarwione rdzawością traw? Słoneczny wrzesień, jakiemu lipiec blasku mógłby pozazdrościć? Chmury, które wypełzły na niebo, by paradować przed obiektywem aparatu, niczym modelki na wybiegu, albo jakieś baranki szkrzydlate na "Niebieskiej patelni"? Pardon, trochę się wzruszyłem, ale niech ktoś stanie kiedyś w tym miejscu i zobaczy to wszystko w podobnej scenerii...
Orle gniazdo, oficjalnie poświęcone marszałkowi Piłsudskiemu, które jednak przeszło do historii pod szyldem Białego Słonia, miało podobno nawet salę balową. Czemu nie, gmach jest naprawdę bardzo obszerny. Szkoda tylko, że poza nami, dotarli tu również jacyś popaprani nowi poganie. Po powiększeniu, ich wizytówka stanie się wyraźnie widoczna.
Proszę nie zawracać sobie głowy czytaniem. Bo i po co? W takich miejscach komentarz jest zbyteczny.
Resztki instalacji. U nas naród wszystko to by już dawno przepił w skupie złomu, a tu... Tu jednak w zasadzie nikt po górach nie chodzi, dlatego też, wciąż jeszcze, gapiąc się na okopy z pierwszej wojny, można się wywalić na resztkach równie wiekowych zasieków, natomiast w Gorganach, zaglądając do zbudowanych na przełomie 1914 i 1915 roku kamiennych CK stanowisk obronnych, człowiek odruchowo szuka ustawionych pod ścianą kubków z gorącą kawą. Czas się zatrzymał, a ja cieszę się, że jeszcze go na tym bezruchu zastałem.
Okna w Białym Słoniu były trójwarstwowe. Nic dziwnego, ja wiem, że w kileckiem piździ, jednak Góry Świętokrzyskie mogą się z tym powiedzeniem ciepło zaszyć w księdze przysłów. Zdobyliśmy Popa Iwana w niezwykle ciepły i słoneczny dzień jesienny, na szczycie dmuchało jednak tak mocno, że czasami trudno było zdjęcia robić. Co w tym miejscu wichura wyprawia zimą? Swoją drogą jednak, Midowicz z resztą obsady, widoki miał stąd naprawdę niesamowite!
Wnętrze wieży, w której był teleskop. Wielkie oko drugiego w przedwojennym świecie najnowocześniejszego obserwatorium w Europie, zostało wtargane do tego, najwyżej wtedy stale zamieszkałego miejsca na kontynencie, dzięki huculskim koniom, które obładowane jego elementami, wspinały się na Popa Iwana pokonując kilkadziesiąt metrów trasy dziennie. Nieco później, musiały męczyć się ponownie, tym razem jednak w przeciwnym kierunku. Biały Słoń został otwarty latem 1938 roku, po ataku Niemiec na Czechosłowację, w Warszawie zapadła decyzja o demontażu teleskopu. Jego elementy zachowały się podobno do dziś – we Lwowie, Krakowie i Tarnowie. Ciekawe, co byśmy tu znaleźli, gdyby rozkaz ewakuacji nie nadszedł?
Kamienne ściany trzymają się mocno. Mało kto tu dociera, więc opierają się głównie wiatrowi, a do jego porywczej kompanii, przez kilkadziesiąt lat już zdążyły przywyknąć. Stropy zbudowano jednak z drewna, dlatego w większości się już zapadły. Nie wszystkie. Cholera, ja po tym chodziłem? Na szczęście, gdy gnałem do góry, na takie rzeczy nie zwracałem uwagi.
Prztyczek elektryczek. Przez kogoś już jednak wydłubany.
Wiem, ten widok już był. Ale chyba nie zaszkodzi popatrzeć na te wszystkie cuda raz jeszcze?
Budynek, jak widać, został zbudowany z piaskowca, konstrukcję wspomagają także cegły przywiezione na plac podniebnej budowy ze stacji kolejowych w Worochcie i Kołomyi. Zostały wyprodukowane przez bardzo wtedy znaną lwowską cegielnię Reissa. Nie znam się na cegłach, ale jak dotąd, z takimi podpisami spotkałem się tylko na Wschodzie. Rok temu, w Gorganach, znaleźliśmy jeszcze Ramlerówki z dawnego schroniska. BURZLIWA HISTORA KILKU CEGIEŁ... To taki kresowy obyczaj, czy też normalna praktyka przed wojną?
Wspominałem już, że Biały Słoń był szczytowym (głupie słowo, pachnie sloganem reklamowym, ale tu, na Popie Iwanie, jest bardzo na miejscu) osiągnięciem przedwojennej techniki. Oto przykład kolejnego zastosowanego tam, bardzo nowatorskiego rozwiązania: ściany obserwatorium izolowane były mieszaniną korka i asfaltu.
Na szczyt Popa Iwana wdrapaliśmy się w bardzo historycznym momencie. Przez 70 lat hulał tu tylko wiatr, porywając ze sobą rzucane na niego słowa o koniecznej odbudowie Białego Słonia. Kilka lat temu mury obserwatorium zostały poddane ekspertyzie, która wykazała, że obiekt został tak solidnie zbudowany, że remont można zacząć w każdej chwili. Nowe transporty desek i cegieł dotarły tu jednak dopiero w 2012 roku, pieniądze na to wyłożyli Ukraińcy, 14 tysięcy euro dołożył również polski rząd i plany wreszcie doczekały się początków realizacji. W tej chwili trwa budowa dachu, wcześniej pracująca tu ekipa zabezpieczyła okna, zostawiając kilka otwartych, by wiatr osuszył budynek. Szybko się z tym upora... W przyszłości ma tu powstać ukraińsko-polskie centrum spotkań młodzieży.
Obserwatorium otaczał kamienny mur, którego resztki na tym zdjęciu widać.
Jeszcze cię, Biały Słoniu, widać!
W Czarnohorze nie ma w tej chwili schronisk. Przed wojną było kilka, jednak po 17 września NKWD puściło wszystkie z dymem. Są jednak bardzo wygodne bacówki, czyste, pachnące drewnem i bardzo komfortowe – z miejscami do spania.
Piękny przykład tradycyjnego budownictwa.
Nie trzeba nawet wychodzić z chałupy, by móc oglądać góry. To okno dachowe jest jednak wyjątkiem, generalnie bacówki nie wyglądały na takie, co się zalewają przy pierwszym lepszym deszczu.
No proszę, jest tu nawet coś, co przypomina sławojkę. Na dole zdjęcia, jeśli się ktoś na tło zapatrzył...
Bacówki, sławojka, a przede wszystkim – krajobrazy, są specjalnością połoniny Poliwne. Innym jej znakiem rozpoznawczym są pasące się konie. Bardzo przyjazne, z tego co słyszałem, szczególną estymą darzą plecaki. Plecaki przyszły, koni jednak niestety nie było. Pewnie zasiedziały się pod sklepem z początku tego wpisu.
Jeszcze ostatni rzut oka na to, co tym razem już wreszcie zdobyłem.
Znowu martwe drzewo. Ale nic z jego pnia, ani korzeni, nie wyskakiwało:).

