środa, 27 kwietnia 2011

Dziennikarz obywatelski? Ale pracujący!

Moją blogową relację ze spaceru toruńskimi śladami „Ludzi Wisły” Aleksandra Forda ktoś zgłosił do konkursu na Obywatelskiego Dziennikarza Roku. Bardzo dziękuję, jestem szczerze wstrząśnięty i nieco zmieszany. W konkursie jednak wystartować nie mogę, bo jeden z punktów jego regulaminu mówi, że kandydat nie może być zatrudniony w żadnej redakcji, nie może też z tego powodu pobierać żadnego wynagrodzenia. A ja jestem w „Nowościach” zanurzony cały, tam też bije główne źródło moich dochodów. Ogromnie jednak jeszcze raz dziękuję, sam fakt, że ktoś moje toruńskie wykopaliska docenił, dodał mi skrzydeł i ogromnie ucieszył.
Gdyby tak jeszcze ktoś pomógł zidentyfikować ten plener z „Ludzi Wisły”... Bo ja już przeczesałem każdą ulicę starówki i nigdzie nie znalazłem miejsca pasującego do obrazka. A to przecież musi być Toruń, bo takie drzwi piwniczne są wizytówką miasta!

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Cud w Bierzgłowie!

Kilka razy zachwycałem się już tu moją pracą, oszaleję więc nad nią raz jeszcze. Błogosławiony bowiem bywa żywot dziennikarza, gdy może się on spotykać z podobnymi cudami! Oto bowiem, we wsi Bierzgłowo pod Toruniem niszczał przez lata wiatrak z 1867 roku. Jeszcze niedawno, wyrok na niego zdawał się być wydany, traf jednak chciał, że vis-a-vis don Kiszotowego niedobitka znajdowała się plebania, a miejscowy proboszcz, który od kilkunastu lat spoglądał na weterana młynarstwa, nie mógł się pogodzić z jego śmiercią. Sięgnął więc po środki unijne, pociągnął też za sobą całą wieś i dziś wiatrak, który niedawno jeszcze chylił się ku upadkowi, pachnie bardziej tartakiem, niż młynem.
Byłem tam w Wielki Piątek i obiema łapami mogę się podpisać – to cudowne miejsce! W sobotę 7 maja, wiatrak ma zostać poświęcony. Nie jestem wierzący, ale zapraszam. Nie wiem, gdzie mieszka Bóg (choć przy okazji przypomina mi się piękny nigun z „Austerii” Kawalerowicza). Na Jego miejscu z pewnością bym jednak takiego miejsca nie opuścił.

Młynisko, takie wiatrakowe Stonehange, czy też może Woodhange? Większość jego bardzo symbolicznej przestrzeni, jest wszak wytyczona przy pomocy drewna. Ale kamienie też tu są, każdy polski drewniany wiatrak na nich spoczywa (bez fundamentów). Te cztery głazy zastępują jego serce, dzięki temu opiera się wiatrom.
Po tym cudownym kręgu wędruje młynarz ustawiając swój wiatrak. Jeśli ma pod ręką dość czeladników, może ich zaprządz do dyszla (zdjęcie poniżej). Jeśli jest sam, może skorzystać z Baby (dwa zdjęcia poniżej), zaczepiając ją o pieńki wbite w młynisko. Interpretację nazwy kołowrotu zostawiam domyślnym.



Mącznicy nie udało się znów zaprzęgnąć do roboty, spoczęła jednak pod wzniesionym przez mieszkańców Bierzgłowa płotem, na wiecznej, czy może raczej w tym wypadku – wietrznej rzeczy pamiątkę.

W meblowanie wiatraka włączyła się cała wieś. Kiedyś w Bierzgłowie stały trzy wiatraki, przetrwał tylko ten jeden, ale u ludzi ostało się sporo elementów wyposażenia. Nie czekali na specjalną zachętę – przynieśli. I chwała im za to!

Miejscowy rzeźbiarz przygotował krucyfiks, a córka ostatniego właściciela młyna, wskazała miejsce, w którym on wisiał i znów się pojawi.
Tu czekają, jak dotąd uśpione, koła młyńskie. Wystarczy jednak puścić w ruch śmigła i nasypać ziarna, by poleciała mąka.

