sobota, 22 grudnia 2012

Toruń swój widzę niezwykły

Niech inni se mówią co mogą, co chcą, ale wiślany widok Torunia nie ma sobie równych! Szkoda tylko, że rzeka jest dziś taka martwa... Pocztówkę dostałem od jednego czytelników „Nowości”, po tym, gdy opublikowałem na łamach gazety prezentowane niżej zdjęcie od pana Andrzeja Kamińskiego. Kiedy ona powstała? Zapewne również na początku XX wieku. Budowle takie same, statków jednak mniej, co pewnie jest śladem ingerencji dawnego Photoshopa. A może nie? Nieważne! Wisła i tak pracowała wtedy 24 godziny na dobę. Proszę zobaczyć, ile nią drewna płynie, cały las! Las Vegas rzekłbym nawet.
Żadne stare zdjęcie, które puściłem w obieg nie wzbudziło takich emocji, jak ta panorama. Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze, maile i telefony. Wieżyczka pocztowa, o którą pytałem, dotrwała do 1945 roku. Została rozebrana prawdopodobnie po tym, gdy uszkodził ją podmuch powstały po wysadzeniu przez Niemców mostu drogowego. Ładna była i powinna na pocztę wrócić. Najbardziej interesująca była jednak data wykonania tej fotografii. Początkowo wydawało się, że została ona wykonana między rokiem 1899, gdy skończyła się budowa widocznej na zdjęciu wieży dzisiejszej świątyni jezuitów i 1910 – kiedy zdaje się (nadzieję co do tego opieram na odnalezionych doniesieniach „Gazety Toruńskiej”) zostało obudowane nabrzeże wiślane. Anonim obstawiający w poprzednim wpisie okolice roku 1905 trafił chyba w dziesiątkę. Obramowaną budowlanymi datami dekadę poważnie ograniczyła pani profesor Niedzielska, dzięki pocztówce ze stemplem pochodzącym z kwietnia AD 1905. Proszę porównać oba widoki! Spojrzeć na wieże, mury, statki... A szczególnie na piaskarski bat, płynący najpierw pod czarno-białymi, a później pod kolorowymi żaglami. Fotografia, którą zachwyciło się tyle osób, w pocztówkę się później zamieniła! Pani profesor, która podzieliła się częścią swoich zbiorów, bardzo dziękuję.
Pocztówka ma jeszcze jedną ciekawą stronę, a związana z panoramą historia, kolejną dość niezwykłą historię. Kiedy spojrzałem na dolny obrazek przypomniało mi się, że zdjęcie, któremu zawdzięcza on swoje powstanie, również już gdzieś kiedyś widziałem. Gdzie? Również w zbiorach pana Andrzeja, a jakże! Oto ono. Także zasługuje na wyrazy zachwytu, zatem ich w gazecie nie skąpiłem i teraz także pod tym względem ograniczać się nie zamierzam. W porównaniu z panoramą poprzednią, statków i innych jednostek pływających pojawia się tu mniej, jakże jednak pięknie prezentuje się Wilhelmstadt, w dwudziestoleciu ochrzczony Przedmieściem Świętej Katarzyny. Nazwa ta jest dziś w Toruniu w zasadzie nieznana, podobnie jak i to, co oznacza. Wycieczki tu nie zaglądają, a amatorzy miejskiej historii również są tu rzadkimi gośćmi. Szkoda, bo dużo tracą. Skalę tych strat widać chociażby u sąsiadki, co brzydko się wyraża o bocianach, ale każe im siedzieć na szyldzie swojej strony. SĄSIADKA BEZ PIĄTEJ KLEPKI. Niestety, zdjęcia toruńskie pomieszała z łódzkimi, nie oznacza to naturalnie, że wszystkie te gorsze pochodzą z Pomorza. Przyszłość małego toruńskiego Berlina może się zmienić. Wojewódzki konserwator zabytków ma zamiar wpisać ten obszar do rejestru zabytków TORUŃSKI KAWAŁEK BERLINA. Korzystając z mnogości prezentowanych tu pocztówek, życzę wszystkim wesołych świąt. Co, obrazki nie mają nic wspólnego z Bożym Narodzeniem? Nie szkodzi, kiedyś na kartach grudniowych wypisywałem powinszowania wielkanocne. Z premedytacją, aby było ciekawiej.

wtorek, 11 grudnia 2012

Ależ ten Toruń potrafi być piękny!

