czwartek, 28 listopada 2013

Początek nowej przygody


Zimno się ostatnio na świecie zrobiło, ale mimo tego jakoś krzywo spoglądam na swoje czapki. Bardzo by mi się przydał kapelusz, albo jeszcze lepiej, cylinder. Mógłbym go sobie posadzić na łbie, a później polecieć na Podgórz do Domu Muz przy Poznańskiej, by za jego progiem pokłonić się nisko. Chapeau bas! Paniom-muzom, które przygotowały projekt Inicjatywy lokalne, jeden z dwóch, jakie w województwie kujawsko-pomorskim zasłużyły na dofinansowanie Narodowego Centrum Kultury, oraz – przede wszystkim – Katarzynie Kluczwajd oraz Marii Gessek, które postanowiły odezwać się do mieszkańców lewobrzeżnej części Torunia w sprawie lokalnych pamiątek.
Efektom tego apelu od jakiegoś czasu przyglądam się z ogromną fascynacją. Zdjęć do podgórskiej i rudackiej placówki Domu Muz trafiły setki, jeśli nie tysiące. Do tego jeszcze świadectwa, pamiętniki i szereg innych dokumentów. Na pierwszy rzut oka lewobrzeżne dzielnice miasta – w tym przede wszystkim Podgórz, do 1938 roku miasto samodzielne, leżą na jałowych piaskach. Pozory mylą, bo grunty te, dzięki swoim mieszkańcom, okazały się kopalnią skarbów. Bezcenne zdobycze trafiły w najlepsze możliwe ręce, zostaną zatem odpowiednio wykorzystane. Kluczem do sezamu lewobrzeżnych historii będzie blog, gdzie trafią archiwalne zdobycze. W tej chwili wygląda on może nieco skromnie, ale proszę mieć go na oku. Mniej więcej wiem, co się na nim pojawi, zatem go bardzo polecam.
W ramach sponsorowanych przez Dom Muz Inicjatyw lokalnych udało się przeprowadzić kilka projektów. Dowodem wielkości i wyjątkowości tej inicjatywy może być to, że część z nich rozwijać się będzie nadal. Jedną z takich inicjatyw będzie również „Historii Podgórza ciąg dalszy”. Zdjęcia i inne pamiątki napływają nadal z mocą wodospadu, a w ślad za nimi pójdą niebawem nagrania.
Hmm, strona z historiami mówionymi łazi mi po głowie już od lat. Swego czasu często bywałem w Lublinie, gdzie z wielką frajdą obserwowałem poczynania Bramy Grodzkiej. Opowieści zbieram, kolekcja rośnie jednak bardzo powoli. Na odwiedziny u wszystkich informatorów brakuje czasu, a o budowie nowej strony zawierającej ich wspominki, w tej chwili nie ma nawet sensu wspominać. Ogromnie żałuję, bo to przecież rzecz niezwykle ważna, tym bardziej zatem cieszę się z planów, jakie rodzą się na Podgórzu.
Cieszę się, trzymam kciuki i wszelkie dokumentacyjne wysiłki z przyjemnością wspieram. W tej chwili przekopuję więc swoje fotograficzne zbiory wyciągając z nich to, co z lewobrzeżną częścią Torunia jest związane. Mam nadzieję, że fotograficzni darczyńcy nie będą mieli nic przeciw temu. Do kolekcji dorzucam m.in. widoczne niżej zdjęcie pętli tramwajowej przy Dworcu Głównym. 

sobota, 23 listopada 2013

Garbaty i... Niech go cholera!

W czasie podróżuje się na podstawie żółtych papierów. No, może bez przesady, nie żółtych, ale pożółkłych. Tak przynajmniej wyglądają dziś stare gazety, najlepsze źródło informacji o tym, co było kiedyś. Przypomina mi się chwila, w której odkryłem zalety tego wehikułu czasu. Przeglądając przedwojenne toruńskie „Słowo Pomorskie” trafiłem na opis pewnej zbrodni w afekcie. Pan zabił panią, a później sam palnął sobie w łeb. To nie tragedia poruszyła mnie jednak najbardziej, lecz sceneria. Wszystko to wydarzyło się niedaleko mojego domu, w kamienicy, jaką często mijam wracając z pracy. Ziemia, po której łażę, jest pełna skarbów, a krążąc po Toruniu, trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte, aby niczego nie przegapić. Na uważnego przechodnia niespodzianki czekają za niemal każdym krzakiem, sam się o tym niedawno przekonałem. Kluczem do obecnej przygody była dość niepozorna konstrukcja, bardzo jednak w mieście znana. Garbaty Mostek nad szlakiem kolejowym łączącym Dworzec Miejski ze Wschodnim, a także Mokre z Jakubskim Przedmieściem. Zna go chyba każdy, tak ogólnie przynajmniej. Kiedy jednak przychodzi do historycznych konkretów, człek wali głową w mur. Solidny, bo ze zbrojonego betonu.