To wszystko jest takie proste, ale równocześnie, takie genialne – powiedział nam bierzgłowski proboszcz, gdy oprowadzał nas po młynie. Tu widać elementy hamulca, który w tej chwili, na przekór wiatrowi, trzyma śmigła ustawione w krzyż św. Andrzeja. Bo dla właścicieli młynów wiatrowych, rzecz jest ta jest bardzo ważna. W krzyż skrzydła ustawiane były tylko wtedy, gdy młynarz umarł i wiatrak się z nim żegnał. W ostatnich latach takie pożegnanie oznaczało dla młyna walkę z wiatrem, aż do tragicznego końca. W Bierzgłowie znalazł się jednak ksiądz, który pociągnął za sobą pół wsi i wiatrak, zamiast ulec żywiołowi, znów zaprzęgnie go do pracy.

Koło paleczne. Profesor Jan Święch, który przed laty po toruńskim wiatraku oprowadzał pewnego początkującego dziennikarza, w swoim „Tajemniczym świecie wiatraków”, podstawowym podręczniku wszystkich wielbicieli młynów wiatrowych, opisując relację młynarza i wiatraka, odnotował piękną historię właściciela, który przyszedł do młyna razem z synem. Dziecko było małe i w pewnym momencie zniknęło, młynarz pomyślał więc, że malec poszedł do domu. Odnalazł się jednak na najwyższym piętrze, przy kole palecznym – którym pomagał wiatrakowi kręcić. Ułamek sekundy by wystarczył, żeby drobiazg został zmielony na proch. Jak? Zainteresowanych zapraszam do trzeciego tomu śląskiej trylogii Sapkowskiego, tam jest to opisane. Dla młynarza wiatrak był jednak członkiem rodziny, porwał więc dzieciaka i tyłek mu obił dopiero w domu, by wiatrak nie widział tej demonstracji braku zaufania, bo przecież swój by małego nie skrzywdził...

Zapasowe zapierzenie skrzydeł...
Sztember koźlaka udało się uratować, podobnie jak wyznaczające kierunki świata kamienie, na których stanęła cała konstrukcja. Mimo wielu zmian, prawie 150-letni młyn nadal jest więc ten sam.
Tak wiatrak w Bierzgłowie wyglądał jeszcze rok temu. Księdzu Rajmundowi Ponczkowi i wszystkim, którzy przyczynili się do jego uratowania, chylę się więc nisko w dowód najwyższego uznania.

Kochana Atlantydo!

Moje miłe miasteczko połknęło starofilmowego bakcyla, na stronie „Głosu Pasłęka” pojawił się czarno-biały zapis spaceru, na jaki w 1943 roku wybrała się pewna niemiecka rodzina.
http://www.glospasleka.pl/film/306.html?PHPSESSID=34b7ac051b96930478f9ec2da880b0ba
Jak ja tą dwukolorową dolegliwość rozumiem! Rozsiadłem się więc wygodnie przed monitorem laptopa... Dziwnie się to trochę ogląda, panie w kapeluszach cieszą się piękną pogodą... Czas tej radości jest już ograniczony, zostało jej najwyżej półtora roku... Poza tym panie sobie spacerują, a co robią panowie? Strzelają gdzieś? Gdzie i do kogo?
Jeśli zaś chodzi o samą kliszę... Taki skarb! Szkoda więc, że widać na niej głównie przyrodę. Ja bym wolał popatrzeć na miasto, którego już nie ma. Na ekranie przedefilowało mi więc głównie Jeziorko i jego okolice. Mam kilka starych zdjęć stamtąd, ale do Pasłęka strasznie mi dziś daleko – w czasie i przestrzeni. Nie jestem w stanie tych widoków skonfrontować z teraźniejszością. Tego pysznego budynku, w każdym razie, nad Jeziorkiem, nie pamiętam.

To pewnie też Jeziorko, w okolicach Pasłęka innego tak dużego zbiornika nie ma.
Nie jestem pewien tego miejsca, ale wydaje mi się, że w czasach, gdy byłem mały i z ojcem pływałem po pasłęckim Jeziorku kajakiem, jakąś śluzę widziałem. Bardzo jednak dawno to było, we wczesnych latach 80. Dziś być może już jej nie ma.

