wtorek, 25 stycznia 2011

Zespół teatralny się przedstawia

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda... Oba przedwojenne zdjęcia teatralne wysłałem do Horzycy z prośbą o identyfikację. Dostałem stamtąd fotografie z nazwiskami dyrektora, części aktorów i informacją, że widać tam sporo pracowników technicznych, którzy są nieznani. Puściłem te skarby w gazecie i to właśnie głównie w ludziach z obsługi nasi Czytelnicy rozpoznali swoich krewnych. Dzięki Barbarze Zacharek, która zdjęciami się podzieliła, dowiedzieliśmy się, że jej babcia i siostra babci (obie widoczne na zdjęciu zbiorowym, babcia – Julianna Zacharek, sfotografowana została również obok Aleksandra Żabczyńskiego), były krawcowymi teatralnych aktorek sprzed 1939 roku. Siostra babci, Klara Świtalska, poznała pod rozpiętym nad sceną secesyjnym dachem swojego przyszłego męża, Konstantego Zakrzewskiego – również krawca teatralnego. Mamy więc już trzy osoby. Tu do akcji wkroczyła reszta Czytelników i znów zdjęcie drugoplanowe stało się głównym bohaterem kolejnej przygody. Wszystko wskazuje bowiem na to, że z Aleksandrem Żabczyńskim i „inną wielką aktorką” sfotografowali się właśnie ludzie uwijający się wtedy poza sceną. Stojący na lewym skrzydle pan z wąsem to Bolesław Wielgoszewski (dziękuję, Panie Januszu), stolarz z teatru, a poza tym ojciec Zygmunta Wielgoszewskiego, jednego z aktorów „Panienki z chmur”. Jaki ten Toruń mały! Obok niego natomiast, również z wąsem, stoi Sylwester Głowacki, który także był krawcem, pracował w teatrze prawdopodobnie od 1919, aż do - tu już na pewno – 1939 roku. Umarł sześć lat później, a jego córka, która ma 91 lat i wychowała się za kulisami teatru, rozpoznała niemal wszystkie twarze na zdjęciach, nie pamięta jednak nazwisk.
Jeśli chodzi o znaną aktorkę, to po pierwszym dniu prasowych poszukiwań zdania są podzielone. Jedni widzą w niej Stanisławę Angel-Engelównę, a inni Tamarę Wiszniewską. Cóż, wszystko wskazuje więc na to, że ciąg dalszy nastąpi...
Ponieważ bardzo lubię Lublin z jego Bramą Grodzką, to po tych wtorkowych poszukiwaniach napiszę, że nasz teatr nie jest już taki NN:-)