Mostek jaki jest, każdy widzi. Taki prezentował się we wczesnych latach 70., sfotografowany przez Michała Kokota
Tak zaś wygląda obecnie.
Ten mostek powstał jednak w 1967 roku, zastępując konstrukcję wcześniejszą. Jak ona wyglądała? No właśnie, jej zdjęć nigdzie nie można się było doszukać. Ja szukam już od dawna i jak dotąd jedynym jego śladem - jak się mogło pierwotnie wydawać - była notka prasowa, jaką dostałem od pana Orłowskiego z oToruniu.net. Gazetowa rodzynka poświęcona była ciężarówce, która spadła z mostu na tory na początku 1930 roku. Wiadomość tą opublikował „Dzień Pomorski”.
W ub. niedzielę zdarzył się o godz. 15:00 wypadek, który mógł za sobą pociągnąć jak najfatalniejsze następstwa. Jadący samochodem ciężarowym szofer Kruszewski, starszy szeregowiec 4 p. lotn. z towarzyszami przez ul. Sobieskiego na Batorego, stracił nagle panowanie nad kierownicą.
Auto znajdowało się właśnie na wiadukcie kolejowym, gdy kierownica uległa defektowi i samochód siłą pędu stoczył się po stromym zboczu wysokości 3 metrów na tor kolejowy.
Jadący tym samochodem st. szeregowy Maćkowiak i szer. Pstrąg Franciszek odnieśli rany i potłuczenia, szofer natomiast wyszedł bez szwanku.
Na miejsce wypadku przybyły dwa samochody z plutonu samochodowego, którym w obecności kapitana żandarmerii Kaciukiewicza i por. żandarmerii Bornaczka udało się wydźwignąć uszkodzone auto ciężarowe na ulicę. Poturbowane ofiary wypadku odwieziono do szpitala wojskowego.
Hmm, to po tym poprzednim moście można było jeździć? Opis wydaje się miejsce wypadku określać dość dokładnie... Ciężarówka najwyraźniej jednak spadła na tory nieco dalej, przejeżdżając nad bramą kolejową. Przeszłość mostu mocno mnie piekła, ponieważ, podobnie jak kamienica, w której doszło do wspomnianego wyżej morderstwa, znajduje się niemal pod moim domem.
Znaki zapytania mnożyły się jak króliki, a odpowiedzi nigdzie nie można było znaleźć. Puściłem zatem stosowny apel w gazecie, by chwilę później nerwowo zacząć szukać koła ratunkowego. Zapora tajemnicy pękła, zaczęły mnie zalewać archiwalne zdjęcia. Pierwszy mostek, tak jak jego następca, był garbatym przejściem dla pieszych, ale jakim! Fotografia poniżej pochodzi z połowy lat 30. Poza piękną balustradą, w tle widać szczyt charakterystycznej kamienicy na rogu Chrobrego i Batorego.
Most się zmienił, okolica nieco zarosła, kamienica jednak pozostaje taka sama. Widać ją po prawej.
Zdjęć posiadam całą masę, nie mam jednak pojęcia, kiedy most powstał. Pyszna balustrada zdaje się wskazywać na początek XX wieku, być może została wykonana w niedalekiej fabryce kotłów na Mokrem.
Informacji o jego korzeniach szukam w prasie sprzed wieku.
Chwilowo bezskutecznie. Przekopywanie starych gazet ma to do siebie, że z połowów czegoś konkretnego, wynosi się kieszenie pełne informacji, jakie z celem poszukiwań całkowicie nie są związane. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Od jakichś dwóch lat poluję na przykład na informacje o narodzinach toruńskiego lotniska, które w tym roku obchodziło stulecie swojego istnienia. Trafiłem na kilka wzmianek o początkach hali balonowej, ale zapowiedź otwarcia lotniska wpadła mi w ręce dopiero niedawno, naturalnie, przypadkiem. Szczegółów cały czas szukam.