sobota, 23 kwietnia 2011

Mój list do ludożerców

„Nasz dziennik”, nr 53, 4 marca 2009 roku:
Pasłęckie Stowarzyszenie Mniejszości Niemieckiej chce wybudowania pomnika poświęconego ofiarom drugiej wojny światowej. Ale inicjatywa napotkała na ostry sprzeciw Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, m.in. dlatego że projektodawcy chcieliby na monumencie umieścić niemiecką nazwę Pasłęka. Rada podkreśla, że Pasłęk jest miastem polskim i pod tą nazwą powinien figurować na pomniku. Ponadto istnieje obawa, że pomnik miałby być poświęcony także niemieckim żołnierzom, którzy zginęli podczas wojny. Inicjatorem przedsięwzięcia jest Bernard Hinz, przewodniczący Samorządowo-Politycznego Partnerstwa zrzeszającego niemieckich samorządowców oraz część środowisk "wypędzonych". Pomnik, o który ubiega się Pasłęckie Stowarzyszenie Mniejszości Niemieckiej, miałby stanąć na terenie dawnego cmentarza niemieckiego w Pasłęku, gdzie obecnie znajduje się park miejski.

Jak poinformował nas Stanisław Milkusz, kierownik referatu organizacyjnego Urzędu Miasta i Gminy w Pasłęku, cała sprawa nie jest nowa. Już podczas wcześniejszych spotkań, jakie odbyły się przed dwoma laty, przedstawiciele mniejszości niemieckiej podkreślali tylko, że przez ufundowanie monumentu chcieliby uczcić cywilną ludność polską i niemiecką, która zginęła na tych terenach w czasie drugiej wojny światowej. Taka wymowa pomnika wydawała się jak najbardziej właściwa i dlatego na magistrat w Pasłęku jak grom z jasnego nieba spadła informacja, że Niemcy chcieliby zmienić treść napisu na tablicy, która miała być umieszczona na monumencie. Chodzi zwłaszcza o to, iż miałaby się tam znaleźć niemiecka nazwa Pasłęka - Preussisch Holland. Mniejszość niemiecka usztywniła swoje stanowisko i chce, aby tablica zawierała napis: "Ku pamięci wszystkich mieszkańców powiatu i miasta Preussisch Holland, którzy stracili życie z powodu drugiej wojny światowej i jej następstw. Upamiętniamy wszystkich Niemców i Polaków, którzy na tym cmentarzu znaleźli swoje miejsce spoczynku".
Jak poinformowano nas w Stowarzyszeniu Mniejszości Niemieckiej, niewykluczone, że napis będzie się odnosić nie tylko do ofiar cywilnych. Milczeniem pominięto nasze pytanie, czy tablica ma upamiętniać również byłych żołnierzy niemieckich walczących w czasie drugiej wojny światowej na terenach okupowanej Polski.
Propozycja Stowarzyszenia nie otrzymała akceptacji Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, zdaniem której napis na tablicy powinien być wykonany w dwóch wersjach językowych: a więc po polsku i niemiecku, a nie jak proponuje Stowarzyszenie, tylko w języku niemieckim. Jednocześnie jeszcze w ubiegłym roku Rada nie wyraziła zgody na użycie niemieckiej nazwy Pasłęka przy opisie pomnika. - Tego w ogóle nie powinno być. Od tego rodzaju decyzji Rady nie ma odwołania, na tablicy powinna być nazwa polska - komentuje Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady.
Jego zdaniem, Pasłęk jest przecież miastem polskim i tylko jego polska nazwa powinna figurować na monumencie. Decyzja Rady napotkała jednak opór ze strony Pasłęckiego Stowarzyszenia Mniejszości Niemieckiej, które w dalszym ciągu upiera się przy użyciu niemieckiej nazwy miasta. A wszystko po to, by - zdaniem Urzędu Miasta i Gminy Pasłęk - ukryć rzeczywistych sprawców wojny.
- Z kontekstu całego napisu wynikało to, że nie podaje się prawdziwych przyczyn wojny. Wynika z tego, że ktoś napadł na Niemców zamieszkujących te tereny i że to oni są ofiarami tej wojny - twierdzi Miklusz.
Inicjatorem ufundowania tablicy jest Bernard Hintz, przewodniczący Samorządowo-Politycznego Partnerstwa zrzeszającego niemieckich samorządowców oraz część środowisk tzw. wypędzonych, a także przewodniczący Stowarzyszenia Byłych Mieszkańców Powiatu Pasłęk. Warto tu przypomnieć, że Hintz był oficjalnym gościem Kongresu Samorządowo-Politycznego, który odbył się w październiku ubiegłego roku w Olsztynie, zaproszonym przez tamtejsze władze miejskie. W czasie tego spotkania niejednokrotnie deklarował on, że aż 90 proc. byłych mieszkańców Prus Wschodnich jest przeciwko wysuwaniu roszczeń majątkowych pod adresem Polski. I choć odcinał się on wówczas od rewizjonizmu Eriki Steinbach, to nie zmienia to faktu, że jest członkiem prezydium Związku Wypędzonych.
Hintz znany jest z inicjatyw o wydźwięku wyraźnie proniemieckim. Na jednym ze spotkań polskich samorządowców z niemieckimi ziomkostwami, współorganizowanym przez Hintza w Olsztynie przed dwoma laty, polskim radnym przypięto plakietki z niemiecką nazwą Pasłęka. Warto zaznaczyć, że Bernard Hintz jest honorowym obywatelem tego miasta. Sprawa tablicy nie jest jedyną kwestią podjętą przez pasłęcką mniejszość niemiecką. Okazuje się bowiem, że na budynku Stowarzyszenia znajdują się tablice z niemiecką nazwą miasta, mimo że, jak dowiedzieliśmy się w Sądzie Rejonowym w Olsztynie, w polskim rejestrze KRS istnieje tylko Pasłęk. Niestety, tego faktu Stowarzyszenie nie chciało nam skomentować. Senator PiS Dorota Arciszewska-Mielewczyk nie ma złudzeń co do intencji mniejszości niemieckiej. - Niemcy pracują, tak to mogę skomentować. Przeznaczają mnóstwo środków, aby tylko zachować pamięć o swoich "dziełach". Dlaczego my nie dbamy o nasze upamiętnienia? Dlaczego pewne środowiska mówią ciągle, że jest u nas za dużo martyrologii? My powinniśmy robić to samo, a tymczasem dajemy zielone światło dla tego rodzaju przedsięwzięć niemieckich - komentuje senator Arciszewska-Mielewczyk.