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Port Zimowy

Od tego powinienem chyba zacząć opis mojej wiślanej przygody, blogspot jednak chronologię stawia na głowie, więc w sumie chyba nic się nie stało. Jakoś w kwietniu AD 2008 snułem się po Bydgoskim Przedmieściu (jak miło jest się po nim snuć!), a wracając do strefy UNESCO, przeszedłem się wzdłuż Wisły. Dzięki przodkom mam jej sporą domieszkę we krwi – wszak filisackie korzenie od strony babci tkwią w Chełmnie podobno już od XVII wieku. Nie mogłem zatem przejść obojętnie obok Portu Zimowego, który sam też zresztą miło pamiętam, bo ćwierć wieku temu próbowałem się tam nauczyć żeglowania. Przez 25 lat to miejsce się bardzo zmieniło, pomyślałem więc sobie, że tu przyjdę i napiszę portowi epitafium. Przyszedłem, ale spotkałem w nim fantastycznych ludzi, którzy nadal pływają, a na dodatek, mnie również zabrali na statek. No i tak się zaczęła kolejna piękna przygoda - wody pełne są przecież ryb, ale roją się również od przygód!
Dzięki rejsom i różnym starym zdjęciom, jakie później opisałem i opublikowałem w gazecie, udało mi się dotrzeć do zakotwiczonych już wilków rzecznych. Nad Wisłą zawsze rodzili się podróżnicy i poszukiwacze przygód, w jednym z poprzednich postów wspominałem o byłym marynarzu, który swoją opowieść zaczął od tego, że każdy powinien mieć w domu globus.... Trafiłem zatem nad rzekę i wróciłem dzięki temu do korzeni.
Dwa miesiące później opisałem również innych podróżników przedzierających się od miejsca, w którym Wisła staje się żeglowna, do jej ujścia. Spotkałem ich na przystani AZS-u, na co dzień pełnej śmieci, opuszczonej i odwiedzanej czasami przez ptasią grypę (to tu w 2006 roku znaleziono pierwsze w Polsce zarażone łabędzie). Opisałem w gazecie tą całą toruńską nadrzeczną mizerię i doczekałem się za to dość gwałtownej reakcji magistratu. Toruń pamięta o swoich wiślanych korzeniach i wspiera je na każdym kroku.... Tyle tylko, że przed wojną w mieście były trzy porty - ten najstarszy w miejscu, gdzie dziś jest bulwar (po tym porcie nie ma śladu), pochodzący z końca XIX wieku Port Zimowy i sięgający korzeniami początków XX stulecia Port Drzewny. W planach Ignacego Tłoczka, głównego przedwojennego architekta miasta (swoją drogą, dlaczego nie ma on w Toruniu jeszcze swojego pomnika? Po stokroć na niego zasłużył... Może więc, zamiast szóstej figurki JP II?) była również kolejna przystań u wylotu Winnicy. Niebawem w tym miejscu będą cumowały barki, które przytransportują Wisłą części budowanego nowego mostu. Gdyby nie wojna mielibyśmy więc CZTERY porty, a co mamy teraz? Grówno! Czy więc skłamałem pisząc, że teraźniejszość jest smutna? Przecież w Toruniu właśnie, w czasach Polski Odrodzonej, swoje żagle rozwijała flota II RP. Mieliśmy szkołę morską i jedną z pierwszych baz Marynarki Wojennej. Sam widziałem zdjęcie z połowy lat 20., na którym marszałek Piłsudski wizytował zakotwiczony w Porcie Zimowym monitor. Fotografia była sfatygowana i nie mogłem na niej odczytać nazwy, ale to był ten sam typ, co ORP „Horodyszcze”, a później ORP „Toruń”.
Fotografię zobaczyłem jednak później. Najpierw długo szukałem jakiegokolwiek archiwalnego obrazka, by zilustrować nim tekst o porcie. Z pomocą, jak zwykle, przyszedł Pan Bohdan Orłowski, gospodarz strony oToruniu.net, który podesłał coś takiego. Zdjęcie zostało zrobione najprawdopodobniej w czasie okupacji, bo zawracająca motorówka ma zdaje się hitlerowską banderę. Barki na pierwszym planie, które są załadowane faszyną do budowy umocnień brzegowych, również posiadają niemieckie oznaczenia. Dziś mam plik zdjęć, film, a dzięki niemu już niemal 1500 osób zobaczyło w kinie CSW, jak przed laty wyglądał Port Zimowy...

