wtorek, 27 listopada 2012

Orzeł nie odleciał... Tak na amen

Zaglądających tutaj mieszkańców Torunia, bądź osoby z miastem związane, proszę teraz o szczerą odpowiedź. Kto z Państwa nie bywał w kinie „Orzeł”? Kto nie wyniósł z niego miłych wspomnień? Myślę, że nikt nie podniesie ręki, bo przez ponad 80 lat, aż do chwili, gdy w 2008 roku projektor w tym miejscu został wyłączony na zawsze, za wahadłowymi drzwiami budynku przy ulicy Strumykowej zawsze czaiła się przygoda. Po uśmierconym kinie nie ma już śladu. W zasadzie, bo choć po remoncie jego siedziby z fasady zniknął neon, to na kamienicy przy ulicy Królowej Jadwigi została jeszcze gablota reklamowa. Obiekt ten trafił jednak ostatnio w objęcia renowacji, a witryna z napisem Kino Orzeł, zniknęła. Spokojnie jednak, lada moment wróci i to w nowej formie. Skontaktowałem się z zarządcą kamienicy, a ten zaproponował, by gablotę zamienić w muzeum „Orła”. W to mi graj! Zbieram zatem pamiątki, by ekspozycja była ciekawa i często zmieniana. Wici pchnąłem już w gazecie, a teraz rozpowszechniam je przez internet. Jeśli ktoś ma ulotki, bilety, czy może plakaty, niech da znać. Proszę. Nie zależy mi na oryginałach, w gablotce, do której mam dostać klucze, pojawią się same kopie. Takie jak na przykład podłączony niżej folder filmu „Indie mówią” z 1937 roku wyświetlony w kinie „As”, jak przed samą wojną przyszły „Orzeł” był nazywany. Być może uda się tam również nieco miejsca poświęcić innym kinom, bo przynajmniej te ze starówki mam całkiem nieźle przekopane. Za każdą pomoc będę jednak niezmiernie wdzięczny. Poza „Orłem”, „Kopernikiem”, „Grunwaldem”, „Bałtykiem” i „Echem” łaziłem także na filmy do „Flisaka”, „Semafora” i „Osy”, ale prawie nic z nich nie pamiętam. Szkoda. Wracając do tych Indii i „Orła”... Film jest reklamowany, jako pokazywany w kolorach naturalnych. Czyżby kolorowy? A może coś pośredniego? Pani Katarzyna Kluczwajd, autorka m.in. „Torunia między wojnami” przygotowuje właśnie książkę o dawnych toruńskich kinach. Kilka jej fragmentów udało mi się już przeczytać, całość zapowiada się wielce obiecująco... W jednym z kawałków poświęconych filmowej przeszłości ulicy Strumykowej jest na przykład wzmianka o tym, że w 1936 roku w „Asie” miał zostać wyświetlony pierwszy w Toruniu film... trójwymiarowy! Jak pysznie zresztą zareklamowany... Po szczegóły odsyłam do książki, a może także i do gablotki przy Królowej Jadwigi 4.
Eksponatów do gabloty mam już sporo - choćby prezentowane tu już wiele razy przedwojenne foldery. Poza tym, na apel w sprawie pamiątek po „Orle” odpowiedział między innymi pan Franciszek Wesołowski, jego wieloletni operator, który wcześniej pracował również w kilku innych toruńskich kinach i w ogóle jest ich chodzącą kroniką. To zdjęcie pochodzi np. z kabiny projekcyjnej „Grunwaldu”.
Większość zdobytych właśnie archiwalnych zdjęć pochodzi z kina „Grunwald”, gdzie mój informator w 1959 roku zaczął pracę, gdy nosiło ono jeszcze przedwojenną nazwę „Mars”. Oj, adres przy Warszawskiej, gdzie jeszcze niedawno się ono znajdowało, to również niezwykły kawał historii toruńskiego kina! Kiedyś już ją zresztą próbowałem opisać. KINO GRUNWALD ŻEGNA SIĘ Z WIDZAMI Na tym zdjęciu wojskową kwaterę X Muzy widać od podwórka, razem ze schodami wiodącymi do kabiny operatora, której wnętrze prezentuje się powyżej i poniżej.
Fotografia pana Franciszka przy przełącznikach na pewno jednak pochodzi z kina przy Strumykowej.
Podobnie jak i fotografia pracowników „Orła” zrobiona na przełomie lat 70. i 80. przez wieloletniego fotoreportera „Nowości” Andrzeja Kamińskiego.
Errol Flynn również w Asie bywał. Jakoś w 1937 roku, jako „Bohater naszych czasów”.
Tak się napełniało projektor. Zapewne w śp. Grunwaldzie.
„Doktór Murek” w reżyserii Juliusza Gardana, na podstawie powieści i scenariusza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Z Franciszkiem Brodniewiczem, Aleksandrem Zelwerowiczem, Mieczysławą Ćwiklińską, Iną Benitą, Lidią Wysocką, Jadwigą Andrzejewską, no i z muzyką Szpilana. Uff, zasapałem się. Na ekrany polskich kin wszedł w kwietniu 1939 roku.