Balustrady to jedno, wejścia na dawny Garbaty Mostek ozdobione były również pięknymi łukami. Można je zobaczyć tu:
I tutaj:
Na opublikowany w gazecie apel w sprawie mostkowych zdjęć odpowiedziało kilka osób. Udało mi się zebrać fotografie z lat 30. i 60., większość prezentowanych tu zdjęć pochodzi jednak z połowy XX wieku. Poza balustradą, na szczególną uwagę zasługują te łuki. Zanim jednak się nad nimi pochylę, proponuję zerknąć w głąb ulicy Sobieskiego. W jedną stronę...
I w drugą. Tu w tle widać budowane w latach 50. bloki.
Wracając do łuków. Kto mógł podpisać zgodę na rozbiórkę czegoś takiego? Obrazek pochodzi z początku lat 60., w tle widać zabudowania kompleksu wojskowego przy ul. Sobieskiego.
Budynek szkoły, w której kształcą się artylerzyści, nadal wygląda tak samo. Młodszy mostek jest jednak tylko mizernym cieniem swojego poprzednika. Toruński Miejski Zarząd Dróg bardzo wstępnie przymierza się do jego zburzenia. Co postawi w zamian? Zdobyte archiwalne fotografie przekazałem miejskim konserwatorom zabytków, oni natomiast przesłali je do MZD. Chciałbym być dobrej myśli, ale jakoś trudno jest mi sobie wyobrazić, aby zalewający wszystko asfaltem i betonem magistrat zdobył się na kosztowne odtworzenie dawnego dzieła sztuki. Może jestem jednak zbyt krytyczny?
 Łuki oparte były na betonowych cokołach. Zostały uwiecznione w latach 50.
Dużo zdjęć, mało konkretów. Mam nadzieję, że się to zmieni, kiedy mostek, niech go cholera, da się odnaleźć w archiwach. Tymczasem wysyłam w internetowy eter jeszcze jedną ciekawostkę jakiej zapewne, choćby ze względu na wszechobecnych złomiarzy, nie uda się w przyszłości odtworzyć. Mostek miał piękną balustradę, inna, choć mniej wyszukana, oddzielała również tory kolejowe od ulicy. Tak wyglądała ona w latach 30.
Przetrwała zapewne do samego końca. W każdym razie, jeszcze dwie dekady później, można było na niej usiąść.

czwartek, 14 listopada 2013

Chełmno z rodzinnej szuflady


Mój tato znalazł jakiś czas temu kopertę ze zdjęciami i pocztówkami ze starego Chełmna. Skarb po dziadku.
Mamy listopad, cofnijmy się jednak dwa miesiące i ponad 70 lat wstecz. Jest początek września 1939 roku, Niemcy zajęli Chełmno i wspinają się właśnie na szczyt wieży ratuszowej, aby zrzucić z niej złotego polskiego orła. Podobno ściągnęli do tego specjalną jednostkę górską. Fotografia, którą prezentuję, jest kopią. Oryginał dziadziuś najprawdopodobniej przekazał chełmińskiemu muzeum. W muzealnych zbiorach widziałem w każdym razie identyczne ujęcie.
Orzeł ma bardzo imponujący rodowód, w XVIII wieku pierwowzór wykonał jeden z najbardziej szanowanych w mieście złotników. Zabory zmiotły oryginał ze szczytu wieży, pamięć o nim była jednak w Chełmnie tak bardzo żywa, że po 1920 roku skrzydlaty dowód polskiej przeszłości Chełmna doczekał się kontynuacji. To on właśnie został przez Niemców strącony.
Na zrzuceniu go najeźdźcy jednak poprzestali, a kiedy upojeni zwycięstwem poszli pić, na chełmińskim rynku pojawiło się dwóch braci mojej babci, którzy wspólnie z panem Zakrzewskim z pobliskiego Zakrzewa. Orła podnieśli, wynieśli i schowali. Skarb trafił do stodoły jednego z wujów mojego ojca, a że 1945 rok nie pozwolił orłom w koronie rozwinąć skrzydeł, został tam na długo. Strażnik o nim nic nie powiedział i umarł. Jakoś w latach 70. ubiegłego wieku, podczas rozbiórki stodoły, orzeł został jednak wydobyty, a dzięki dziadziusiowi, który był wtedy radnym, koronowany symbol sanackich czasów wrócił na swoje miejsce i siedzi tam do dziś.