Tym razem wrzucam tylko jedno zdjęcie, w które zresztą wpatruję się od kilku dni i za każdym razem znajduję coś nowego. Zaprawdę biedny był Indiana Jones, który skarbów musiał szukać tak daleko od granic swojej ojczyzny... Polował między innymi na zaginioną Arkę. Ciekawe, bo gdy z tą dostaną od pana Andrzeja Kamińskiego fotografią przylazłem do toruńskiego Muzeum Etnograficznego, by z pomocą pracowników tamtejszego Działu Rybołówstwa i Zajęć Wodnych zidentyfikować sfotografowane jednostki pływające usłyszałem, że brakuje tu tylko arki Noego. Arka arce nierówna, ale jednak... Kurka wodna, jakiż ten Toruń potrafi być porywający! Jego wiślana panorama nie ma sobie równych, ta jej wersja przebija jednak inne tradycyjne, w których potężna bryła kościoła świętych Janów dominuje w całym krajobrazie. Te ujęcie zostało wykonane pod innym kątem, dzięki czemu na "zadnim" fragmencie dzisiejszej katedry widać rusztowania, a poza tym można cieszyć się widokiem wielu innych wież normalnie przez ten kościół zasłoniętych. Mnie szczególną radość sprawia wieżyczka na budynku Poczty Głównej. Czy wie ktoś może, kiedy została stamtąd strącona? W dwudziestoleciu międzywojennym, czy może dopiero podczas okupacji? Bez względu na czas, budynek na pewno bardzo na tym stracił. Moim zdaniem dobrze by było tę niedoskonałość naprawić. Ostatecznie, na tym zdjęciu widać również zwalony później i odbudowany po latach szczyt Dworu Artusa... Ogromnie cieszy mnie tu również wieża kościoła świętego Ducha, czy też Ducha Świętego, jak niektórzy wolą. Pozwala osadzić tą niezwykłą fotografię na osi czasu. Zbór zaprojektowany przez Efraima Szregera sięgnął w ten sposób do nieba w 1899 roku. Wtedy przynajmniej budowa wieży została ukończona. Tu nie ma już przy niej rusztowań, nie widać też jednak zdobiącego obecnie szczyt jej hełmu krzyża. Fotografia, tak doskonała, że po powiększeniu, widać sylwetki przechadzających się po murami ludzi, została zatem wykonana najwcześniej w ostatnich latach XIX stulecia. Z drugiej strony, nabrzeże nie jest obudowane, nie ma na nim kolei, a tymczasem „Gazeta Toruńska” w cytowanych już tu przeze mnie doniesieniach pochodzących z ostatnich lat pierwszej dekady XX wieku, a dotyczących budowy toruńskiej przystani i kolei do Czarnowa informowała, że obie inwestycje mają zostać ukończone równocześnie. Wychodzi więc na to, że anonimowy fotograf wykonał swoje czarno-białe arcydzieło jakoś między rokiem 1899 i 1910. Psia krew, czego tu nie ma?! Wspomnianej arki Noego na pewno i może jeszcze statków pasażerskich, choć ich przystań jest najwyraźniej po lewej stronie widoczna. Funkcji tych schodków i pomostu można domniemywać patrząc chociażby na stojącą przy początku tego szlaku budce – pewnie do kontroli biletów. Co kołysze się na rzece poza tym? Flisacka tratwa z budką retmana i szałasami jego podwładnych, różnego rodzaju barki mieszkalne, łodzie duże i małe. Biała barka jest moim zdaniem fragmentem łazienek, choć zdania są pod tym względem podzielone. Dalej widzimy berlinki i barki po szczyt załadowane faszyną do budowy umocnień regulacyjnych – miłośnikom „ostatniej dzikiej rzeki Europy” polecam tu jeden z ostatnich swoich wpisów dotyczący żeglugi na Wiśle. Łódź pod żaglami, która wygląda na doklejoną również jest jak najbardziej oryginalna. Tak z mostu kolejowo-drogowego, gdzie zapewne zasadził się ponad sto lat temu nieznany mistrz szkiełka i oka, prezentował się duży bat piaskarski płynący zapewne ku jakiemuś odległemu żwirowemu "łowisku". Wieże i woda to jednak tylko jedna strona tego przecudnego medalu. Insza inszość to zabudowa nabrzeża. Jak wiele widać na tym zdjęciu budynków, których już nie ma! W ich sprawie polecam jednak środowe wydanie „Nowości” i kolejne historie nietypowej panoramy, które zapewne się tu jeszcze pojawią.