piątek, 23 listopada 2012

Wisło moja...

Bul-Bul Tonę. Nie przywołuję tu francuskiego pływaka, opiewanego w pewnym czerstwym dowcipie. Sam się zatopiłem - w Wiśle, chociaż Wandy w niczym nie przypominam. Miło jest się jednak chodzić po piasku, który tak miło trzeszczy pod stopami i słuchać plusku fal gotowych opowiedzieć tak wiele niezwykłych rzeczy. Wystarczy tylko odpowiednio nadstawić ucha. Wiem, niespecjalnie nam to wychodzi. Już Wernyhora kazał kiedyś słuchać i gdyby nie napatoczył się przy okazji Wyspiański, to by z tego wyszła kolejna totalna klęska narodowa. Wisła pozwala się jednak zasłuchać. Jej mowę można próbować odgadnąć, przykładając do ucha ślimaczą muszlę. To też jest jakiś trop, ale więcej o niej opowiedzą materiały źródłowe, co nie znaczy oczywiście, że trzeba ich szukać w rejonie Baraniej Góry. Pani Dorota Kunicka z Muzeum Etnograficznego w Toruniu uratowała np. przed zniszczeniem wydaną zapewne niedługo po wojnie broszurkę reklamową Państwowej Żeglugi na Wiśle. Podzieliła się nią ze mną, za co jestem ogromnie wdzięczny, bo w książeczce tej są np. cenniki przedstawiające również trasy i tempo podróży – jak dotąd takie rzeczy mogłem jedynie próbować sobie wyobrazić. Być może takie informacje przydadzą się także innym próbującym ogarnąć ten cały dzisiejszy niedo-rzeczny bezwład, zatem publikuję broszurkę w całości, uzupełniając ją dwiema barwnymi relacjami z rejsów Wiślanych. Jedna pochodzi z lat 60. ubiegłego wieku, druga jest natomiast jakieś 20 lat starsza.
Podróż parowcem do Bałtyku? A choćby i na koniec świata! Jestem gotów, w każdej chwili. W Toruniu mogę nawet pomóc portu szukać. Kiedyś mieliśmy trzy, a ponieważ nie dawały sobie rady z nadmiarem statków, przed wojną inżynier Tłoczek, ówczesny główny architekt magistratu, zaprojektował jeszcze przystań pomocniczą dla miejskiego portu głównego. Miała powstać na wysokości Winnicy.
Też bym sobie, pracując na lądzie, odpoczął na wodzie. Bardzo chętnie! Ok., kilka lat temu miałem okazję, jednak apetyt rośnie, w miarę jedzenia. O jakich to jednak wieloletnich zaniedbaniach broszurka wspomina?! Nie chodzi jej chyba, na Boga, o ewentualne niedociągnięcia przedwojenne? Pewnie, że nie, bo do czego się tu przyczepić? Do tych kursujących jej korytem setek statków obładowanych ciężkimi tysiącami ton ładunku? Do tej krystalicznie czystej wody, na której temat nieco dalej będzie można znaleźć kilka słów niemal z pierwszej ręki? Do budowli regulacyjnych wznoszonych z kamienia i faszyny w ten sam sposób przez kilkaset lat? Dziś na ich resztki zwracają uwagę tylko ekologiczni terroryści, którzy patrząc na obrośnięte posadzoną w ten sposób wikliną widzą w Wiśle „ostatnią dziką rzekę Europy”. Gówno prawda, obecne ptasie raje zawdzięczają swoje istnienie wysiłkom inżynierów i robotników sprzed lat. O tym, jak bardzo te faszynowo-kamienne budowle bywały zmyślne, można się zresztą przekonać przeglądając internetowe witryny kronikarzy wiślanych.
„Transport wodny wykonywany jest dzisiaj zaledwie w setkach tysięcy ton”. Zaledwie? Dziś ta liczba robi wstrząsające wrażenie!
„Statki Państwowej Żeglugi na Wiśle utrzymują komunikację pasażerską i turystyczną na przestrzeni prawie 1300 klm.” Ech, gdyby dziś mogły ją utrzymywać przynajmniej na 1/10 tego dystansu...
„Linia Warmijska...” Też bym sobie nią popłynął. Wychowałem się na pograniczu Warmii i Mazur, niedaleko Kanału Elbląskiego. Na własne oczy oglądałem więc ostatnie epizody destrukcji wschodniopruskiej cywilizacji. Później esencję tego obejrzałem w kinie, dzięki „Róży” Smarzowskiego. Oj, biedne wy polskie Ziemie Wyzyskane!
Znów piękny bocznokołowiec... Wyobrażam sobie, jak mogła wyglądać podróż takim statkiem. Tylko tyle mi zostało, bo ostatnie parowce wycofano z Wisły w latach 70. Pozwolę sobie jednak opublikować fragment listu mojego ŚP wuja, Krzysztofa Spandowskiego, który w 2009 roku otrzymał ode mnie niemiecki film propagandowy pokazujący kolorowe brzegi rzeki w czasach okupacji. Wuj odwdzięczył mi się obszerną, barwną i bardzo ciekawą epistołą.