Korzystając z pocztówek i okazji – krótkiej wizyty w mieście – spróbowałem zmierzyć się z archiwalnymi i obecnymi widokami. Niżej widać narożnik chełmińskiego rynku, z którego zaczyna się ulica Grudziądzka. Po lewej, za drzewami, stoi zabudowa nieco inna niż przed ponad stu laty. W zadrzewionym domu mieszkali moi dziadkowie, tu też urodził się mój ojciec.
Tu zaś, obrazek sprzed lat znów pokazuje rzeczywistość sprzed 1920 roku, widzimy chełmińską farę i stojący na rynku pomnik sedański. Pocztówkę żre grzyb, muszę ją oddać do czyszczenia. Proszę się jej jednak dobrze przyjrzeć, co widać na szczycie drugiej kamienicy? Okazały neon Adler Apotheke. W Toruniu brzmi to znajomo, prawda?
Dziś niestety, po tym napisie nie został żaden ślad. Tak w ogóle, moim zdaniem, Chełmno mogłoby wytoczyć proces poprzedniemu ustrojowi. Moi dziadkowie sporo opowiadali o tym, jak miasto wyglądało przed wojną. Trochę też doczytałem odgrzebując w książkach m.in. chełmińskie tropy Bruna Jasieńskiego i Piotra Skrzyneckiego. Po 1945 roku ten barwny świat niedoszłej stolicy państwa krzyżackiego zaczął gwałtownie pikować w dół. Nie jestem pewien, czy na pewno się już w tym opadaniu zatrzymał.
Ta pocztówka pochodzi sprzed 1920 roku, na rynku widać rozebraną za polskich czasów wieżę wodną. Wysłana jednak musiała być podczas okupacji. Tak mi się wydaje, ponieważ pieczątka T. Spandowski wskazuje na mojego dziadka. On też pewnie ją napisał do jakiejś warszawianki. Kim ona była – ja nie wiem.
Aktualizacja. Mój tato mówi, że tej kartki dziadek nie napisał. Musiała zostać wypełniona przed jego pojawieniem się na świcie.
Kolejny widok, tym razem na róg rynku, nad którym góruje wieża kościoła franciszkanów. Widać tu również pocztę, to przy niej, w „Podróży za jeden uśmiech”, zatrzymał się Zygmunt Kęstowicz, by na chełmińskim rynku wysadzić młodych autostopowiczów. Kiedyś słyszałem historię, że dziadek swoje pierwsze auto – moskwicza – kupił właśnie od Kęstowicza. Jak do tego doszło i czy film odegrał tu jakąś rolę? Kiedy mogłem, nie zapytałem, a teraz, kiedy bym zapytał, już nie mogę. I cholernie jest mi z tego powodu przykro. W każdym razie, dziadkowy samochód na pewno nie był tym pojazdem filmowym, bo w „Podróży...” przyszły pan Pankracego gra kierowcę ciężarówki.
 Kiedy byłem w Chełmnie, niebo miało katar. Nie zauważyłem, że zapadało mi obiektyw.
Na widok tej otkrytki o mało nie rozwaliłem sobie głowy. Tak wysoko podskoczyłem z radości, że niemal zetknąłem się z sufitem. Po pierwsze, widać na niej ostatni z narożników głównego placu w mieście i to jeszcze ten mi najbliższy, bo archiwalny obrazek pozwala zajrzeć w głąb ulicy Rynkowej, gdzie pod numerem szóstym stoi dom moich dziadków. Gniazdo rodzinne jest stosunkowo nowe, powstało w latach 60. ubiegłego wieku, w miejscu budowli sięgającej swoimi korzeniami bodajże czasów I Rzeczypospolitej. Nigdy go nie widziałem i tu również dojrzeć nie jestem w stanie, ale niech tam. Najważniejsza jest budowla narożna prezentująca się w całej okazałości.
