piątek, 7 września 2012

"Chodkiewicz" zaatakowany ponownie

Skąd wracali czytelnicy „Nowości”? Z ciekawej wracali wycieczki! Trochę niespodziewanej i prowadzącej po przetartym już szlaku, wciąż jednak, zgonie z założeniem całego spacerowego przedsięwzięcia, wiodącej do ciekawego miejsca ukrytego za zamkniętą na co dzień bramą.
Fort V jest jednym z kilku artyleryjskich fortów głównych w systemie obronnym Twierdzy Toruń. Swoich pobratymców bardzo jednak wyprzedza, ponieważ przez ponad sto lat swojego istnienia, pozostawał w wojskowych rękach, dzięki czemu czas się tam zatrzymał, rabusie nadal dewastujący wiele innych takich obiektów (wpisanych przecież indywidualnie na listę zabytków), tu nie zdążyli jak dotąd rozwinąć skrzydeł. Zainteresowanych militarnymi szczegółami, w których specjalnie oblatany nie jestem odsyłam CHOĆBY TUTAJ . Zachowanych szczegółów, dowodów wyjątkowości tego obiektu wystawionego na sprzedaż przez Agencję Mienia Wojskowego proszę szukać poniżej.

Na każdą naszą redakcyjną wycieczkę melduje się przeważnie nieco ponad 70 osób. Czasami mniej – koło 30, czasami więcej, na pierwszej wyprawie do Fortu V pod bramą naliczyliśmy 270 zainteresowanych. W tych warunkach podobnych obiektów zwiedzać się nie da, dlatego proszę mi wybaczyć, zachowałem się nieco po świńsku. Kolejną wyprawę zapowiedziałem już po oficjalnym zakończeniu sezonu, bardzo krótko – na pasku swojej strony w gazecie. Zapisało się 20 osób, kilka doszło jeszcze z Muzeum Etnograficznego, dla którego była to specjalnie zorganizowana, wycieczka zakładowa.
Odwiedziłem te miejsce już trzeci raz, ale wreszcie mogłem skupić się na tym, co oglądam, bo poprzednio – odruchowo – pilnowałem, czy nikt się nie zgubił. Żałuję tylko tego, że wziąłem na drogę tylko aparat służbowy, który mi w ręku i przy oku nie leży.
Mam nadzieję, że w podobnie dogodnym składzie za jakiś czas, równie owocnie, zwiedzimy jeszcze kilka innych niedostępnych toruńskich warowni.

To chyba nie pochodzi z wojskowej pralni, bo ona również jest od jakichś dwóch lat zamknięta i wystawiona przez wojsko na sprzedaż. Wcześniej tej pralki na moście zwodzonym nie było...
Trudno tu by było wytrzymać dłużej, wilgoć jak cholera. Mimo wszystko Nawet stolarka ma się nieźle, choć jest made in Germany i to ponad sto lat temu!

Fort przywitał nas z pompą.
Panie i Panowie, witamy w naszym fortecznym domu kultury! Jako pierwszy wystąpi przed Wami kwintet Czterej Pancerni i pies.
Daty i fakt, że napis wykonany 42 lata temu kredą, nadal trzyma się tabliczki, mówią same za siebie.
Stanowisko bojowe dla małych rycerzy;).
Podstawy agregatów? Już nie pamiętam. Na ścianie korytarza prowadzącego do tego pomieszczenia są wydrapane wpisy żołnierzy odliczających sobie w ten sposób dni dzielące ich od przejścia do cywila. Lata 60. i 70., też już bardzo historyczne. Łatwo to będzie zniszczyć, a ja nie zrobiłem zdjęcia...
Wielki zbiornik na paliwo. Nieco wytrącony z równowagi, ktoś go pewnie chciał kiedyś stąd wynieść. Co ciekawe, większość tego typu urządzeń przygotowały dla budującej się twierdzy lokalne zakłady, głównie odlewnia Drewitza, a to pewnie dzieło fabryki kotłów Born i Schütze. U góry jest jakiś napis, ale zabrakło mi czasu na jego odcyfrowanie. I tak byłem już w ogonie wycieczkowego ogona.