piątek, 7 grudnia 2012

Nawra ocalona, czyli cud nad Wisłą

Nawra to taka mała wieś pod Toruniem. Senna obecnie, ale niezwykła. Jakoś w bardzo wczesnych latach 90., gdy ulica, przy której wtedy mieszkałem zmieniła nazwę z Janka Krasickiego na Michała Sczanieckiego, pokazała mi bezsens komunizmu. W sumie nic nowego, byłem tego świadomy już wcześniej, na moim wyrze w stanie wojennym drukowana była bibuła, jednak ta wizyta w Nawrze okazała się bardzo symboliczna. W szkole ładowano nam wcześniej do głów opowiastki o złych dziedzicach i szczęściu, jakie przyszło, gdy panowie poszli precz. Tymczasem stanąłem w Nawrze, wiele razy oglądanej wcześniej z okien autobusu, którym jechałem do, lub z Chełmna, gdzie mieszkali moi dziadkowie i co zobaczyłem? Rozpieprzony PGR, zdewastowany pałac, a od miejscowej starszej pani usłyszałem, jak tu pięknie było przed wojną. W czasach, kiedy Nawra, wraz z 900-hektarowymi gruntami była jednym z najlepiej zarządzanych majątków w tej części kraju, a Sczanieccy, jej właściciele, jak się później dowiedziałem, połowę swoich dochodów wydawali na cele dobroczynne. W przedwojennej Nawrze nikt więc nie chodził bosy, a co więcej, dzięki wyrzuconym przez komunę obszarnikom, na opiekę mogli też liczyć potrzebujący z niedalekiej Chełmży. Wspomniany Michał Sczaniecki, poza tym, że należał do założycieli działającego do dziś Towarzystwa Naukowego Toruńskiego, w chwili powstania ostoi polskości w Toruniu pod zaborami, był też jednym z twórców cukrowni w Chełmży, w czasie narodzin największej na kontynencie. Do papierowego wydania „Nowości” wrzuciłem wygrzebane niedawno z „Gazety Toruńskiej”, a pochodzące z 80. lat XIX wieku wezwanie do „panów akcyonariuszy” cukrowni, podpisane przez zarząd i radę nadzorczą, w której skład wchodziło tylko dwóch Polaków, Czarliński i Sczaniecki. To jednak tylko jedna strona medalu. Tylko jeden z powodów, dla których ratowanie pałacu w Nawrze jest dziś moralnym obowiązkiem. Rezydencja powstała na przełomie XVIII i XIX wieku dla zasiedziałej tu od wieków rodziny Kruszyńskich. Tu w 1806 roku reprezentanci województwa chełmińskiego pod przewodnictwem Antoniego Kruszyńskiego, uczestnika insurekcji kościuszkowskiej, zdecydowali się przystąpić do powstania antypruskiego. Stąd do powstania listopadowego poszedł polski poseł do Landtagu, Józef Kruszyński. Późniejszy dwukrotnie odznaczony krzyżem Virtuti Militari oficer słynnego powstańczego 4. pułku piechoty, oraz minister powstańczego Rządu Narodowego. W drugiej połowie XIX wieku właścicielem pałacu został Michał Sczaniecki, ożeniony z Bogusławą z Kruszyńskich powstaniec styczniowy, kilkukrotny poseł polski do niemieckiego parlamentu. Nawrę odwiedzali różni wielcy tamtych czasów, chociażby Julian Ursyn Niemcewicz, Józef Wybicki, Oskar Kolberg, Kornel Ujejski czy Józef Haller. Niemcewicz, który zajrzał tu podczas epilogu napoleońskiej epopei, tak opisał swoje wrażenia:
"Zanocowałem w Nawrze u Kruszyńskiego, znakomitego obywatela tutejszego powiatu dozorcy szkoły toruńskiej. Jest on wzorem obywatelstwa i dobrego urządzenia się. Dom piękny i obszerny, biblioteka dobrze wybrana, pełne stodoły zboża, obory trzody, co tym dziwniejsze, że w wojnie 1807 roku i dzisiejszych przechodach wojsk Kruszyński do 80 tys. talarów ma straty".