Jeden z moich wilków rzecznych opowiadał, że jeszcze pod koniec lat 70., gdy zimą spłynęły do portu wszystkie statki, można było suchą nogą pokonać cały basen przechodząc z jednego pokładu na drugi. Ja, z połowy lat 80. pamiętam port obstawiony po brzegach statkami, ze środkiem wypełnionym pływakami refulera. Refuler to taki wielki odkurzacz, który pod wielkim ciśnieniem i z wielką prędkością wyciągał z rzeki piasek. Ten sam dawny wiślany marynarz opowiadał, że gdy raz pod Nieszawą kopali przy pomocy tego urządzenia, by dnem Wisły puścić jakiś kabel, pewien gospodarz dogadał się z ich kapitanem, że podjedzie furmanką, a refuler naładuje ją piaskiem. Wiślany piasek jest wyśmienity... Furmanka podjechała, maszyna poszła w ruch i po minucie na brzegu pojawiła się góra, która przykryła wóz, z kopczyka ledwo wystawała zaprzężona do niego szkapina. Udało się ją uratować, jednak gospodarz przez cały dzień musiał machać łopatą (żwir rzeczny jest bardzo ciężki), by móc wyjechać.
Sznur pływaków widziałem jeszcze jesienią 1996 roku w nocy po Dniu Nauczyciela (to była piękna noc, zupełnie jakby wyrwała się z lata) siedzieliśmy na bulwarze zgłębiając wiśniówkę na rumie. W pewnym momencie na rzece pojawił się statek, który błyszczał reflektorami, niczym UFO z „Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Po chwili dołączyły do niego dwie inne jednostki, równie bogato iluminowane i ciągnące za sobą warkocze pływaków. Próbowały się z tym ładunkiem wyminąć, a jeden nawet zarył przy okazji dziobem w bulwar.
Tak było kiedyś. Dziś w porcie i na Wiśle króluje wolna przestrzeń.

Na pierwszym planie na pochylni widać „Wisłę”, za nią, obok hangaru, stoi natomiast stara „Katarzynka”, która kilka tygodni później została przeniesiona na bulwar, gdzie stoi do dziś.
To jest „Kaczor”, statek wybudowany w latach 30. w Prusach Wschodnich. Prawdopodobnie pływał najpierw po Kanale Elbląskim, później miał jakąś wojenną przygodę, po której zachował stanowisko dla karabinu maszynowego. W końcu trafił na Wisłę i w Toruniu najpierw pływał, potem rdzewiał, a teraz jest restaurowany.
Port Zimowy z końca lat 30 na filmie Bogusława Magiery.
Podobną łódkę wiosłową widać na młodszym o 30 lat zdjęciu z powodzi.
Góry, tabun pędzących koni, statki pod żaglami – symbole przygody i swobody. Mi się na tym obrazku najbardziej jednak podoba samochód, który jednak w filmie wyświetlanym na dużym ekranie, prezentuje się znacznie efektowniej.
Obrazek niewyraźny, bo to zrzut z filmu, ale musiałem go dać. Ona stała w Porcie Zimowym w 1939 roku, 45 lat później w tym samym miejscu, ale przycumowana do brzegu od ul. Portowej, później Popiełuszki, była bazą naszej szkółki żeglarskiej. Ta składała się z dwóch bliźniaczych jednostek, w jednej stała koza w swej wersji piecykowej, druga natomiast pełniła rolę hangaru. Do dziś pamiętam ten zapach drewna i wody... Obie barki pochodziły z początku XX wieku, na początku obecnego stulecia, znalazłem je w Porcie Zimowym, gdzie później szlag je trafił. Szlag, czy też może raczej – płomienie.
A to jest Port Zimowy podczas wielkiej wody, jakoś pod koniec lat 60. Fotografia pochodzi z archiwum pana Romana Kuźmińskiego, jednego z budowniczych toruńskiego bulwaru.