W moim bardzo wczesnym dzieciństwie był to dom kultury, wcześniej jednak, przez lata, mieścił się tu bardzo elegancki hotel. Wiąże się z nim zresztą kolejna z zasłyszanych historii, kiedyś już tu gdzieś przeze mnie opisana. Chełmno w czasie zaborów było najbardziej polskim miastem w regionie, budynek należał jednak do Niemca. Po 1920 roku, jak wielu innych, usłyszał on propozycję – albo przyjmie polskie obywatelstwo, albo swój majątek sprzeda i wyjedzie. Wybrał ten drugi wariant, niestety jednak transakcji dokonał w chwili, gdy inflacja sięgała szczytów swojego szaleństwa. Pozbył się dużej kamienicy w samym sercu kwitnącego wtedy miasta i ruszył do Prus Wschodnich. Przez ten czas wartość pieniędzy, jakie otrzymał, spadła tak bardzo, że w Kwidzynie stać go było już tylko na to, by wynająć sobie pokój w hotelu oraz zjeść dobry obiad. Zrobił to, wynajął, zjadł. A potem się powiesił.
Na widok zdjęcia hotelowego budynku bardzo się ucieszyłem, ponieważ w pierwszej połowie lat 80. gmach spłonął. Było to dość głośne wydarzenie, odnotowane nawet przez ówczesny „Dziennik Telewizyjny”. W Chełmnie mówiło się o tym długo, a w mojej rodzinie szczególnie, pożar wybuchł jakoś zimą, strażacy nie mogli doszukać się wody i nocą przerzucali węże przez sklep mojej babci, by podłączyć się do podwórkowego hydrantu. O tym wydarzeniu nie można było u nas zapomnieć również dlatego, że ruinę doskonale było widać z okien dziadkowego salonu. Początkowo nie była ona wcale taka kompletna, budynek się wypalił, dach upadł, ale mury stały. Doskonale pamiętam balkon z całej siły podtrzymywany przez dwóch atlantów. Niestety, dał tu o sobie znać syndrom, jaki później w Toruniu mogliśmy poznać na przykładzie rzeźni miejskiej. Ktoś kupił grunt, mówił o odbudowie, a władze miasta, i wszelkie inne, związały sobie ręce kretyńsko sporządzoną umową. Z czasem atlanci opuścili więc ramiona i zniknęli, razem z balkonem i całą resztą.
Dziś, w sercu martwego, zapomnianego i niedocenionego Chełmna (trzecie po Krakowie i Toruniu miasto w Polsce, jeśli chodzi tylko o liczbę zabytków dawnej klasy zero, powinno być przecież celem pielgrzymek turystów z całego świata, a tymczasem te gotyckie cuda odkrywają jedynie nieliczni) zieje zaniedbana pustka. Wiedziałem, jak te miejsce kiedyś wyglądało, pamiętam je co prawda mgliście, ale widziałem na zdjęciu z rodzinnego archiwum. Brat mojej babci bardzo czynnie udzielał się w chełmińskim Sokole i podczas którejś z uroczystości, został wraz z towarzystwem uwieczniony stojąc na rynku i mając za plecami hotelowy budynek. Zdjęcie zobaczyłem jednak na tyle dawno, że o skopiowaniu go nie pomyślałem. Zostało mi więc po nim gryzące wspomnienie, które nie dawało spokoju aż do teraz.
Hotel na rogu rynku i ulicy Rynkowej miał bardzo burzliwą przeszłość, jednak jego wnętrza do samego końca zachowały podobno swój bajeczny secesyjny wystrój, Na własne oczy nigdy tego nie widziałem, w każdym razie sobie tego nie przypominam. Pewne pole do popisu wyobraźni zostawia pod tym względem pudełeczko.
Aktualizacja. Pudełeczko mogło trafić do rodzinnego skarbczyka przed 1920 rokiem. Moja babcia prawdopodobnie dostała je od żony właściciela przyszłego "Dworu Chełmińskiego" po tym, gdy zaniosła tam pranie.
Według kolejnej z rodzinnych opowieści, moja babcia miała dostać je od właścicieli hotelu. Której? Tej z czasów pruskich, czy też międzywojennych? Babcia urodziła się w 1911 roku i czasy kajzera miała okazję zapamiętać.
No i tu pojawia się kolejne zdjęcie z familijnego archiwum. Brama, w niej jacyś ludzie. Cholera, wszystko zdaje się temu przeczyć, ale więźniem jestem pierwszego wrażenia, a to prowadzi mnie do bocznego hotelowego wyjścia, które wyłaziło na Rynkową. Jego łuk jest dziś jedynym fragmentem budowli, jaki się zachował, a uczepił się mnie tak bardzo ponieważ dobrze pamiętam, że był identycznie otynkowany.