Ostatni rozdział najnowszej historii Nawry upłynął pod szyldem Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. Dziwna to instytucja! Doprowadziła rezydencję do obecnego opłakanego stanu, ponosząc zresztą przy tym spore koszty, choćby płacąc kary, jakie nałożył na nią wojewódzki konserwator zabytków. Mimo tego wściekle broniła swojej niszczonej własności podczas długiej batalii sądowej, jaką wytoczyli jej ubiegający się o zwrot pałacu spadkobiercy Sczanieckich. Dla Nawry przez chwilę zaświeciło słońce, w 2009 roku toruński Urząd Marszałkowski zaproponował, by w pałacu stworzyć nowoczesne muzeum ziemiaństwa. Sejmik zgodził się przekazać na ten cel jakieś pięć milionów złotych, jednak z powodu niewyjaśnionych spraw własnościowych projekt został zamrożony, a pieniądze poszły do innych garnków. Kiedy chyba wszystkim wydawało się, że Nawra jest skończona, 28 listopada Sąd Okręgowy w Toruniu uznał prawa spadkobierców, a ci zapowiedzieli, że odzyskaną rezydencję wraz z parkiem, przekażą Urzędowi Marszałkowskiemu. I tak już jest po ptakach, pomyślałem sobie. Skąd marszałek weźmie teraz na to pieniądze? Kiedy więc, zbierając materiały do gazetowego tekstu wysłałem Urzędowi Marszałkowskiemu pytania i w odpowiedzi usłyszałem, że marszałek proponuje spotkanie, spodziewałem się na nim usłyszeć, że marszałek chętnie się tym zajmie, ale dopiero wtedy, gdy unia znów otworzy swój skarbiec. Czy pałac wytrzyma jednak do 2015 roku? Na spotkaniu miło się jednak rozczarowałem słysząc, że marszałek chce przystąpić do działania natychmiast. Bogu dzięki, bo to już naprawdę ostatnia chwila! Proszę sobie porównać widok pałacu zimą 1937 roku i 75 lat później. Na pierwszym planie historycznego zdjęcia występuje pies Sczanieckich, Floks. Kilkaset innych archiwalnych zdjęć Nawry będzie można zobaczyć w przygotowanym przez pana Feliksa Stolkowskiego albumie „Nawra z tamtych lat”, który ma się ukazać w połowie 2013 roku. Szczegóły naszego listopadowego cudu nad Wisłą znajdują się natomiast TUTAJ.
Portal pałacowy, czyli obecnie „strefa niebezpieczna”.
Kto by, w niebezpiecznej strefie, myślał o wycieraniu obuwia? Zresztą o co je wycierać i po co? Kiedyś może, ale teraz?
Przez rozwalone okno na tyłach pałacu widać pozarywane stropy.
Tak te zdewastowane dziś wnętrza wyglądały przed wojną. Tu akurat widać jadalnię.
Rezydencja dzisiaj, oglądana z boku.
W tym miejscu, podczas manewrów w 1932 roku koncertowała orkiestra słynnego toruńskiego 63. pułku piechoty. W archiwum Sczanieckich zachowało się jej zdjęcie, które wykorzystałem pisząc m.in. o szansach na odzyskanie zaginionych, bądź zrabowanych w czasie wojny pałacowych dzieł sztuki i książek. NAWRZE NA RATUNEK Jest o co walczyć, tuż przed wybuchem wojny Jan Sczaniecki wysłał koleją najcenniejsze dzieła ze swojej kolekcji do rodziny w centralnej Polsce. Niestety, pociąg z bezcennym wagonem odjechał z Nawry bodajże 31 sierpnia 1939 roku i do celu nie dotarł. Część obrazów znajduje się dziś w magazynach muzeum w Łodzi. Jeszcze bardziej skomplikowane są losy biblioteki, którą zachwycał się Niemcewicz. Ta była przez kolejnych właścicieli majątku wzbogacana stając się jedną z największych prywatnych bibliotek w północnej Polsce. Przed wojenną zagładą liczyła osiem tysięcy tytułów, szczycąc się chociażby jednym z pierwszych wydań „De revolutionibus orbium coelestium”. Dzieło, wraz z wieloma innymi, trafiło pod opiekę biblioteki uniwersyteckiej w Toruniu, reszta zbiorów poniewiera się dziś jednak po antykwariatach. Te spisane po niemiecku „przygarnęli” natomiast okupanci, dziś można je znaleźć w Berlinie. Książki z Nawry łatwo można rozpoznać. Zmarły w ubiegłym roku Jan Sczaniecki, najmłodszy syn ostatniego właściciela majątku, na polecenie swojego ojca wszystkie dzieła opieczętował, co na jednym z załączonych do tekstu obrazków widać. Poza tym Sczanieccy sporządzili wtedy również spis swojego księgozbioru, a ten znajduje się w rękach spadkobierców.
Jedna z oficyn pałacowych.
Signum temporis. Kiedyś obok pałacu zatrzymywały się inne pojazdy...
Remont rezydencji to jedno, na przywrócenie dawnej świetności parkowi również będzie trzeba wydać fortunę. A może zajmie się tym Instytut Hodowli i Aklimatyzacji roślin, w ramach pokuty za zniszczenie tego wszystkiego?
Perspektywę parku od strony pałacu malowniczo zamyka odnowiony niedawno kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej.
Groby Sczanieckich przy kościelnym murze.