Miarka poziomu paliwa. Jeśli dobrze pamiętam, do tego zbiornika można było wlać 40 tysięcy litrów. Oba forteczne silniki, każdy o zawrotnej mocy sześciu koni mechanicznych paliły jednak jak smoki.
Cmentarzysko zapomnianych krzeseł. Agencja Mienia Wojskowego, zamiast pozwolić im tu zgnić, mogłaby każde wystawić na Allegro. Miłośnicy lat 60. na pewno byliby w siódmym niebie.
No proszę, haka też można tu znaleźć... Na kogo? W tym przypadku na działko rewolwerowe służące do bezpośredniej obrony warowni.
Podczas okupacji Niemcy wykorzystywali fort głównie jako magazyn. W wielu pomieszczeniach gromadzili proch, na ścianach zachowały się jeszcze napisy informujące o tym, by w jednym pomieszczeniu trzymać maksymalnie pięć ton.
PEACEuary...
Jeszcze jedna pompa. Tym razem inwalidka, straciła ramię.
Forteczna prochownia. Jak już kiedyś przy okazji pierwszej wycieczki pisałem, przeznaczenie pomieszczeń można rozpoznać m.in. po podłogach. Tam, gdzie spali żołnierze, były one, i na Forcie V nadal są, drewniane. Po bruku przetaczano działa, a w miejscach składowania materiałów wybuchowych – gładkie.
Wygląda na zniszczoną, a na jej ścianie widnieje napis – 1925 rok, którego znaczenia nikt nie potrafi wyjaśnić. Ja taż nie, przekopałem przedwojenne „Słowo Pomorskie” w poszukiwaniu śladów katastrofy i nic nie znalazłem.
Wnętrze stalowej kopuły obserwacyjnej. Na drabinkę, po której oczywiście wlazłem, wspinał się żołnierz, który razem z kilkoma kolegami robił za oczy fortu. Podobno jednak wystarczyło, żeby w ten metalowy klosz łupnął niewielki pocisk, aby ogłuszony delikwent zwalił się w dół, dlatego też, jak opowiadał nasz przewodnik, nieco niżej rozpinano siatkę, aby sobie wyłączony obserwator karku nie złamał.
Widoki nieco tytaniczne. Czyli takie z „Titanica”.

Schody do nikąd.
Mózg fortu, czyli oficerska kopuła obserwacyjna. Stanowisko waży 55 ton, w całych Niemczech powstało ich ponad 20, z czego sześć, złożonych na specjalnych pociągach, trafiło do Torunia. Dokładnej liczby ogólnie wyprodukowanych nie jestem pewien, ale coś mi się uparcie kołacze 25. W każdym razie, pod taką kopułą, wspartą m.in. na widocznych z lewej dębowych podkładach, pochyleni tu panowie oficyjerowie mogli się czuć bezpieczni. Pod nim żadnych siatek nie trzeba było rozwijać.
Tak stanowisko wygląda na powierzchni fortu. Jak wszystko wokoło, lepiej prezentuje się zimą, gdy nie jest zarośnięte.
Jedne z wrót prowadzących na majdan, gdzie m.in. stały broniące przedpola moździerze.
Kamień geodezyjny, jeden z czterech na forcie. Wszystko musiało być perfekcyjnie wymierzone, by łatwiej można było później strzelać. Ciekawe, czy trajektorie pocisków były obliczane wyłącznie teoretycznie? Fort pierwotnie był, jeśli mi się nie poplątało, uzbrojony w dziewięć 150-milimetrowych dział sięgających swoimi pociskami okolic Łysomic. Ta artyleria stanowiła naturalnie tylko wyposażenia dalekiego zasięgu, poza nim miał jeszcze pokaźny arsenał do obrony własnej.
Półki podręcznego składziku amunicji przy remizie działowej...
... i jego ciekawe pancerne okiennice.
Wlew paliwa przy poternie głównej, zaopatrujący zbiornik częściowo już wcześniej widoczny.
Znowu kibelek. Trudno się temu dziwić, w warunkach bojowych siedziało tu przecież ponad 800 dusz... Po lewej kolejny model pisuaru, po prawej miejsca ukradzionych muszli.
Winda amunicyjna w jednej z prochowni. Obsługujący ją żołnierze zapewne chodzili w prochowcach;)
Zasuwa pancerna jednego z okien. Nietypowa i trudna do usunięcia, dlatego najprawdopodobniej nie została przez wychodzących z miasta w 1920 roku Niemców wymontowana. Wzorem innych, bo od wywożonego wtedy, wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego, sprzętu, szyny kolejowe się uginały.
„Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki, ani nogi...” Reszty liska też w zasadzie nie ma, w fortecznej fosie, do której zeszliśmy, znaleźliśmy tylko czaszkę.
Pochodzenia tych kresek znalezionych na stajennej ścianie, możemy się tylko domyślać. Wygląda jednak na to, że ktoś kiedyś zamienił jej pomieszczenie na karcer. Ktoś inny do niego trafił i liczył sobie dni odsiadki...
Jeszcze jeden wpis ze stajni. Cholera wie, co ta matematyka znaczy i ile ma lat, szlag ją na pewno niebawem trafi. Dobrze przynajmniej, że zachowała się na zdjęciu. Ja podczas pięciu godzin zwiedzania, spust migawki nacisnąłem niemal 300 razy. Istny Japończyk na wycieczce...
Ale ładna rynienka. Jedna z wielu, odprowadzających wodę z fortu, która następnie wpadała do – jak to mówił pan przewodnik – kinety? W każdym razie do rowu odwadniającego poprowadzonego przez dno fosy. Jego istnienie potwierdzam, kilka razy miałem okazję się dzięki niemu wywalić.
System odwadniający był pono tak sprawny, że np. na fortecznym majdanie nigdy nie było kałuż. Dziś już chyba jednak nie jest z nim najlepiej, bo wiele mijanych w fosie kamiennych rynienek, przypominało doniczki. Ta budowla jak najszybciej powinna trafić w bardzo odpowiedzialne ręce. Agencja Mienia Wojskowego będzie się starała fort sprzedać 25 września 2012 roku. Cena wywoławcza: 750 tysięcy złotych.