Wisła siedzi we mnie od zawsze i głęboko. Z racji miejsca urodzenia, osobistych z nią doświadczeń od najmłodszych lat, opowieści rodziców, krewnych i znajomych ale też moich studiów i wielu lat pracy zawodowej. Studiowałem inżynierię sanitarną na Wydziale Budownictwa Wodnego Politechniki Gdańskiej a wykład inauguracyjny na pierwszym roku wygłoszony przez profesora Karwowskiego miał tytuł "Drogi wodne najtańszymi drogami transportowymi". Wierzyłem wówczas, że zdrowy rozsądek i oczywiste racje ekonomiczne wezmą w końcu górę nad absurdalna komunistyczną tendencją bezmyślnego niszczenia wszystkiego co może dobrze funkcjonować. Transport wodny na Wiśle właśnie dogorywał, tabor się wykruszał, koordynacja z transportem lądowym nie działała, porty i nabrzeża niszczały, szkody po falach powodziowych nie były usuwane, remonty ostróg regulujących nurt dawno zarzucono, etc... W latach 60-tych wybudowano zaporę wodną we Włocławku, w zamiarze pierwszą z serii, a jak widzimy jedyną. Jej lokalizacja z hydrotechnicznego punktu widzenia jest najgorszą z możliwych, a podyktowana była względami strategicznymi. Wojska Układu Warszawskiego potrzebowały trwałej przeprawy przez największą przeszkodę wodną w tej części Europy. Mosty, nawet najpotężniejsze, są bardzo łatwe do uszkodzenia. Budowa zapory w środku rzeki powoduje że poniżej niej następuje silna erozja dna, jego stałe obniżanie i w efekcie groźba jej zawalenia. Zapora włocławska jest już tego bliska. Dno obniżyło się już o 4 do 6 metrów. Ratunkiem jest wybudowanie kolejnej zapory poniżej, dla uzyskania tzw. efektu podparcia, najlepiej w rejonie Nieszawy. Oczywiście kolejnych poniżej również. Zasadą jest budowanie zapór od dołu rzeki. Za Gierka ogłoszono hucznie program ,,Akcja Wisła", wybudowania kaskady zapór w dolnym biegu Wisły, głosząc że to jego autorski pomysł. Cenzura i służby bacznie pilnowały żeby nikt nie wspomniał, iż projekt ten opracował profesor Narutowicz - późniejszy prezydent RP. Wiek XIX i początek XX-tego były złota erą budownictwa hydrotechnicznego i transportu wodnego. Niestety, Gierkowi nie udało się już naciągnąć zachodnich bankierów na kolejne kredyty. Ciekawy był ten niemiecki film. Sławiono w nim m.in. solidne wały przeciwpowodziowe. Prawda jest taka, że wybudowano je w 20-leciu międzywojennym. Znam to w miarę dobrze, bowiem ojciec mój przed wojną prowadził księgi w ,,Związku Wałowym Niziny Chełmińskiej", a od Twojego dziadka dostałem dokładnie 40 lat temu dziennik budowy wału na odcinku pomiędzy Chełmnem a Grudziądzem. W jego ręce trafił przypadkowo w Cechu Rzemiosł, gdzie nie był nikomu potrzebny. Arcyciekawy dokument obrazujący każdą fazę robót, odbiory jakościowe, odwieczne spory pomiędzy wykonawcą a inwestorem, a także obraz najwyższego profesjonalizmu i sztuki inżynierskiej. Dziennik ten sprezentowałem profesorowi Wesołowskiemu z Politechniki Gdańskiej, kiedy okazało się, że inspektorem nadzoru był jego śp. przyjaciel, sprzed wojny oczywiście. Nota bene nie był to pierwszy wał, stary, XIX-wieczny biegł bliżej Chełmna, istnieje do dzisiaj, jest na nim droga od gazowni, obok Brochu, w kierunku obecnego mostu i dalej na Dolne Wymiary. Rosną na nim stare kasztany. Broch, jak i inne tzw. łachy leżące wzdłuż wału nie są naturalnymi zbiornikami wodnymi lecz wybierzyskami kruszywa dla budowy wału. Przyjaciel moich rodziców -Jan Malinowski- z zacnej rodziny chełmińskich introligatorów, opowiadał mi jak w latach 20-tych jako harcerz płynął żaglówką z Chełmna do Warszawy a herbatę i posiłki gotowali na pokładzie. Zapytałem skąd braliście wodę? - jak to skąd, zza burty, była krystaliczna. Dla mnie to był szok bo żeglowałem po Wiśle w latach 60-tych a woda w niej była dodatkiem do ścieków. Stało się tak na skutek rozwoju wrednych gałęzi przemysłu bez jakichkolwiek oczyszczalni, to samo miasta, które w dużej części do dziś zrzucają ścieki bez żadnego lub tylko częściowego oczyszczenia, rolnictwo sypiące