Aktualizacja. Widoczne na zdjęciu wejście znajdowało się przy rynku. Moje dalsze wywody na temat jego lokalizacji tracą więc sens, ale nie będę ich wyrzucał, bo totalna przebudowa tego tasiemca mi się nie uśmiecha.
No i gdzie to zostało zrobione? Wspomniane relikty bramy, na której tynk jest już tylko wspomnieniem, wyglądają dziś tak.
Okno wystawowe po prawej wydaje się jednak węższe...
Balkon jednak wydaje się podobny.
Numer jednak zgrzyta. Na starym obrazku wyraźnie widać czwórkę, gdy tymczasem po hotelowej stronie Rynkowej numery są nieparzyste. Dawny dom kultury musiał nosić na fasadzie jedynkę, sfotografowana przeze mnie kamienica obok ma numer trzy.
Brama czwórki przy Rynkowej wygląda dziś tak, jednak w czasach czarno-białych dziadkowie raczej chyba nie mieli powodu, by się z tą częścią miasta jakoś specjalnie wiązać. Cóż... Babcia pierwotnie robiła swoje kapelusze przy Grudziądzkiej. Może to o ten adres chodzi? Tego nie sprawdziłem.
Poszukiwaczy innych widoków ŚP secesyjnego hotelu i w ogóle – dawnych widoków Chełmna, odsyłam na niezwykle bogatą i ciekawą stronę mojej siostry stryjecznej.
Ja Chełmno sobie wspominam, Marta dokumentuje. Na jej stronie można więc np. znaleźć opis zdjęcia chełmińskiego mostu pontonowego przez Wisłę, o którym ja byłem w stanie powiedzieć tylko tyle, że musiał powstać w czasach niemieckich. Których jednak? Aby rozwiązać zagadkę proszę zerknąć na Chełmno na starej pocztówce.
A skoro już przyszło mi rzucić kotwicę nad rzeką, na której podbój przodkowie mojej babci mieli wyruszać z podchełmińskich Rybaków już w XVII wieku, a podczas powstania styczniowego jeden z nich, czczony w dwudziestoleciu jako bohater, a później zapomniany, przemycał do Kongresowki broń... Rodzinna legenda legendą, do mnie dotarła ona jednak nieco spóźniona. Fascynację Wisłą zaszczepił we mnie dziadek, który przed wojną głównie na nią patrzył. Spoglądał na sunące po wodzie, oświetlone setkami lampek statki, słuchał niesionych wiślanymi falami dźwięków grających na pokładach orkiestr. Później jednak o tym wszystkim niezwykle pięknie opowiadał.  
Odpłynąłem nieco od głównego tematu, a ten znajduje się na brzegu w parku, gdzie przed wojną moja babcia, wspólnie ze swoim bratem, wydzierżawiła sezonową restaurację. Zdjęcia tego lokalu nie posiadam, nie wiem nawet, w którym miejscu się znajdował. Wśród odnalezionych niedawno fotografii trafiłem przynajmniej na obrazek samego parku.
Lata minęły, drzewa podrosły. Miejsca, w którym kiedyś zasadził się uzbrojony w czarno-białą kliszę fotograf, odnaleźć już się pewnie nie da. Przy chełmińskiej drodze ku rzece żywicielce nadal jednak należy mieć przesłonę szeroko otwartą. Tak mi się w każdym razie wydaje, ponieważ współczesna fotografia jest już nieco archiwalna. Na pana w bryczce nadziałem się wiosną 2008 roku.

Hohenzollernplatz mijałem wiele razy biegnąc na dworzec autobusowy. Chociaż w czasach mojego częstego kursowania między Toruniem i Chełmnem, do tego ostatniego nadal dobijały pociągi, ja jakoś zawsze dojeżdżałem tam PKS-em lub stopem. Dzięki temu pewnie w jakimś stopniu dobiłem linię kolejową, którą nadal pamiętam.
Te kamienice wyglądają imponująco, prawda? Swoją drogą ciekawe, jak po latach będą oceniane stawiane obecnie pudełka mieszkalne...
Naturalnie, na ten dworzec autobusowy, długo zresztą korzystający z pomieszczeń dworca kolejowego, nie latałem przez Hohenzolernplatz, lecz Wolności. Stare pruskie kamienice nadal trzymają się tam mocno, skurczyła się jednak nieco przestrzeń placu. Drzewa podrosły, a na samym placu po wojnie wyrósł monumentalny pomnik.