Anna Ambroziak
Źródło: „Nasz dziennik”, nr 53, 4 marca 2009 roku

Nie czytam „Naszego dziennika”, więc wygrzebany przypadkiem artykuł był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Przeczytałem ten tekst i krew mnie zalała! Dlaczego dla pasłęckich Niemców miasto nie może być Pruską Holandią?! Przecież, do jasnej cholery, na tych samych zasadach można polskim mieszkańcom ukraińskiego dziś miasta Lviv odmówić prawa do posługiwania się nazwą Lwów! Skandal! Jak widać jednak po tekście opublikowanym w „Naszym dzienniku”, głupota nie zna granic. Jako człowiek, który przez lata, w różnych miejscach kontynentu, latał po zdewastowanych cmentarzach polskich, żydowskich, rosyjskich, niemieckich, itp. Jako człowiek, który brał udział w różnych, także międzynarodowych akcjach porządkowania tych nekropolii i napatrzył się na dobrodziejstwa, jakie mogą wypłynąć przy okazji takich spotkań, w takim miejscu i takich okolicznościach... A przede wszystkim, jako człowiek, który się w Pasłęku wychował, zgadzam się na to, by Niemcy w obecnym parku, a dawnym zdewastowanym już – niestety - za polskich czasów cmentarzu, postawili pomnik z niemiecką nazwą miasta. Niech on sławi ofiary wojny obu narodów, w Nieszawie pod Toruniem już wszak taki pierwszy monument mamy i, najwyraźniej, wszystkim on wyszedł na zdrowie. II wojnę światową wywołali Niemcy i nikt temu nie może zaprzeczyć. Dopuścili się rzeczy strasznych, co ich honor i pamięć będzie obciążać na wieki. Jednak zło przylepia się do ludzi, nie do narodów. Jako Pomorzak od wielu pokoleń, jako pasjonat dziejów Torunia, służę wachlarzem przykładów Niemców, którzy mimo faszystowskiego szaleństwa, nie zapomnieli, co to znaczy Ecce homo. Jako dawny pasłęczanin dość nasłuchałem się i naczytałem o dramatycznym końcu Atlanty Północy, o setkach cywilów rozjechanych sowieckimi czołgami, lub katowanych w inny sposób. Członkowie mojej rodziny byli w czasie wojny mordowani przez hitlerowców i przez sowietów, ja sam od kilkunastu lat staram się uratować to, co po wojnie zostało z przebogatej cywilizacji Polin – „Naszemu dziennikowi” również zdaje się niemiłej. Tyle lat jednak spędziłem w resztkach Pruskiej Holandii, nasłuchałem się tylu historii i napatrzyłem na tyle okaleczonych obrazów, że sam chętnie sprawę tego pomnika poprę. Wolałbym, żeby napis na nim pojawił się w obu językach, bo to zawsze będzie miało większą wartość edukacyjną. Nie będę miał jednak nic przeciw temu, by pojawiła się tam wzmianka o żołnierzach. To były straszne czasy, morał z tej historii powinniśmy wyciągnąć wszyscy, by już nigdy się nie powtórzyły.
Czy Pani, redaktor Anno Ambroziak, tego nie zauważa? Pytam Panią z Torunia, widząc przez okno antenę, z której spływa nienawiść i podobne głupoty.
Szymon Spandowski