bez opamiętania nawozy a także kopalnie traktujące Wisłę jak wielką rurę kanalizacyjną do której bezkarnie spuszczają potężne ilości wód solankowych. Te solanki bardziej degradują Wisłę niż ścieki komunalne. Mam dużą satysfakcję, że w swoim dorobku zawodowym mam szereg proekologicznych przedsięwzięć, niektóre na naprawdę niebagatelną skalę. Ale o tym innym razem. Jeszcze jedno wspomnienie z dzieciństwa. Gdzieś tak w połowie szkoły podstawowej rodzice zabrali mnie i Marka na zorganizowany przez zakład pracy ojca 4-dniowy rejs statkiem z Chełmna do Gdańska. Był to bocznokołowy parowiec, ,,Wincenty Pstrowski", bliźniak tego z „Rejsu”. Na pokładzie grała zakładowa orkiestra, komin dymił, potężne koła mieliły wodę, towarzystwo liczne i ciekawe, załoga w szamerowanych mundurach, mnóstwo atrakcji. Sielanka nagle została przerwana ok. 20-tej, słońce na niebie a nasza matka postanowiła jak w domowym reżimie zagonić nas do łóżek. Starzy chcieli mieć święty spokój. Można było płakać ale nie przeciwstawić się. Na statku były trzy kategorie noclegów: I klasy - kabiny pod pokładem z miękkimi welurowymi tapczanami, II klasy- kabiny z drewnianymi leżankami, III klasy - ogólnie dostępne ławy na pokładzie. Z racji stanowiska ojca mieliśmy jako nieliczni I klasę. Wszyscy się bawią a my w więzieniu. Ale dobry Bóg nam pomógł, jak tylko się położyliśmy z welurów i podsufitki ruszyły na nas setki pluskiew. Rodzice niechętnie musieli nas ewakuować, na szczęście II-ga klasa była zajęta i dzięki temu resztę rejsu spędziłem na pokładzie. Prawdziwe życie jak wiadomo zaczyna się po północy i mogłem to wszystko podziwiać. A było co, jak to na firmowej wycieczce. Były tańce, śpiewy, ktoś wisiał na relingu i pozbywał płynów i zakąsek. Ale największy podziw wzbudzał kapitan i marynarze. Obsługa takiej potężnej maszynerii, wypatrywanie w świetle potężnego reflektora piaszczystych mielizn, na które i tak się czasem wpadało i trzeba było statek spychać bosakami, budziły ogromny szacunek pasażerów. No i magia munduru. Ta magia była przepotężna. Wszystkie kobiety i dziewczyny pożerały ich oczami. i nie tylko. Była jedna, kilka lat ode mnie starsza, ale bardzo mi się podobała. Nazywała się Kołeczko, jej ojciec był w firmie stolarzem. Jak większość pracowników był inwalidą, jedną nogę miał sztuczną i jedno oko szklane. To była pamiątka spod Stalingradu. W zakładowej orkiestrze grał na skrzypcach i fałszował, ale nie było to dokuczliwe bo inni grali głośniej i tak bardzo nie było tego słychać. W przeciwieństwie do moich rodziców nie zaganiał jej do kabiny, więc bawiła się bardzo aktywnie. Wyraźnie zainteresował się nią marynarz z załogi maszynowej, dwie belki na pagonach, złota kotwica na czapce, czarny wąsik, uwodzicielskie spojrzenie. Nie bez wzajemności. Orkiestra grała, noc, księżyc, marynarz co rusz niby to służbowo przechodził obok, ona odprowadzała go wzrokiem, a po którymś razie od niechcenia, powoli poszła korytarzem w kierunku dziobu. A ja za nią. Kiedy wyszedłem za załom przy schodkach ona znikała za uchylonymi drzwiami, po chwili wysunęła się głowa w białej czapce ze złotą kotwicą szybko omiotła wzrokiem korytarz w lewo i prawo i drzwi się zatrzasnęły. Podszedłem, lśniła na nich złota tabliczka ,,Maszynownia. Wstęp wzbroniony". Usiadłem na ławeczce przy kabestanie kotwicy dziobowej, skąd miałem wgląd w korytarz. Gdzieś po pół godzinie drzwi się uchyliły, głowa w czapce omiotła korytarz i się cofnęła, dziewczyna wyszła i dopinając ramiączka poszła w kierunku muzyki na rufie. Marynarz wyszedł po kolejnej minucie, niedbale, uśmiechnięty, czapka z tyłu głowy, widocznie zadowolony. Wówczas postanowiłem że zostanę marynarzem rzecznej floty.
„Wincentego Pstrowskiego”, przed wojną „Władysława Sikorskiego” widziałem na jednym zdjęciu, gdy stał zakotwiczony przy toruńskim nabrzeżu. Postaram się ten widok skopiować i tu umieścić. Szkoda, że trafiłem na niego nieco ponad rok po śmierci wuja.