No tu się serdecznie roześmieliśmy! Swoją drogą, forteczna fosa doskonale się do tego nadaje, bo echo ma tu wspaniałą rezydencję. Później jednak, przebijając się przez zieloną dżunglę, jednak na kamerę wpadliśmy. Ciekawe, co ona w tak zarośniętym miejscu nagrywała? Programy przyrodnicze?
Oryginalne ogrodzenie (częściowo już pono rozkradzione) i zwieszająca się nad fosą krata chroniąca przed rzucanymi granatami.
Krajobraz jaskiniowy... Ten stalaktyt jest jednak solą wypłukaną z zaprawy przez wodę, która na jakiś czas zatopiła kaponierę czołową. Na Forcie VIII, również w jednej z kaponier, znalazłem przed laty formy naciekowe jeszcze bardziej rozwinięte.
Strzelnica kaponiery.
Urządzenia wspomagające zabijanie mają często bardzo słodkie nazwy. To jest jeden ze „świńskich ogonków”, do których przyczepiano chroniący fosę drut kolczasty.
Co to za agencja ochrony?! Na pewno nie zabytków, bo jakiś bałwan na bramie pełnej autografów pilnującej ją przez sto lat wartowników, przybił tablicę! Rok temu jej jeszcze nie było. Dwie cegły na lewo od górnego narożnika tej plakietki wyraźnie widać wpis z numerem 176 pułku piechoty, a ten był częścią pruskiego garnizonu przed 1920 rokiem. Co, dzięki tej wątpliwej reklamie, zostało zniszczone, lub zakryte?

środa, 5 września 2012

Odkopywaliśmy miasto Pompeję...

... jak się odkrywa spodziewane lądy
Gdy okiem ludzkim nie widziane dzieje
Jutro ujrzane potwierdzą poglądy...

