wtorek, 8 czerwca 2010

Było sobie miasteczko


Preussisch Holand... nieduże, ale ładne, jak większość wschodniopruskich miasteczek. Zimą 1945 roku wyzwoliła je Armia Czerwona. Wyzwoliła ze wszystkiego, ludzi, którzy tu mieszkali od pokoleń, ich dobytku, domów. Zostawiła ruiny. Na nich zaczął rosnąć Pasłęk, taka cudna Arka Noego, Rzeczpospolita w pigułce. Nieco ponad 10 tysięcy mieszkańców, głównie przesiedleńców ze Wschodu. Wilniuków, Wołyniaków, którzy przetrwali rzezie ukraińskie i Łemków, którym udało się przeżyć Akcję Wisła. Senne miasteczko z trzema kościołami, które służyły czterem wyznaniom. Miasteczko pełne zagadek i tajemnic, tych wielkich, jak choćby Bursztynowa Komnata schowana w podziemiach pasłeckiego zamku i małych – ot, garści fenigów, które komuś kiedyś wypadły z kieszeni. Miasteczko wielu pytań i odpowiedzi, które, z braku informacji, trzeba sobie było często wyobrażać. Takie moje miasteczko.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Na pasłęckim bruku

Pasłęcka starówka pod koniec lat 30. i obecnie.

Trudno się raczej cieszyć, gdy się człowiek znajdzie na bruku. Tymczasem w Pasłęku na bruku można znaleźć sporo ciekawych rzeczy. Na starówce przestały istnieć niemal wszystkie domy, ale świetnie zachowały się niemal wszystkie ulice.
Atlantyda Północy najpierw zaczęła się przede mną wyłaniać z ziemi. W tym mieście niemal wszystkie płyty kanałowe są poniemieckie. Patrząc nieco wyżej, w oczy wpadały niemieckie napisy, głównie te ze skrzynek na listy. Do tego jeszcze trzeba dodać kilka schodów, które nagle kończyły się gdzieś w krzakach i były jedyną pozostałością domów, do których kiedyś prowadziły. No i różne drobiazgi, na które trafiałem w ogrodzie moich dziadków – fenigi, pokrywka młynka do kawy, a raz nawet znalazłem kawałek niemieckiej gazety. Jak się później dowiedziałem ludzie, którzy zbudowali nasz dom, mieszkali w nim raptem sześć lat, a tyle pozostawili po sobie śladów. No, dom był oczywiście pełen ich mebli i różnych sprzętów, których nie mogli zabrać uciekając, ale ja na nie patrzyłem od urodzenia, więc cień ich smutnej historii zacząłem zauważać nieco później. Tak sobie rosłem wokół tego wszystkiego. Zasypiałem pod wielkim starym obrazem z piękną ramą z lat 30., zaczynało do mnie docierać, co się tu działo na przełomie 1944 i 45 roku. Steuben, Goya, Gustloff... Myślałem, co się stało z ludźmi, którzy przede mną patrzyli w lustro wiszące na werandzie... No i wreszcie usłyszałem, że się uratowali. Niestety, tylko tyle. Po takich traumatycznych przejściach w dzieciństwie do dziś odruchowo spoglądam na płyty kanalizacyjne, poluję na stare zatarte napisy na popękanych tynkach i szukam odpowiedzi. Różnych.
Mury obronne zostawili po sobie Krzyżacy. Element betonowy to chory pomysł jakiegoś szalonego powojennego architekta, który postanowił połączyć architekturę nowoczesną z tradycyjną.

Wejście do Pasłęka

Z oczywistych przyczyn jest to jeden z moich ulubionych dworców. Stara fotka poniżej jest jedną z pierwszych zdjęć archiwalnych, które znalazłem. Sporo się tam zmieniło, pojawiły się perony, a później zniknęły zastąpione jednym. Generalnie jednak dworzec jest, jaki był. Jak to dziwnie się czasem życie plecie, starówka pasłęcka przestała istnieć, wojna zmiażdżyła stere grube mury, a tu zachowały się nawet najdrobniejsze szczegóły, choćby te małe okienka nastawni, na obu zdjęciach, tym z 1942 i 2010 roku, są te same. Rany, na ile pociągów musiały się przez ten czas napatrzeć!