Oto ten film. Wtedy był objawieniem, dziś jednak pewnie wszystkim pasjonatom Wisły jest dobrze znany. Mimo wszystko do dziś, choćby dzięki kolorom, robi wrażenie. Niemcy nakręcili go wiosną 1943 roku, gdy dożynali warszawskie Getto. Tam wszystko zasnute było dymami, a tu soczyste barwy – zieleń i czerwień cegieł Atlantydy Północy czekającej na swą bliską zagładę. No i ten barwny Toruń z tamtych ponurych lat... Tabela tras, dystansów, czasów podróży i opłat. Niezwykle cenna dla tych, którzy Wisłą mogą podróżować tylko dzięki literaturze. Czyli również dla mnie. W bardzo młodym wieku płynąłem co prawda statkiem pasażerskim do Ciechocinka, ale bałwan jednak skończony, pamiętam z tej wycieczki tylko wszechogarniającą nudę. Patrzyłem w lewo, patrzyłem w prawo i nic się nie działo. Widziałem same dłużyzny, a gdybym tak spojrzał choć na nazwę statku i ją zapamiętał..!
Statki linii Gdańskiej. Patrzę, liczę i cholera mnie bierze!
Rozkład jazdy. Proszę patrzeć, czytać i pakować walizki... Tabela opłat bagażowych znajduje się nieco dalej. Statkiem można przetransportować nawet motocykl z przyczepą! Posiadacze Junaków i Sokołów są jednak dziś w kraju równie rzadkimi krukami, co sternicy rzecznych statków. Żegluga Państwowa oferowała wtedy stałe rejsy od Krakowa? No proszę, a cztery lata temu, gdy jeszcze w sprawie Wisły na naszym północnym odcinku można było mieć nadzieje, słyszałem niezwykłe opowieści o człowieku, który dotarł królową polskich rzek kawałek za Warszawę..
Przystań w Warszawie. Fajna!
Ponownie spoglądam na tę rzeczną flotyllę i żółć zalewa mnie jeszcze bardziej.
Zniżki.
Opłaty za spanie i jedzenie na statkach.
Kabina sypialna II klasy, zatem chyba najwyższej na statkach PŻnW. Podobnie wyglądała ta, w której kimałem w 2008 pod zaporą we Włocławku, płynąc ciągnącym barkę holownikiem z Płocka do Fordonu. Pisałem wcześniej, że byczo się śpi w pociągach sypialnych, ale nawet stukot kół na szynach nie kołysze tak wspaniale, jak rzeczne fale. Do tego jeszcze, przed snem, nasłuchałem się opowieści wilków żeglugi śródlądowej, a ci mają gadanego! Ich opowieści, razem z transportem rzecznym, idą właśnie w diabły. Następców nie ma, a jeśli kiedyś się pojawią... Powstającej właśnie dziury pokoleniowej nikt nie załata.
Opłaty bagażowe. Gdyby ktoś potrzebował...
Bar na statku. Miło by było zakrzyknąć – Bar wzięty! Tylko gdzie go szukać?
Toruń ekspozyturą? O tempora, o mores!
Nie wiem, z którego roku pochodzi ta broszurka, cena tego 20-stronicowego druku reklamowego pozwala jednak odnieść się jakoś do wydrukowanych w nim cen biletów.

środa, 14 listopada 2012

Morderstwo na Wiśle

W przebogatym, liczącym jakieś półtora tysiąca zdjęć archiwum familii Sczanieckich z Nawry znalazło się jeszcze kilka nowych widoków wiślanych. No tak, same z siebie nie wypłynęły, odkopał je pan Feliks Stolkowski, kustosz tych zbiorów, któremu bardzo dziękuję, podobnie jak i spadkobiercom Sczanieckich, bo bez ich zgody nigdy bym tych czarno-białych kruków nie dostał. Cieszę się z tego powodu, jednak im bardziej się tym fotografiom przyglądam, tym silniej gniecie mnie depresja, choć przecież zakotwiczyłem się ładnych kilka kilometrów od Żuław. Nie można dziś na te zdjęcia patrzeć spokojnie, widząc jednocześnie, jak bezczynnie obecnie przelewają się wody królowej polskich rzek. Trudno usiedzieć spokojnie podziwiając tak bogate, rozwijane przez setki lat formy wiślanego życia, będąc świadomym skali popełnionego później na tej rzece morderstwa. Bo jak to inaczej nazwać? Na fotografii wykonanej prawdopodobnie podczas okupacji (na Bramie Mostowej jest napis, najprawdopodobniej niemiecki) widać toruński port z torami kolejowymi i gazowymi latarniami. Po prawej stronie prezentują się także schody, widoczne na „Ludziach Wisły” Forda, za plecami wchodzącej na barkę Iny Benity. Szkoda, oj szkoda, że nie zostały one podczas rewitalizacji toruńskim bulwarem zwanej betonowej pustyni, odtworzone.
Fotografia wykonana zapewne przy tej samej okazji. Toruńskie mury, nabrzeże i rzeka wypełniona krą.
Grudziądz. Piękne zdjęcie, prawda?
Przystań promowa w Chełmnie. Przy niej barka załadowana jakimiś dechami, a kawałek dalej, nieco schowany, mały holownik.