piątek, 22 kwietnia 2011

Adam Gałdyński swój skład poleca...

Znów ciekawostka z archiwów mistrzów. Kolejne piękna zdjęcie z „Albumu rodzinnego”, które pojawiło się przy okazji tekstu o przedwojennym domu towarowym braci Błochów, który znajdował się na rogu Szerokiej i Mostowej. Sięgnąłem po nie przede wszystkim jednak dlatego, że sąsiadem tego sklepu, i w sumie również moim, redakcja „Nowości” znajduje się wszak tuż obok był Adam Gałdyński ze swoją drogerią i artykułami fotograficznymi. To tu, w 1938 roku kamerę wraz z projektorem kupił na raty, za równowartość swojej miesięcznej pensji, pan Bogusław Magiera. Nią nakręcił i na nim wyświetlił „Kolorową Warszawę” i „Czarno-biały” Toruń, studnię skarbów, z której odkrycia wyciągaliśmy wiadrami. „Piąta strona świata” prezentuje więc antyczne widoki uzupełnione teraźniejszymi obrazkami, oraz galerię dawnych reklam odkrytych, jak zwykle, przez Pana Bohdana Orłowskiego od oToruniu.net. Hm, Gałdyński pierwszy raz zareklamował swój skład w 1921 roku, ostatni raz zachwalał go w roku 1946. Ćwierć wieku, dla miasta trzy epoki.
To samo miejsce, ale we współczesnym kolorze.
Tak przy okazji, budynek sąsiadujący z dawnym sklepem Gałdyńskiego, w którym mieścił się opisywany w „Albumie rodzinnym” magazyn braci Błochów, jest bardzo piękny.
Bogusław Magiera, jego kamera i jego kolega – Józef Wiśniewski. Swoją drogą, co się z nim stało? Widać go na filmie i na tylu zdjęciach. Wiadomo, że się przed wojną ożenił z panią, która również na filmach i zdjęciach jest obecna. Poza tym jednak wszelki ślad po nich zaginął, do dziś się żaden z krewnych nie zgłosił...
Reklama tuż sprzed Przewrotu Majowego.
Bogato zaopatrzony skład z 1928 roku.
Wielki wybór, ceny niskie – AD 1932.
„Thorner Freiheit”, 28 października 1939 roku...
A tak Gałdyński polecał się w 1946 roku.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Varia-t toruński-e

Przekopałem fotograficzne archiwum „Albumu rodzinnego”, którym od lat łamy „Nowości” ozdabia jeden z moich mistrzów, redaktor Roman Such. Znalazłem tam zdjęcie bliskie memu sercu i miejscu zamieszkania. Oto budynek przy ulicy Kościuszki, jaki przez pierwsze trzy lata edukacji służył mi za szkołę. Jaki ładny płot, jaka fajna latarnia! Zdjęcie pochodzi zapewne sprzed 1920 roku. Hm, Amischhaus? Sporo chyba muszę się jeszcze o moim Mokrem dowiedzieć....