Dworzec od strony miasta
W tej ślepej ścianie były okienka kasowe, a przed nimi zdarzały się nawet kolejki
Tu, za wielką metalową kratą, była przechowalnia bagażu
A tu był bar. Nie wiem czy wzięty, bo nigdy w nim nie jadłem
Dworzec od strony torów. Z różnych miejsc i różnych czasów

Drugie życie parku

Dla mnie jedno z najbardziej nieznanych miejsc w Pasłęku, obok którego jednak przechodziłem tysiące razy. Kościół powstał w XVII wieku i przynajmniej od przedwojnia, jedynie zarósł zielenią. Dziś pod jednym dachem jest tu świątynia ewangelicka i cerkiew prawosławna, ładny przykład pasłęckiego ekumenizmu. Nigdy jednak nie udało mi się choćby zajrzeć do środka. Teren obok jest dziś parkiem, służy jako miejsce rekreacji, jest też pijalnią win wysokoprocentowych i niskogatunkowych. Dawniej jednak był to największy w mieście cmentarz. O tym, jak tam było ładnie, wiem tylko z opowiadań, bo nekropolia została zniszczona długo przed tym, gdy pojawiłem się na świecie. Jak na złość, widziałem sporo archiwalnych zdjęć zrobionych od frontu kościoła czy jego boku, nie trafiłem jednak na ani jedno pokazujące cmentarną stronę. Jakoś w latach 90. młodzi Niemcy posprzątali teren przed świątynią i uporządkowali kilka ocalałych nagrobków. Wygląda na to, że teraz powinni wrócić i przynajmniej przyciąć nieco trawę.

Skrzyżowanie

Skrzyżowanie Bohaterów Westerplatte (dawnej Bahnhofstraße) ze Strażacką (?) po lewej i Piłsudskiego (też ?) po prawej. Piłsudskiego można było dojść do księgarni, a każdy krok w Strażacką kiedyś dodawał skrzydeł. Z tej strony uliczka specjalnie się nie zmieniła. Po prawej, w domu stojącym równolegle do ulicy, którego szczycik widać, mieszkała pani Piłsudska, bratanica Józefa. Za moich czasów była już mocno głucha i miała dużo kotów, co niestety było czuć.
W czasach niemieckich i po nich też, w tym domu był hotel. Teraz chyba też jest, ale ostatnio budynek się częściowo spalił. Jak jednak widać, staje po tym na nogi.

Szwedzka pamiątka

Kula armatnia w murze kościoła św. Bartłomieja, pamiątka z oblężenia w czasie wojen szwedzkich.

Cmentarz żydowski

Przetrwał faszystowskie szaleństwo, zaczął znikać dopiero po wojnie – najpierw wyparowały macewy, które były najbliżej bramy... To był pierwszy cmentarz żydowski, który zobaczyłem. W zasadzie chyba jednak nie, najpierw byłem na krakowskim Kazimierzu na takim małym kirkucie między jakimiś domami. Zdaje się, że już go nie ma. Ale na pewno tu w Pasłęku pierwszy raz coś mi się zaczęło w duszy grać na klezmerską nutę. Swoją drogą znów cholera nie odszukałem miejsca, w którym była synagoga. Będę musiał wrócić.

Zamienił stryjek okiennice na... antenę

Willa starosty. Poza kilkoma szczegółami, jest jak było.

Było i nie ma

Gmach starostwa z Bramą Kamienną w tle. Wtedy i teraz.

Brama ta sama

Brama Kamienna widziana od strony miasta. Ona sama się nie zmieniła, ale jej otoczenie miało już mniej szczęścia. Polecam przede wszystkim dolne zdjęcie archiwalne i szyld na budynku po lewej. Cały niestety nie zmieścił się w kadrze, ale z tego, co zostało uwiecznione, widać wyraźnie końcówkę nazwiska – eskowski.

Pustynia

A teraz zakręcamy i patrzymy na rynek z ratuszem. Jak cała starówka, dźwiga on piętno „wyzwolenia” i późniejszej „odbudowy”. Ulica została rozkopana współcześnie, trwa remont. Mam nadzieję, że po nim, w miejscu oryginalnego bruku, nie pojawi się jakaś kostka z polbruku czy inne asfaltowe gówno

To samo, ale z przeciwnej strony. Archiwalna fotka musi być bardzo stara, bo kościół św. Bartłomieja ma na niej jeszcze hełm sprzed pożaru w latach 20.

Historia zmieliła młyn

Brama Młyńska, drugie pasłęckie wrota. Mniej okazała od Kamiennej, ale za to w miejscu znacznie bardziej malowniczym i, co najważniejsze, takim, które pozwala poczuć ducha Preußisch Holland.



To był zawsze jeden z najbardziej malowniczych zakątków Pasłęka. Na szczęście ogień i czas niewiele tutaj zmieniły
Kiedy byłem mały, młyn jeszcze pracował. Odwiedziłem go później pod koniec lat 90. był już wtedy zrujnowany, nie mogę sobie jednak przypomnieć jak bardzo. Na pewno nie aż tak i na pewno wtedy obok murów leżał jeszcze kamień młyński.

Młyn w Pasłęku na początku XX wieku. Nie wiem czy to akurat ten sam młyn, dzisiejsze jego otoczenie utrudnia identyfikację miejsca. Tuż za bramą, która od lat nazywała się młyńska, musiał stać bardzo duży i ważny młyn, więc pewnie był to właśnie ten na fotografii. Niemcy musieli go jednak mocno przebudować, bo takiego pięknego koła śródsiębiernego nie pamiętam nawet z najwcześniejszego dzieciństwa.
Stary napis... mocno śpi?