Znajomy prom, na zdjęciu artystycznym.
Statek. Spory, więc może pasażerski? Widać nazwę, ale odcyfrować można tylko cienie sześciu liter. Biorąc pod uwagę publikowane już gdzieś wcześniej statystyki z 1926 roku, które wspominają o 150 statkach pasażerskich jakie zawinęły wtedy do toruńskiego portu od początku stycznia do końca września, identyfikacja tego parowca równa się poszukiwaniom igły w stogu siana. Co stało się z tymi wszystkimi „zadymiarzami”, o których jeden z przepytanych przeze mnie weteranów żeglugi śródlądowej wyrażał się z takim uznaniem, wspominając, że parowce poruszały się po Wiśle niemal bezszelestnie, przy akompaniamencie cichych syknięć? Ten sam człowiek opowiadał, że w latach 70. resztki tej dymiącej floty zostały wycofane i skazane na złom.
Ku pamięci: rozkład jazdy statków pasażerskich polskiej żeglugi rzecznej „Vistula” z przedwojennej toruńskiej Księgi Adresowej.
Opisywany poprzednio most w Fordonie. Tym razem, zamiast pociągu, mamy tu jednostki pływające. Swoją drogą jestem skończonym cymbałem (cymbały to jednak bardzo ciekawy instrument). Wiosną 2008 roku płynąłem holownikiem z Płocka do Fordonu, ostatnie zdjęcie z tej niezwykłej podróży, którą tu zresztą kiedyś opisałem, zrobiłem w Toruniu. Tymczasem fordońska przeprawa, ze wszystkich napotkanych, prezentowała się chyba najbardziej okazale – była świeżo po malowaniu. Cóż, myślałem, że jeszcze sobie popływam, jednak przez ten czas, martwa obecnie Wisła, zamarła jeszcze bardziej...
O ludziach w łódce nie wiem nic, poza tym, że prawdopodobnie płyną na drugi brzeg rzeki i chyba wcześniej w niej pływali. Widoczek pochodzi najprawdopodobniej z okolic wspomnianego we wcześniejszym wpisie Grabowa.
Nie mam pewności, ale mam wrażenie, że tu akurat widzimy zdjęcie znad morza. Czy może raczej Zatoki Gdańskiej. Jedna z tych łodzi rybackich ma napisane na burcie BOR39. Czyżby Bór, dziś część Jastarni?

wtorek, 6 listopada 2012

Wisła jeszcze żywa - aktualizacje

Odświeżyłem dziś swoje kontakty wiślane i ze zdjęciami Sczanieckich w plecaku, poszedłem do Zlewni, czyli siedziby gospodarzy toruńskiego odcinka pierwszej rzeki Rzeczypospolitej. Rezyduje tam obecnie dawny szef naszego Portu Zimowego, człowiek, który o Wiśle wie wszystko. Powinienem się tam udać zaraz po tym, gdy te fotografie dostałem. Siedząc tak sobie w przedwojennym budynku przy rzecznym końcu ulicy Klonowica na Bydgoskim Przedmieściu i przeglądając stare zdjęcia, znalazłem odpowiedzi na kilka dręczących pytań, zobaczyłem także rzeczy, jakich wcześniej na fotografiach nie widziałem. Aby nie potęgować chaosu i nie zajmować niepotrzebnie miejsca na blogu, wszelkie nowe zdobycze będę dopisywał do wcześniejszego wpisu, pod zdjęciami, których będą one dotyczyły.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Wisła jeszcze żywa

Jakie skarby wpadły mi właśnie w łapy! Spadkobiercy rodziny Sczanieckich, jednej z najbardziej zasłużonych dla Pomorza familii ziemiańskich, właścicieli majątku i pałacu w Nawrze koło Chełmży, zgodzili się na publikację wiślanych zdjęć z ich bardzo bogatej fotograficznej kolekcji. Bardzo dziękuję panu Feliksowi Stolkowskiemu, kustoszowi tych zbiorów i strażnikowi pamięci o Sczanieckich, któremu te fotografie zawdzięczam. Zaraz jednak wrzucam je do sieci razem z gorącą prośbą o pomoc w ich identyfikacji. Wiem tylko tyle, że pochodzą pewnie z połowy lat 30. i zostały zrobione przez Antoniego, bądź Bogusławę, najstarsze dzieci ostatniego właściciela Nawry, Jana Sczanieckiego. Obojgu majątek i okolica zawdzięcza zresztą pokaźną dokumentację fotograficzną, tym cenniejszą, że pałac w Nawrze jest dziś ruiną. To w zasadzie wszystko, a zdjęcia są niezwykłe, pokazują królową polskich rzek z czasów, gdy w pełni zasługiwała na takie miano. W latach, niezbyt w sumie odległych, bo czym jest siedem dekad w zderzeniu z historią, która liczy siedem wieków, gdy Wisła w zasadzie była autostradą. Na pomorskim przynajmniej odcinku dobrze utrzymaną i zarządzaną. Pełną statków, wody zdatnej do picia po przegotowaniu i różnego rodzaju budowli regulacyjnych. Była, ale dzięki konsekwentnym zaniedbaniom kolejnych polskich rządów i furiatom pseudo-ekologom, zapewne już nigdy nie będzie. Tym bardziej więc wdzięczny będę za pomoc w identyfikacji tych zdjęć, bo w tej chwili głowy łamie sobie nad tym już kilka światłych umysłów, a pytań jakoś nie ubywa.