Lato rzecznych ludzi

Szanowny sąsiad od Fotografii Prowincjonalnej zapytał o wyporność i wymiary barek. Wyporności nadal nie znam, ale jeśli chodzi o metry, to bolączką płockiego przemysłu stoczniowego są wymiary śluzy we Włocławku. Centromost był gotów złożyć rzecznego lotniskowca, ten jednak by się nie mógł przecisnąć przez włocławskie ucho igielne, które ma 115 na 12 metrów, a to oznacza, że można przez nie przeciskać jednostki do 110x11 metrów. Tylko tyle. Jak to mawiał Elvis w „Aniele w Krakowie” – wyżej dupy nie podskoczysz. A jednak Płock podskoczył, w 2008 roku wysłał Holendrom jednostkę długą na 125 metrów. Puścili ją w dwóch połówkach, w ten sposób dotarły one do Torunia, gdzie w Porcie Zimowym zostały połączone. Ależ to musiało malowniczo wyglądać! Wyobraża ktoś sobie połówkę statku prującą po rzece? W tym wypadku nie było to wcale trudne, bo spławiana jednostka miała służyć jako zbiornikowiec, obie części kadłuba można więc było zabezpieczyć, by nie zalała ich woda. Ja tego rejsu, niestety, nie zobaczyłem, bo statki dotarły do Torunia we wtorek, a ten dzień – zwany również fetorkiem, lub najczęściej - potworkiem, nie jest miły, ponieważ przychodzę wtedy do pracy wcześnie i wychodzę późno, a między wejściem i wyjściem zajmuję się m.in. swoim Rypinem. Nie mogłem się więc zainstalować na moście i sporo mnie minęło, bo widowisko robiło wrażenie, operacja wygoniła na wodę niemal wszystkie statki, jakie jeszcze się uchowały w tej części Wisły. Toruńska flotylla ruszyła w każdym razie do boju w całości: dwa holowniki przyprowadziły obie części kadłuba, a trzeci miał na ogonie barkę desantową wyładowaną sprzętem potrzebnym do dalszej pracy, w tym elementami specjalnego kanału, który został opuszczony na dno basenu w miejscu, gdzie ekipa techniczna łączyła kadłub. Dotarłem do portu, gdy właśnie ten kanał był składany. Nie zazdroszczę spawaczom, którzy musieli siedzieć tam na dole... W każdym razie, na kilka dni, toruński Port Zimowy przypomniał sobie stare dobre czasy, gdy praca w nim nie ograniczała się do zwalczania rdzy.

Ludność, która wprowadziła się do tych luksusowych domków narzekała na łomoty. Mieli piękny widok na zaspany port, a tu nagle on (port, nie widok) się obudził...
Całkiem spore to było...

niedziela, 23 stycznia 2011

Nowe historie ze starego filmu

Stevenson szukał „Wyspy skarbów” na końcu świata, ja swoją znalazłem tuż za progiem. Który to już raz zanurzam się w labiryncie toruńskich opowieści? Który to już raz odkryty korytarz jednej opowieści kończy się punktem, z którego odchodzą następne drogi do kolejnych odkryć? Od momentu, gdy toruńska archeologia trafiła na kinowe ekrany, różne bogactwa sypią się w takich ilościach, że gazeta nie daje rady się nimi dzielić. Inna sprawa, że chyba jej się nie chce skorzystać z sukcesu, jaki jej się trafił niczym ślepej kurze ziarno. Cóż, w sieci na szczęście nikt szlabanów nie stawia, zatem tu skrzydła można rozwijać bez przeszkód.
Jesienią rozpoczęliśmy z Tofifestem naszą filmową przygodę z przedwojennym Toruniem i nikt się wtedy chyba nie spodziewał, że dzięki niej zdobędziemy tyle skarbów – opowieści ludzi, którzy tamte czasy pamiętają i opowieści o ludziach, którym pan Bogusław, przy pomocy swojej kamery, zapewnił nieśmiertelność. Okazało się, że we fragmencie stadionowym widać wszystkie gwiazdy przedwojennego Pomorzanina Toruń, z Barbarą Książkiewicz-Jałowiec i Grzegorzem Duneckim na czele. Wieści o naszym znalezisku dotarły do pana Leszka Duneckiego, syna toruńskiego lekkoatlety, który też zresztą wybiegał sporo medali, między innymi na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku. Równo 30 lat wcześniej jego ojciec miał walczyć o olimpijskie trofea w Helsinkach, ale nie pozwoliła mu na to wojna. Można by było o tym napisać kilka tekstów do gazety, prawda? Te pisanie będzie musiało jednak chyba poczekać, mi się jednak nie chce na to czekać, więc skoro film Magiery dorobił się własnej kroniki internetowej, to ja się nowymi zdobyczami podzielę na jej łamach od razu. Państwu Duneckim, których niedawno spotkałem, dałem płytę z filmem, oraz zdjęcie z przysięgi naszych olimpijczyków w 1939 roku, jakie dostałem wcześniej od pana Andrzeja Kamińskiego, który rozpoznał Duneckiego u Magiery. Sam też nie odszedłem z pustymi rękami – oto kolejne obrazki do kroniki toruńskiego sportu. Na pierwszym zdjęciu Grzegorz Dunecki w barwach KPW Pomorzanina Toruń dobiega właśnie do mety. Fotografia pochodzi chyba z 1938 roku.