Swoją drogą pogoda w Chełmnie trafiła mi się taka, że współczesne zdjęcia są chyba bardziej czarne od czarno-białych archiwalnych.
Na koniec tego spaceru między dawnymi i obecnymi budowlami historycznej stolicy regionu, gmach byłego urzędu skarbowego, również przy dawnym placu Hohenzollernów.
Dziś, jeśli mnie pamięć nie myli, w tym gmachu przy placu Wolności kwateruje szkoła muzyczna, w której mój tatulo, dziecięciem będąc, katował pasaże, bądź też raczej był przez nie katowany. Grać się w każdym razie nauczył i kiedy zasuwał na pianinie „Pożegnanie z ojczyzną” Ogińskiego, ja ledwo od ziemi odrosły, odpływałem. Pianino dziadków było poniemieckie, kupione przez babcię, a wcześniej gdzieś wyszabrowane.
Aktualizacja. Pamięć mnie jednak zmyliła. To nie tu kwaterowała szkoła muzyczna, co zresztą sprostował ktoś w komentarzu.
Przeszłość starych murów odgaduje się na ogół łatwo. Z ludźmi jest już znacznie gorzej. Takie ludzkie znaki zapytania walnęły mi tu już w łeb przy okazji zdjęcia prezentującego – jak mi się wydaje – wejście do spalonego hotelu. Kim oni są i dlaczego trafili do rodzinnego archiwum? Garść znalezionych fotografii podobnych niespodzianek kryje w sobie więcej. Oto kolejna z nich. Kim są ci ludzie? Członkami cechu?
A ci? Tu przynajmniej mam jakiś punkt zaczepienia, fotografia została, najprawdopodobniej przez dziadka, podpisana.
Co tu robi grono pedagogiczne chełmińskiej szkoły dla dziewcząt z 1922 roku? Kluczem jest zapewne nauczyciel z wąsem. Widać go również w centrum tej fotografii, na tle klasy, która z pewnością w szkole dla dziewcząt się nie kształciła. Jest to najprawdopodobniej klasa mojego dziadka, a on sam, jak mi się wydaje, to tej jegomość w szelkach, który stoi na prawej flance pierwszego szeregu.
 W ten sposób dotarłem do sedna mojej przydługiej opowieści. Tadeusza Spandowskiego wspominałem tu już wiele razy, chyląc czoła przed jego ogromną ciekawością świata i encyklopedyczną wręcz wiedzą. Wypisywałem również peany na temat jego gawędziarskiego talentu. Nikt tak nie potrafił opowiadać jak on. Najbardziej banalną historię przedstawiał w taki sposób, że wszyscy słuchali z rozdziawionymi paszczami, bądź też pękali ze śmiechu. Śmieszne ryki trafiały się częściej, bo dziadek z wielką łatwością był w stanie rozśmieszyć kondukt pogrzebowy. Ja też słuchałem, również się śmiałem. Szkoda, że nie przyszło mi do głowy, aby go nagrać, bo tego wszystkiego tak samo powtórzyć się nie da. Tak opowiadać potrafił tylko on.
Dziadek był rówieśnikiem Odrodzonej. Urodził się 13 listopada 1918 roku. Gdyby żył, miałby więc tuż za sobą 95. urodziny.
Dziadek potrafił zajmująco rozprawiać o wszystkim, a kiedy rozmowa zeszła na Chełmno... Moja druga babcia, ze strony mamy, do dziś wspomina jeden z takich seansów. Na stole wylądowała butelka wina, jakieś papiery, coś do pisania. Słowa i rysunki sączyły się razem z winem do białego rana. Nie było mnie przy tym, jednak jestem sobie w stanie wyobrazić, jak to wyglądało. Dzidziuś znał w mieście każdą cegłę, a przede wszystkim, na tej ceglanej glebie wyrósł. Poznał zatem również chełmińską gwarę i ją, na swój bardzo barwny sposób, wzbogacił. W jego słowniku można znaleźć sporo zwrotów pochodzenia niemieckiego, staropolskich, a także takich niepowtarzalnych, autorskich. Oto kilka próbek, jakie udało mi się przy pomocy ojca ostatnio przypomnieć.
Kicylkamer – małe pomieszczenie
Ekensztejer – taki, co godzinami stoi na rogu. Obok przykładów poduszkującego na parapecie monitoringu społecznego, forma ta wciąż jest w Chełmnie bardzo rozpowszechniona.
die Hopsen – wyboje na drodze
Pujowaty – koci. Tak dziadek skwitował pono jakiegoś celebrytę, który pojawił się na ekranie TV w imponującym afro.