środa, 20 kwietnia 2011

Z przeszłości do przyszłości

Działo się to Roku Pańskiego 2011 w kwietniu na Rynku Staromiejskim w Toruniu, który postanowił świętować okrągłą, 600. rocznicę podpisania pokoju kończącego Wielką Wojnę z Zakonem i nieco mniej okrągły jubileusz ratyfikacji dokumentu kładącego kres wojnie trzynastoletniej. Ten pierwszy był gwiazdą popołudnia, o drugim się nie wspominało. Data do święta w sumie pasowała średnio, bo Pierwszy Pokój narodził się 1 lutego na Kępie Bazarowej, a ratyfikowany został w maju 1411 roku w Złotorii. Kalendarz nie jest jednak zrobiony z metalu, można go trochę nagiąć, tym bardziej, że inscenizacja odbyła się w ramach Festiwalu Nauki i Sztuki, a ten w maju będzie już wspomnieniem. Na Rynku znów pojawili się więc Krzyżacy, oraz mieszczanie z epoki, nie było jednak króla ani wielkiego mistrza, bo wbrew temu, co w swojej kronice napisał Długosz, żaden z nich nie był obecny przy podpisaniu dokumentu. Autografy pod traktatem złożyli wielki komtur Herman Gans i marszałek koronny Henryk z Brzezia.
Pisania w 600. rocznicę w ogóle było sporo, wspominki z przeszłości zostały bowiem połączone z listem do przyszłości. Organizatorzy zorganizowali wielkie arkusze prawdziwego czerpanego papieru, a na nim powstał list do tych, którzy za 400 lat będą świętowali 1000-lecie podpisania traktatu. Nie wiem, czy do tego czasu w tym miejscu przetrwają ludzie, papier podobno ma przetrzymać. Wierzę na słowo.

Mieszczanie retro w okolicznościach zdecydowanie współczesnych.
Pawi czub pod Dworem Artusa! Gdybym był Zbyszkiem z Bogdańca...
Zbyszkiem nie jestem, a poza tym Wielki Komtur Herman Gans nie był w nastroju do bitki. Podniósł przyłbicę.
Ze sceny zniknął błazen, a na miejscu dostojników z przeszłości pojawili się ci teraźniejsi. Chyli czoła Michał Zaleski, prezydent Torunia w towarzystwie profesora Andrzeja Radzimińskiego, rektora UMK. Dawne czasy w tym towarzystwie reprezentuje mistrz ceremonii, dr Michał Targowski.
Opieczętowana pierwsza strona pisma do tych, którzy być może będą jeszcze chodzili po toruńskim bruku w 1000. rocznicę ratyfikacji Pierwszego Pokoju Toruńskiego.
Najpierw swoje autografy złożyli najwyżsi w mieście i na uczelni, później do pisania listu przystąpili obywatele. Obywatel redaktor również się wpisał.
Mieszczanie w stylu retro też się wpisali. Długopisem, bo gęsich piór zabrakło.
List do przyszłych pokoleń już zmontowany i wyłożony w Archiwum, ale jeszcze przed zwinięciem i złożeniem w kapsule czasu.
Moje bazgroły będą trwalsze ode mnie...
Pudełko nie wygląda zbyt imponująco, w nim jednak papierowi będzie się jednak podobno leżakowało najlepiej. Spocznie na cztery wieki przewiązane tasiemką, oznaczone lakowymi pieczęciami Torunia i Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
Pani Beata Herdzin, dyrektorka Archiwum Państwowego w Toruniu zaraz zniknie w jego czeluściach, gdzie kapsuła zniknie na 400 lat.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Krajobrazy kolejowe

Poprzednio obstawiałem, że to Krowi Mostek na Podgórzu. Zdjęcie puściłem jednak w gazecie prosząc o pomoc w identyfikacji i usłyszałem, że to obecna ulica Gagarina, przejście pod linią kolejową do Czarnowa. Muszę ufać tym, którzy to pamiętają, przez lata miejsce zmieniło się tak bardzo, że dziś wygląda zupełnie inaczej...
Okolica dość podobna, może więc to też jest linia czarnowska? To by była sensacja, bo zdjęć z niej w zasadzie w Toruniu nie ma. No i jeszcze ten cień, w którym się towarzystwo ułożyło... Czy to Dworzec Zachodni? Ja go nie widziałem, bo został rozebrany kilkanaście lat przed moim urodzeniem. Najbardziej tajemnicza z toruńskich stacji, jej wizerunek ocalał tylko na dwóch niewyraźnych fotografiach.
O tych ludziach i miejscu, w którym się prezentują, nie wiemy nic. Poza tym, że płotek za ich plecami jest chyba zbudowany z podkładów kolejowych, a oni sami pojawiają się na zdjęciach, na których prawdopodobnie widać linię kolejową do Czarnowa.