Lekkoatletyczna reprezentacja Polski na zawodach w Szwecji w 1838 roku. Wygląda na to, że zdjęcie zostało zrobione na statku. Przyszły patron toruńskiego stadionu wyciąga palce nad głową swojej klubowej koleżanki, Barbary Książkiewicz – tak mi się przynajmniej wydaje, że to ona.
Grzegorz Dunecki (drugi z lewej) na treningu. Co to za stadion, bo chyba nie toruński?

czwartek, 20 stycznia 2011

Ostatni przedwojenny sezon toruńskiego Teatru Miejskiego

Ofiarowane przez Barbarę Zacharek, przy okazji jednego z pokazów filmu Bogusława Magiery zdjęcie z teatru okazało się ostatnią wspólną fotografią przedwojennego zespołu pod dyrekcją Władysława Brackiego – sezon 1838-1939. Obie fotki wysłałem do teatru i obie, dzięki panu Leszkowi Zakrzewskiemu, przestały być tak całkiem anonimowe. Seweryn Butrym tu był? No proszę...
Tak jak myślałem, aktorem w czapce okazał się Aleksander Żabczyński. Znanej aktorki w stroju ludowym nadal nie znamy, wiemy jednak, że w ołówkowym kółku uśmiecha się Julianna Zacharek – krawcowa tamtego teatru. Kim są pozostali? Postaram się puścić fotkę w gazecie, wtedy pewnie dowiemy się więcej.

środa, 19 stycznia 2011

Stocznia w Płocku i woda w Wiśle - wciąż jeszcze żywa woda

Pogoda za oknem jest generalnie do bani, sięgnąłem więc do swojego archiwum z bardziej słonecznych czasów, gdy na pokładzie holownika „Barycz” wdychałem zapachy Wisły, oraz silnikowych spalin. Patrzyłem też na świat z wody i świat na wodzie. Piękny świat! Więc choć płynąłem na statku, czułem się tam jak ryba (znak zodiaku się zgadza) w wodzie. Co? Ryby głosu nie mają? W takim razie będę wyjątkiem.
Cóż za budujący widok! Stocznia wiślana, w której nadal buduje się statki. I to jak! Przypłynęliśmy zabrać barkę, kolejna stała już na wodzie, a dwie następne – w stanie różnie zaawansowanym – tkwiły na pochylniach.
Ja jestem Hak, kapitan Hak...:-)
Płockie barki, a właściwie ich kadłuby, bo do holenderskich odbiorców płyną one w stanie surowym i dopiero na miejscu dostają maszyny i całą resztę, prowadzą dwa statki. Najpierw płynęliśmy my, czyli holownik, który jest sterem całego zespołu, za nim zaś podąża skład złożony z barki spiętej na sztywno z pchaczem, czyli jej silnikiem. Przez całą podróż na Zatokę Pucką, gdzie barkę przejmują holowniki morskie, jego kapitan widzi przed sobą tylko ścianę stali, jego oczami jest więc pilot siedzący na barce. Ten człowiek nie ma lekkiego życia, bo całą rzeczną podróż spędza sam siedząc na krzesełku (jego stanowisko, czy raczej siedzowisko) widać na zdjęciach ze śluzowania. W połowie maja mieliśmy piękną pogodę, ale barki pływają również wiosną i późną jesienią. Wtedy dla pilota stawia się coś na kształt sławojki, by go deszcz specjalnie nie zalewał. Na zdjęciu bardziej poniżej jest pan Antoni, który był naszym pilotem, wyżej poniżej widać natomiast rufę „Żubra” – pchacza, który zbyt często się na zdjęciach nie pojawia, bo był zasłonięty przez barkę.