sobota, 20 października 2012

Długa droga do Worochty

Przełęcz Krzywopolska – Katarenka – Ślepa Kura – Worochta. Wygląda na to, że piątego dnia łażenia po górach, mój aparat był bardziej zmęczony ode mnie. W każdym razie, większość zdjęć z tej wyprawy zarejestrował w wersji nieco nieostrej. Głupol, przecież tam było tak ciekawie i ładnie!
Czarnohora może być czasami męcząca, i tym razem, nie chodzi tu o dystanse, oraz wysokości, jakie tu trzeba pokonać. Od zdyszanych płuc, bardziej obolałe okazują się chyba jednak oczy, zmuszone do ciągłego lustrowania każdego fragmentu deptanego właśnie terenu. Dobrze, że mamy przewodnika, który jest chodzącą encyklopedią tych gór. Dzięki Saszy, znalezisk podobnych do tej leżącej niedaleko ścieżki wojennej mogiły, nie można przegapić.
Mogiłę przed nami odwiedził jakiś chuj z wykrywaczem metalu. W sumie hiena, nie obeszła się jeszcze z tym grobem tak najgorzej. Ktoś z nas, pochylony tym znaleziskiem wspomniał inne miejsce we wschodnich Karpatach, gdzie podobni „odkrywcy historii” zostawili po sobie wygrzebany szkielet. Tu wykopali jedynie łuskę, fragmenty ubrania i puszkę żywnościową, jaką zobaczyłem kilka metrów wcześniej, utopioną w kałuży. Postawiła mi ona oczy na baczność, gdybym jednak nie wiedział, gdzie patrzeć, źródła jej pochodzenia bym nie dostrzegł.
Szwendam się, szwendam po tych górach i co, tym razem nie będzie żadnego słupka granicznego? Spoko, spoko. Oto kamienny wyznacznik rejonów przedwojennego odpowiednika Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych. Znów jednak, gdyby nie Sasza, pewnie bym go nie zauważył.
Worochta, widziana jeszcze z dość wysoka. Taki punkt widzenia sporo jednak daje, widać chociażby współczesny bajzel architektoniczny i fragment wiaduktu kolejowego. Omiotłem go migawką rok temu, a sznurka do posta z fotkami – zeszłorocznymi i przedwojennymi – umieściłem poniżej. A tak z innej beczki... Droga, którą schodziliśmy do wsi, była bardzo przyjemna, obrośnięta aronią i tarniną. W duszy z tym jednak. Ależ dorodną żmiję na niej spotkaliśmy! Cholera, zawsze nosiłem aparat na szyi, tym razem jednak go schowałem do plecaka, bo nieco padało. Błąd! Nim go wyjąłem i ustawiłem, wąż spieprzył w krzaki. Szkoda.
Jakim cudem przywitała nas Worochta na swoich rogatkach!
Ruina. Straszna ruina.
Napatrzyłem się na ten uzdrowiskowy wrak. Bolało! Później zabolało jednak jeszcze bardziej, bo na dole dowiedziałem się, że w restauracji „Stara Worochta”, która wcale nie mieściła się w starym budynku, ale w dość paskudnej gargamelii, wiszą zdjęcia z przedwojennego uzdrowiska. Same cuda! Uśmiechnięci narciarze, samochody na tle wiaduktu kolejowego, Huculi... Był tam także pensjonat „Lena”, sfotografowany w latach 20. Nie miał jeszcze wtedy wieżyczki. Zdjęcie jest niewyraźne, niech szlag trafi nieczynną lampę błyskową mojego aparatu!
Znów dał o sobie znać syndrom niemieckiego turysty. Czemu się jednak dziwić, ten środek transportu jest już w Polsce dość rzadko spotykany.
Kiedy rok temu włóczyłem się po Worochcie, wpadłem na ruiny spalonego sanatorium kolejowego. Patrzyłem na nie i próbowałem sobie wyobrazić, jak ten budynek wyglądał w całości... Czarno-białą odpowiedź udało mi się odnaleźć w „Starej Worochcie”. Ta fotka również nie jest doskonała, ale także daje wyobrażenie o czasach minionej świetności. Tak było kiedyś, ruiny można natomiast zobaczyć TUTAJ, gdzie zresztą również prezentuje się z bliska wiadukt kolejowy, ten obecny, i już archiwalny.