Teptuch – ściera
Cendytki – kapiszony (oj, to bardzo dobrze pamiętam:-)
Trygle – garnki w kuchni
Plata – płyta kuchenna
Szruber – szczotka ryżowa (podobnie jak plata, określenie na Pomorzu dość popularne)
Badejówki – kąpielówki
Ołomeczny – ułomny
W mankolijach, lub: w mankolijach chodzić – nie trzymać pionu
Wanktyner – prostak, cham
Pichłaj – jak wyżej
Pener – pijak
Fajrować – świętować
Stuf – garnek na wodę
Blajba – pomieszczenie, do którego trafiały rzeczy już niepotrzebne, ale jakie zawsze jeszcze mogły się przydać. Już o nim wspominałem, ale mógłbym opowiadać o nim w nieskończoność. Tam było wszystko – stare meble, tony gazet (dziadek prenumerował chyba wszystko, co tylko się dało. Kiedyś, na chybił trafił, sięgnąłem na przykład do stosu z „Trybuną Ludu” i wydobyłem numer z marca 1968 roku. Oj, czemu go później odłożyłem, a nie schowałem za pazuchą?!). Kiedy indziej na szczęście wykazałem się większą przytomnością i swój entuzjazm wyraziłem odpowiednio wyraźnie. Na któreś urodziny dostałem więc takie cudo:

 


Antyczna kasa sklepowa, której posiadanie ogromnie mnie cieszy.
Wracając jednak do słownika:
Lulusztanga – długi lizak
Sztengiel – coś długiego
Dupafufcyś – zwrot lekceważący na czyjś temat
Ściuny – nieformalne przejście przez podwórka
Tunka – zupa z podsmażaną słoniną, zwana również zagraj, ewentualnie zagrajmitmuzyk.
Fałszywy zając – rzymska pieczeń
Szraganek – wisząca półka w kuchni
Antrejka – przedpokój
Bigiel – wieszak
Futrować – karmić (to dziadunio potrafił! Był mistrzem patelni i poetą od garnków)
Enfintliś – przewrażliwiony
Ausgekluczt – wykluczone
Fifiś – rozkoszna idiotka
Jaucha – gnojówka (tu mój ojciec – językoznawca, dał ciekawy wykład. Chełmińskie słówko jest oczywiście pożyczką z niemieckiego, niemiecka pożyczka jest jednak pożyczką z polskiej juchy)
Buksy – spodnie
Jaczka – kurteczka
Klipa, bądź pyrka – coś, cholera wie, co.
No i jeszcze moje ulubione, również zaczerpnięte z regionalnej gwary odpowiedzi, które tym, co bezsensownie pytają się „dokąd idziesz?” opisowo każą spadać na drzewo.
Do Wabcza kury macać.
Do Pigży na odpust.
Do Paparzyna po fjut. – zamiejscowym wyjaśniam, że fjut to substancja powstająca przy okazji obróbki bardzo kiedyś w okolicy powszechnych buraków cukrowych.
Do Tucholi srać. Ta Tuchola, w dziadkowym repertuarze wydaje się nieco zaskakująca, ale też i intrygująca. Z Chełmna jest do Tucholi nieco daleko, jednak blisko do rodzinnego gniazda w Borach Tucholskich. Może to stąd się wzięło? Nie mam zielonego pojęcia, ale skoro już o zielonościach mowa...
Kleinen Kindern von Gurken - czyli według dzidziusia, który przy spotkaniu z mieszkającymi w Niemczech krewnymi zapomniał słowa - nasiona ogórków.
Poza zdjęciami, jakie udało się wydobyć z rodzinnych zbiorów, przytargałem ze sobą także zdjęcia paru familijnych precjozów. Na pierwszym planie srebrna papierośnica ze Ślepowronem, herbem rodziny.
Klechda rodowa mówi, że pochodzi z XVIII wieku, ale gadżet jest zdecydowanie młodszy. Wewnątrz rodzice przechowują tam obrączki dziadków...
Oraz medal.
Liga Morska i Kolonialna, pierwsza nagroda w zawodach wioślarskich w 1935 roku. To dziadziuś zdobył? Już go o to nie zapytam, ale odpowiedź na pytanie postaram się znaleźć w gazetach z epoki. Może się uda...