Holownik „Barycz” powstał w latach 70., jednak sterówkę miał mocno unowocześnioną.
Wziąłem ze sobą śpiwór, bo myślałem, że będę musiał spać gdzieś na beczce z paliwem, a tymczasem statek okazał się krainą wygód. Trzy kajuty, łazienka i kuchnia... Załoga w stanie normalnym składała się z trzech osób: kapitana, bosmana-nawigatora i bosmana, która maszynowni. Na pokładzie spokojnie jednak mógł podróżować zespół dwa razy większy. Nasz nawigator rządził również w kuchni – nad smażonymi rybami rozpływam się poniżej, poza tym miał kajutę obwieszoną schnącymi kiełbasami. Nie dziwię się kotom, że od takich zapachów zaczynają wariować...

Z kotwicą i tym sznurowym odbijakiem bardzo szybko się zaprzyjaźniłem. Nie miałbym nic przeciw temu, by je zabrać z pokładu;)
Dość gadania, zakładamy hol!
Wypływamy...

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Płynę Wisłą, płynę - na Zalewie Włocławskim

Sterówkę mieliśmy nabitą elektroniką, ale nasz kapitan i nawigator byli ludźmi starej daty, kierowali się przede wszystkim oczami i tym, na temat rzeki wiedzieli. Na Zalewie płynęło się bardzo swobodnie, bo nie było mielizn, popis swoich umiejętności dali jednak poniżej zapory. Nurt w zdewastowanej Wiśle się zmienia i choć szlak wodny jest co jakiś czas wytyczany na nowo, czasami trzeba było wyznaczające go boje ominąć. Oni tak sobie stali, patrzyli i czytali z rzeki, jak z książki – każda fala, każda zmarszczka na wodzie miała dla nich znaczenie. Niesamowite! Kiedyś kopałem na wykopaliskach archeologicznych i przeżyłem coś podobnego, gdy zdzieraliśmy kolejne warstwy ziemi, spod których wyłaniały się cienie bruzd pola sprzed 2000 lat, ślad ogniska pamiętającego czasy Biskupina...
Nasz nawigator (ten, który miał kajutę obwieszoną kiełbasami) spotkał w Płocku znajomego, z którym w 1990 roku łowił ryby. On został nawigatorem, a znajomy nadal zajmował się moczeniem kija, podarował jednak część swojej zdobyczy. Pierwsze kilometry na Zalewie pokonaliśmy więc wdychając niebiańskie zapachy z kuchni i słuchając odgłosów smażenia. A później... Biedny Kant patrzył tylko w gwiazdy, ja ich wtedy jeszcze nie widziałem, bo było jasno, ale ten wiatr, woda, słońce i wiślana ryba skubana paluchami, zagryzana świeżym chlebem... Można w tym było zamknąć wszystkie imperatywy świata!