Dla porównania, tak Toruń prezentuje się od strony Wisły obecnie. Piękna panorama, prawda? I jak pusto na rzece, nic nie zakłóca fantastycznego widoku...
Trochę nieostre, ale bardzo ciekawe zdjęcie. Mamy na nim toruńskie nabrzeże z torami kolejki portowej, jednostki cumujące i most, najwyraźniej w ostatnim stadium budowy – nie ma jeszcze barierek, a przyszłą jezdnię łączy ze stalową konstrukcją drabina. Przeglądając te wszystkie fotografie, można odnieść wrażenie, że część z nich została wykonana podczas jednego rejsu, który zaczął się tutaj, a później trwał przynajmniej do mostu w Fordonie. Być może tak było, to tylko moje domysły, bo poza ich snuciem, nic innego mi w tym miejscu nie pozostaje. Na pewno jednak przycumowany statek nie jest tym, z którego została wykonana pierwsza fotografia.
Próbujemy rozpoznać statek stojący na sąsiednim zdjęciu przy nabrzeżu. Na pewno jest to parowy bocznokołowiec. Dość słabo widać jego nazwę, zaczyna się na „S”. Może „Światowid”? Kombinujemy tak, bo to jeden z niewielu przedstawicieli toruńskiej floty, który jest nam znany (na zdjęciu z archiwum Barbary Wiśniewskiej, bohaterki jednego z wydań „Albumu Rodzinnego” „Nowości”). W sumie jednak wcale nie musi to być on, w latach 30., któreś z młodych Szczanieckich zrobiło zdjęcie, przez toruński port przewijały się rocznie setki statków.
Te zdjęcia mnie zachwycają. Wielkie wodne przestrzenie, przecinane mnogością różnych jednostek pływających! Poza tym jednak bombardują ulewą znaków zapytania – nic o nich nie wiem. Z małym wyjątkiem, który stanowi lokomotywa tego barkowego „pociągu”, czyli holownik „Uranus”. Jemu zresztą poniekąd zawdzięczam te zdjęcia, bo pisząc kiedyś „historyjkę” do środowych „Nowości” trafiłem w „Słowie Pomorskim” na informację o tym, że „Uranus” tuż przed zimą zawinął do toruńskiego portu, wiodąc kilka barek, bardzo szybko w stolicy Pomorza załadowanych. Kilka dni później odwiedziłem pana Feliksa Stolkowskiego, opiekuna fotograficznego sezamu Sczanieckich, by przygotować kolejny tekst o Nawrze. Przeglądając zdjęcia, wpadłem na tą pyszną fotografię wspomnianego niedawno statku, który zresztą w przedwojennym Toruniu był bardzo częstym gościem, i mnie zamurowało. Dusząc się nieco tym zamurowaniem, wyprosiłem później tą fotografię i wrzuciłem ją do gazety, czyniąc holownik głównym bohaterem publikowanej w jej środowym wydaniu strony „Retro”. Jakich ciekawych rzeczy się przy tym dokopałem! Przede wszystkim dotarłem do bardzo interesującej strony poświęconej temu, co kiedyś po Wiśle pływało, a na niej odkryłem rozdział poświęcony zbudowanemu na początku XX wieku „Uranusowi”, który po wojnie kontynuował swoją rzeczną przygodę jako „Ziemowit”. Jakież było moje zdumienie, gdy przeglądając witrynę ŻEGLUGA SZUWAROWO-BAGIENNA zobaczyłem zdjęcia „Ziemowita”, ex „Uranusa” stojącego w 2007 roku na brzegu Zalewu Zegrzyńskiego. Tyle burz, tyle dziejowych wirów, a on przetrwał! Gdybym był Andrzejem Szmakiem, dyrektorem Biura Toruńskiego Centrum Miasta, albo Michałem Zaleskim, jego prezydentem, to zamiast trwonić pieniądze na pomniki słomianych łabędzi, alabastrowe jaja, lub miny okrętowe (ta ostatnia ma pono upamiętniać przedwojenną toruńską szkołę marynarki wojennej), a więc rzeczy gnijące, bądź z wodnymi tradycjami miasta słabo związane, znając „Uranusa” choćby z dawnej pomorskiej prasy, spróbowałbym go ściągnąć do Torunia i ustawić na bulwarze. Skoro po Wiśle nic już normalnie pływać nie może, to niech przynajmniej ładnie prezentuje się na zabetonowanym wybrzeżu, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu był tętniący życiem port. Zaczątek tej lądowej floty już przecież mamy, dzięki „Katarzynce”. Aby nie być gołosłownym:
„Do Torunia przypłynął parostatek „Uranus” z sześcioma berlinkami; dwie berlinki ładowane towarami, cztery próżne. Parostatek „Uranus” jest jednym z najsilniejszych, wyjeżdżając z Gdańska miał w pociągu 10 berlinek, z których cztery pozostawił w Brdyujściu. Jest to statek niemiecki w prywatnych rękach, lecz pracuje dla „Spół – Wisły”, Tow. Żeglugowego w Gdańsku.