Dwa światy, jeden punkt widzenia

Miasto, zamek i brama Młyńska od strony kościoła grekokatolickiego i wieży ciśnień. Oba zdjęcia zostały zrobione wiosną, choć te czarno-białe nieco wcześniej. Zamiast czytać, lepiej na nie popatrzeć, więc ja się już zamykam.

Dźwięki, których nie można zapomnieć

A w podstawówce, podczas jednej z wakacyjnych wizyt w Pasłęku, zacząłem poznawać muzykę. Nie, to było wcześniej, jeszcze w ferie zimowe, ale też w Pasłęku. Czytałem wtedy „Trzech muszkieterów” i zasłuchiwałem się składakiem Beatlesów przegranym z czarnej płyty na niebieską 90-minutową kasetę niskoszumową z gorzowskiego Stilonu. Wtedy jednak kilka piosenek starczało mi na bardzo długo, więc tak na dobre wdepnąłem dopiero latem. Do świata dźwięków zaniósł mnie latający dywan marki Kasprzak z rozpiętym w ogródku długim kablem, który pozwalał połączyć się z namiotem, w którym wtedy mieszkałem – niestety, sześć baterii R-20 napędzających magnetofon bezprzewodowo, to był wtedy luksus bardzo trudnodostępny. Szkoda też było tracić na nie pieniądze, gdy można je było wydać na kasety. Tu zawsze handlowano mydłem i powidłem. Przez moment w asortymencie były również kasety. Stąd pochodzi „Abbey Road”, której później słuchałem w pierwszym swoim walkmanie. A na targowisku, które do dziś sąsiaduje z tą budą, nabyłem „Yellow Submarine” i „Help!”

Rzeczpospolita wielu narodów

To jeden z pomników pasłęckiej wielokulturowości. Kościół został wybudowany w połowie XIX wieku dla miejscowych katolików, po wojnie nowi katolicy dzielili świątynię z grekokatolikami. W zasadzie było chyba na odwrót, bo świątynia służyła Łemkom, ale wepchnęli się pod jej dach również Polacy. Ja też, bo jeśli już musiałem lecieć do kościoła, wolałem tam. W duszy z mądrymi kazaniami, do Boga znacznie ciekawiej można było dotrzeć dzięki zapachowi kadzidła i melodii modlitwy. Tu pierwszy raz spotkałem się ze Wschodem i tu ten Wschód mnie porwał. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy na cmentarzu zobaczyłem nagrobki pisane grażdanką i żółto-niebieskie barwy w samej świątyni. Dawniej tego nie było.


Telefon na ginącą Atlantydę

Gmach poczty się nie zmienił. Zmieniło się wszystko dokoła, po prostu zniknęło, on jednak się trzyma. To bardzo ciekawe miejsce, bo pojawia się w słynnych wspomnieniach Marion von Doenhoff o tym, jak zimą 1945 roku wyrusza ona z pobliskich Kwitajn i jedzie do Bawarii, kończąc tym samym 600-letni wschodniopruski rozdział historii swojej rodziny. Tak jak przodek, który w średniowieczu dotarł na te ziemie, ona do gniazda rodziny dojechała konno. „W nazwach, których już nikt nie wymienia”, przyszła pierwsza dama niemieckiej publicystyki pisze o pasłęckiej poczcie, że pojawiła się tam, gdy z miasta uciekli już notable partii nazistowskiej. Nadchodziła apokalipsa, ale urzędnicy pocztowi nadal trwali za swoimi okienkami. Stąd też hrabina dodzwoniła się do swojego rodzinnego Friedrichsteinu, głównej siedziby pruskich Doenhoffów, która już wtedy, razem z pobliskim Królewcem, odcięta była od świata przez oblegającą miasto Armię Czerwoną. Nie pamiętam już dobrze, ale to chyba był ostatni raz, gdy usłyszała głos stamtąd. Do Friedrichsteinu często później wracała wspomnieniami, po wojnie nigdy jednak tam nie pojechała. Rosjanie nie pozwolili, zresztą nie było też do czego wracać, z pysznej rezydencji nie ocalały nawet fundamenty.

Jugendhaus, potem internat i co dalej?

Bardzo ładny budynek, który powstał w latach 30. jako dom młodzieży. Wtedy służył głównie Hitlerjugend, w książce wydanej przez Preußischhollanderów widziałem kilka fotek z tamtych czasów. Zdjęcia były podpisane zdębiałem więc nieco, gdy zobaczyłem, że na liście nazwisk pojawiają się jacyś... Lewandowscy. A wracając do budynku, po wojnie stał się internatem, później przeszedł w prywatne ręce. Kilka lat temu wybuchł tam pożar, no i teraz wszystko zarasta, choć nadal nieźle się trzyma.




Bunkier pod internatem, o którym tyle się w dzieciństwie nasłuchałem, a który dopiero teraz odnalazłem
Wieża ciśnień. Jedna z najwyższych w Pasłęku, dziś niemal niewidoczna