Ale mi się ostatnio Kaczmarski na stronie rozgościł. Z korzyścią dla niej, bo wszak co poeta, to poeta. „Pompeja”, której słuchałem w kółko (i krzyżyk;) po powrocie spod Wezuwiusza, a jeszcze bardziej, kiedy zaczytywałem się - naście razy – w „Naszej Pani Radosnej” Władysława Zambrzyckiego, do tej historii pasuje jednak jak ulał. Mógłbym do niej dodać jeszcze jakieś fanfary, bo podobne tematy dmuchają w żagle ciekawości i pozwalają względnie gładko przelecieć nad rafami nudnych na ogół tematów zleconych.
Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze miałem telewizor, na Discovery oglądałem program o archeologach, którzy w kilka dni rozwiązywali różne zagadki przeszłości. Dość ekspresowo, ale też jaki oni mieli sprzęt! Obserwacja z powietrza? Proszę bardzo! Samolot już przeleciał? Zatem czas na prześwietlenie ziemi. Tu poszukiwaczom z pomocą przychodziła geofizyka i jej sondujące urządzenia. No tak, a ja kiedyś na wykopaliskach szalałem z łopatą... Ta u Brytyjczyków dochodziła do głosu ostatnia.
Wreszcie przyszedł czas, bym swój ulubiony program zobaczył na polskiej ziemi. Bardzo szczególnej, na pustym polu niedaleko zamku dybowskiego. Niecały metr nad drugą Nieszawą. W miejscu niezwykle wyjątkowym!
Dzieje wędrującego miasta już tu opisywałem, ale chętnie przypomnę. Najpierw wyrosło ono w okolicy obecnej Wielkiej Nieszawki, obok pierwszego zamku krzyżackiego, z którego bracia zakonni ruszyli na podbój północy. Po pokoju melneńskim z 1422 roku Nieszawa znalazła się w granicach Korony, została zburzona i jakiś czas później ponownie lokowana nieco dalej, u stóp królewskiego zamku dybowskiego. Co do tego zburzenia oraz przeniesienia opinie naukowców są jednak różne, kiedyś pewnie będzie można do tej sprawy wrócić. Nowa Nieszawa, czyli ta właśnie odkrywana, narodziła się, by konkurować z krzyżackim wtedy Toruniem. Obdarzona królewskimi przywilejami (z tego co wiem rzeczywiście wyjątkowymi), rozwijała się błyskawicznie i szybko została poważnym handlowym zagrożeniem dla giganta zza drugiej strony wiślanej granicy. Nie mam pod ręką „Historii Torunia”, ale jeśli dobrze pamiętam, to przynajmniej pod względem odprawianych transportów z pszenicą, prymat mu odebrała. O tym, jak wielkie te zagrożenie było świadczy chociażby wypad Krzyżaków i torunian, którzy w 1431 roku najechali Nieszawę i częściowo ją spalili. Wtedy zresztą narodziła się bajka o przejściu pod rzeką prowadzącym od kościoła Świętych Janów na Kępę Bazarową. Reszta - tym razem archeologicznych ciekawostek z tym najazdem związanych, do poczytania poniżej.
Nieszawa w tym miejscu trwała przez niecałe 40 lat. Mimo wszystko rozrosła się niemal do rozmiarów toruńskiego Starego Miasta, a więc części starówki zamkniętej ulicą Podmurną. Jej wygląd i granice są dopiero odkrywane, ale choć w chwili gdy to piszę, badania trwają raptem tydzień, wyniki już są imponujące. Jeszcze o nich wspomnę, a wracając do historii... Podczas wojny trzynastoletniej sytuacja polityczna się zmieniła, Toruń, swoim antykrzyżackim powstaniem te krwawe zmagania rozpoczął, a później, ogromnymi sumami, wspierał działania zbrojne przeciw Zakonowi. Przez ten czas wnosząc tyle pieniędzy, ile przez rok wpływało do kasy królewskiej na Wawelu. Mógł domagać się niemal wszystkiego. Zażądał m.in. likwidacji Nieszawy, na co król Kazimierz Jagiellończyk dekretem z 5 sierpnia 1460 roku się zgodził. Wcześniej jednak w tej właśnie Nieszawie, a konkretnie na sąsiadującym z nią zamku, wydał przełomowy dokument dla rozwoju polskiej demokracji, czyli statuty nieszawskie (AD 1454). Na zamku, jednak już po likwidacji miasta i jego przeniesieniu na obecne miejsce, urodziła się jego córka – Anna, która pono została ochrzczona w kościele Świętego Mikołaja. Główna świątynia drugiej Nieszawy przetrwała ją o kilkaset lat i została rozebrana dopiero na początku XIX wieku. Na niższej ilustracji pochodzącej z końca XVIII stulecia, widać jeszcze fragment jej ściany. Resztę zajmują mury zamku.
Wielka historia to jedno, a odkrywanie jej... To już zupełnie insza, znacznie bardziej pasjonująca inoszość. Tym, którzy do tej pory nie zasnęli, proponuję więc, by zmienili obrazek.

Fenomen tej Nieszawy polega m.in. na tym, że jest to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie na ruinach zburzonego w średniowieczu miasta już nigdy nic się nie odrodziło. Dziś wygląda ono tak... Szczere pole.
Relikty drugiej Nieszawy poszukiwane były bardzo długo, wreszcie wyłoniły się w trakcje trwających przez trzy lata badań ekipy kierowanej przez Lidię Grzeszkiewicz-Kotlewską. Dopiero w trzynastym wykopie! Zdobycze były jednak imponujące, archeolodzy trafili na resztki rozebranego do cna kościoła św. Mikołaja i na dom spalony podczas toruńskiego najazdu w Roku Pańskim 1431. Te ostatnie odkrycie okazało się o tyle cenna, że dom został bardzo szybko odbudowany, jednak ktoś, kto tego dokonał, nie zawracał sobie już głowy piwnicą dawnej budowli. Zasypał ją ze wszystkim, co w chwili ataku się tam znajdowało: stołem, skrzynią, na której ustawiono garnki, rynienką do zbierania tłuszczu na palenisku i pojemnikiem z tkaniną, na jakiej najprawdopodobniej akurat obciekał ser. To co? Chyba przyszedł czas na kolejną zwrotkę piosenki...