„Słowo Pomorskie” z piątku, 23 października 1931 roku.
„Pociąg” sfotografowany od tyłu. Za „Uranusem” podążają dwie berlinki, a co się ciągnie jako trzecie? Bat piaskarzy?
To jest podobno prom pod Chełmnem. Przed nim na piasku wygrzewa się coś, co wygląda na wrak łodzi, za nim natomiast są jakieś dziwne pływaki. Co to takiego? W tej chwili zdania są podzielone, jedni mówią, że to fragmentów konstrukcji mostu łyżwowego, inni natomiast bronią elementów przeprawy promowej.
Aktualizacja. To na pewno jest prom pod Chełmnem. Tajemnica pływaków nadal pozostaje tajemnicą, jednak na tym sfotografowanym brzegu pojawiła się jeszcze jedna ciekawostka - łódź na piasku, która przypomina wrak, ale faktycznie jest łupiną do przewozu bydła. Wspominana wyżej pani Wiśniewska opowiadała, że na świeckim (czyli tym od strony Świecia) brzegu Wisły pasły się krowy. W drogę ku zielonej trawce ruszały właśnie czymś takim. Swoją drogą, pan Feliks Stolkowski, kronikarz rodu Sczanieckich opowiedział mi, jak bydełko było transportowane na drugi brzeg Wisły do majątku w Grabowie, który pojawia się nieco dalej. Jakiś pomysłowy rybak połączył dwie zwykłe łodzie i przewiózł zwierzęta pakując ich lewe kopyta do jednej, a prawe do drugiej łodzi. Zgoda, tak było łatwiej i szybciej, wyprawa przez najbliższy most z pewnością by zajęła kilka dni. Gdybym był jednak krową, to po takiej podróży pewnie bym odmówił wydawania mleka i domagał się wizyty psychologa. Bądź krowologa, bo psycholog, jak sama nazwa wskazuje, zajmuje się głównie psami.
Pływaki z bliska. Cholera, gdyby te zdjęcia wpadły mi w ręce kilkanaście lat temu, wiedziałbym o tym promie wszystko. Dziś jednak nie wiem nic, swoich chełmińskich dziadków nie mogę już o to zapytać.
Most w Fordonie w latach 30., a więc w czasie gdy był jednym z najdłuższych w Europie – po zniszczeniach wojennych część przęseł zastąpiono nasypem. Nad przeprawą, jak powiedział pan Feliks Stolkowski, widać trakcję łączącą Toruń z elektrownią w Gródku.
Ten sam most z pociągiem, zmierzającym m.in. ku rodzinnej dla autora/autorki tego zdjęcia Nawry.
Tratwy flisackie. Przed wojną, a także i po niej, widok na Wiśle dość powszedni, dziś jednak niezwykle egzotyczny. Zdjęcie trochę nieostre, ale widać, że ktoś nawet na tym drewnianym podkładzie coś gotuje. Poza tym są również szreki, czyli drągi hamulcowe, na które zwróciła uwagę pani Dorota Kunicka z Muzeum Etnograficznego w Toruniu.
Ciekawy obrazek. Barki, zamiast „pociągu” tworzą raczej tyralierę. Dlaczego? I gdzie jest holownik? Zdjęcie zrobione przecież zostało z rzeki, a berlinki nie mogły pływać po niej same, bo nie miały napędu.
Aktualizacja. Dzięki wizycie nad Wisłą wiem już, dlaczego te barki są tak dziwnie połączone. Wilk rzeczny, którego odwiedziłem, zaprawiony w holowaniu wiślanym, wytłumaczył mi, że "pociągi" sprawdzają się przy podróżach w górę rzeki. W dół natomiast najlepiej holować barki spięte równolegle.
Załadunek berlinek gdzieś pod Toruniem. Być może są to okolice Unisławia, choć Adam Zakrzewski, nasz fotoreporter i zapalony wędkarz, który z tego powodu rzekę dość dobrze zna powiedział, że jego zdaniem na rejon Unisławia brzeg jest zdecydowanie zbyt niski. W sumie racja, stoki pradoliny są tam tak wyniosłe, że w jednym miejscu przecinają go nawet liny wyciągu narciarskiego.
To samo miejsce i czas, ale nieco lepiej widać holownik. Na pewno nie jest to „Uranus”, zbyt mały i komin nie ten. Aktualizacja. Oba zdjęcia zostały jednak zrobione w okolicach Unisławia, jednak po przeciwnej stronie Wisły, gdzie wuj młodych Sczanieckich, Zygmunt Cichowski, od lat 30. dzierżawił majątek Grabowo