Lecą sobie kormorany. Gdzieś po drodze widziałem wyspę, która im służyła za lądowisko. W sumie nie dziwię się, że te ptaki największą popularnością cieszą się w piosenkach. Z daleka widziałem, że wszystkie drzewa na ich terenie wypalone były do pni.
Kormorany nie były jednak jedynymi latającymi przedstawicielami zalewu. Gapiąc się na prawo i lewo, w pewnym momencie dostrzegłem na horyzoncie coś dużego, co na pierwszy rzut oka mogło przypominać szybowiec, czasami jednak poruszało skrzydłami (kiedy szybowiec zaczyna ruszać skrzydłami, trzeba się przygotować na katastrofę [kata strofa, czyli fragment wiersza wypowiedziany na szafocie przez tego, który zejdzie z niego nie tracąc głowy – to dość trudne zadanie dla poety]). Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem, ale marynarze znają doskonale to co tu pływa i to co tu lata. Wytłumaczyli mi więc, że orzeł bielik nie jest nad Zalewem niczym wyjątkowym. Baaa!

Cholera, jak to miło jest popatrzeć na Wisłę tak majestatyczną i pełną życia – ptasiego, rybiego i tego pływającego pod żaglami. Szkoda, że ten rzeczny raj pojawia się tylko na tak małym odcinku.
Trochę dziwnie się płynie mając za sobą takie tony rozpędzonej stali. Podobno ktoś kiedyś holował barkę jakąś nędzną łupiną. Na którymś zakręcie barka wjechała holownikowi w d... rufę i załoga musiała opuścić najpierw szalupę, a później swoją jednostkę...

Niedaleko Włocławka na prawym brzegu pokazał się jakiś ciekawy folwark. Zwierząt nie widać, ale budynki gospodarcze prezentują się całkiem okazale.

Na włocławskiej zaporze - śluzowanie

Wreszcie dopłynęliśmy do śluzy na włocławskiej zaporze. Niestety, zachodzące słońce śmiało się tam już do nas całą swoją paszczą i, mając tak błyskotliwego przeciwnika, na początku bardzo trudno było robić zdjęcia.


Wszędzie witały nas wkurzone mewy (a widział ktoś kiedyś wmewione kury?;)
Nic dziwnego, wpływaliśmy przecież niemal do ich gniazd.
Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości...
Każdy element naszego konwoju śluzował się oddzielnie. Na więcej nie mogliśmy sobie pozwolić, bo rozmiary śluzy są ograniczone, zresztą płocka stocznia musi do nich dostosowywać rozmiary budowanych barek, bo cóż jej po lotniskowcach, których nie przeciśnie przez te ucho igielne? Pierwszy śluzował się holownik, czyli my.
Barka jeszcze widoczna...
Już jej w zasadzie (i w wodzie też) nie widać.
To sobie zjechaliśmy... Nie pamiętam, siedem, dziewięć metrów?
Wrota się otwierają – niestety - pod słońce.

My wypływamy, wrota się zamykają.

Śluza ponownie napełnia się wodą.
Pchacz zaczął wprowadzać do śluzy naszą barkę, a ja przez ten czas wbiegłem na odrapaną betonową wieżę, by mieć lepszy punkt widzenia.
Barka została wepchnięta.
Ludzie patrzą, woda ucieka...
Wrota się otwierają...
Holownik wyciąga barkę.

To jest krzesełko pilota. Wspominałem już, że z całego zespołu, ten człowiek ma przesrane najbardziej.
Śluza znów się napełnia wodą.
Cóż, analizując różne wpływy na polską gospodarkę wodną w maju 2008 roku przyznać musimy, że w połowie tego miesiąca we Włocławku najwięcej do powiedzenia miał nasz pchacz „Żubr”, który do śluzy wpłynął tego dnia jako ostatni.
Z „Żubrem” przed chwilą byłem face-to-face, a teraz patrzę na niego z góry. W sumie (wiem, że Wiśle żyją całkiem spore sumy) jednak szkoda, że nie wsiadłem na pokład, bo bym miał dzięki temu bardzo fajne zdjęcia: wrota śluzy się otwierają, za nimi widać większość naszej flotylli, a słońce topi się w rzece, więc już nie przeszkadza w fotografowaniu. Cóż, nie ma wyjścia, muszę się przepłynąć jeszcze raz:)