W miarę kopania miejski cień narastał
Jakbyśmy wszyscy wracali do domu
Wjeżdżając wolno w świt wielkiego miasta
Cicho, by snu nie przerywać nikomu...

Tym razem jednak odkrywanie nie polega na kopaniu. Puste pole przemierza człowiek z urządzeniem, które robi PING (kto lubi Monty Pythona, ten wie o co chodzi). Sygnały pomagające utrzymać właściwe tempo marszu słychać zresztą już na wale przeciwpowodziowym. Maszynka wygląda może niepozornie, jednak przekazuje do komputera obraz zapierający dech w piersiach. Tak się mówi, ale w tym przypadku nie jest to chyba najwłaściwsza część ciała. Widoki powinny raczej powodować mrowienie w stopach, bo na monitorze pojawia się obraz tego, co jest pod nimi ukryte.
Wygląda to jak zdjęcie satelitarne istniejącej osady – kreski ulic, kwadraty domów... A przecież na powierzchni tego nie ma! Patrzę na te obrazki i co mi przychodzi do głowy? To...

Podniosłem oczy i objąłem wzrokiem
Ulice, stragany, stadiony sklepienia...


No dobrze, jest to dość daleko posunięta przenośnia. Ta Nieszawa, zwana także Nową, istniała zbyt krótko, by dorobić się stadionów i marmurów. Była pono w większości drewniana, jednak doczekała się kilku murowanych budowli, na niestety, oranym dziś polu, widać gotyckie cegły. Jednym z tych gmachów był wspomniany już kościół, innym zapewne stojący na środku rynku ratusz. Kiedy kilka dni temu pojawiłem się na polu pierwszy raz, odkrywający Nieszawę badacze z warszawskiej firmy Prodigi wiedzieli już, że ten rynek miał sto na osiemdziesiąt metrów długości – jego toruński staromiejski odpowiednik jest niewiele większy, ma 105 na 109 metrów. To daje do myślenia i pozwala wyobrazić sobie rozmiary zburzonego miasta. Gdy w środę zajrzałem tam ponownie, poszukiwacze opowiedzieli mi o anomaliach na środku tego placu, które mogą świadczyć o tym, że znajdowała się tu murowana budowla. Odnalezienie nieszawskiego ratusza byłoby sensacją, a co jak nie ratusz, innego i murowanego, mogło stać w sercu głównego placu w mieście? Znaków zapytania wokół tej toruńskiej Troi, kłębi się jednak znacznie więcej, choćby port, którego ślady nad Wisłą wciąż chyba widać... Wiele z nich, podczas tych poszukiwań, na pewno zostanie wyjaśnionych. To dopiero początek badań, niebawem nad terenem dawnego miasta ma się wzbić uzbrojony w kamerę latawiec, lub balon – środek transportu zależy od siły wiatru. Cóż może dać taka obserwacja z góry? Może być ogromnie ważne, bo cholera wie, ale być może wędrująca Nieszawa stanie się symbolem tak bardzo niechcianej nad Brdą kujawsko-pomorskiej metropolii. W każdym razie, powietrzne zdobycze od początku miały tu kluczowe znaczenie. Archeolodzy dofinansowanie badań z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego dostali chociażby ze względu na bardzo obiecujące widoki, jakie z samolotu uwiecznił od lat szukający z powietrza śladów Nieszawy, archeolog Wiesław Stępień. Fotografując okolice w różnych porach roku stworzył mapę, która dziś służy krążącej po powierzchni ziemi ekipie. To, co zobaczył z samolotu, jest widoczne poniżej i na wszelki wypadek, zostało przez potomków Indiany Jonesa ze Stowarzyszenia Naukowego Archeologów Polskich podkreślone.
Na pierwszy rzut oka zaskakujące, prawda? Tak na chłopski rozum można sądzić, że tam, gdzie, pod ziemią kryją się fundamenty, roślinność powinna być uboższa, tymczasem tu kępy zieleni pokrywają się z obrysem budynków. Ano rośnie sobie zieloność wysoko, jak średniowieczne, zaśmiecone organicznymi odpadkami, oraz same resztki drewnianych, zatem także użyźniających ziemi szmat budynków, leżą głęboko.
No i co, nie przypomina to wszystko wędrówki po Pompejach?