wtorek, 27 listopada 2012

Orzeł nie odleciał... Tak na amen

Zaglądających tutaj mieszkańców Torunia, bądź osoby z miastem związane, proszę teraz o szczerą odpowiedź. Kto z Państwa nie bywał w kinie „Orzeł”? Kto nie wyniósł z niego miłych wspomnień? Myślę, że nikt nie podniesie ręki, bo przez ponad 80 lat, aż do chwili, gdy w 2008 roku projektor w tym miejscu został wyłączony na zawsze, za wahadłowymi drzwiami budynku przy ulicy Strumykowej zawsze czaiła się przygoda. Po uśmierconym kinie nie ma już śladu. W zasadzie, bo choć po remoncie jego siedziby z fasady zniknął neon, to na kamienicy przy ulicy Królowej Jadwigi została jeszcze gablota reklamowa. Obiekt ten trafił jednak ostatnio w objęcia renowacji, a witryna z napisem Kino Orzeł, zniknęła. Spokojnie jednak, lada moment wróci i to w nowej formie. Skontaktowałem się z zarządcą kamienicy, a ten zaproponował, by gablotę zamienić w muzeum „Orła”. W to mi graj! Zbieram zatem pamiątki, by ekspozycja była ciekawa i często zmieniana. Wici pchnąłem już w gazecie, a teraz rozpowszechniam je przez internet. Jeśli ktoś ma ulotki, bilety, czy może plakaty, niech da znać. Proszę. Nie zależy mi na oryginałach, w gablotce, do której mam dostać klucze, pojawią się same kopie. Takie jak na przykład podłączony niżej folder filmu „Indie mówią” z 1937 roku wyświetlony w kinie „As”, jak przed samą wojną przyszły „Orzeł” był nazywany. Być może uda się tam również nieco miejsca poświęcić innym kinom, bo przynajmniej te ze starówki mam całkiem nieźle przekopane. Za każdą pomoc będę jednak niezmiernie wdzięczny. Poza „Orłem”, „Kopernikiem”, „Grunwaldem”, „Bałtykiem” i „Echem” łaziłem także na filmy do „Flisaka”, „Semafora” i „Osy”, ale prawie nic z nich nie pamiętam. Szkoda. Wracając do tych Indii i „Orła”... Film jest reklamowany, jako pokazywany w kolorach naturalnych. Czyżby kolorowy? A może coś pośredniego? Pani Katarzyna Kluczwajd, autorka m.in. „Torunia między wojnami” przygotowuje właśnie książkę o dawnych toruńskich kinach. Kilka jej fragmentów udało mi się już przeczytać, całość zapowiada się wielce obiecująco... W jednym z kawałków poświęconych filmowej przeszłości ulicy Strumykowej jest na przykład wzmianka o tym, że w 1936 roku w „Asie” miał zostać wyświetlony pierwszy w Toruniu film... trójwymiarowy! Jak pysznie zresztą zareklamowany... Po szczegóły odsyłam do książki, a może także i do gablotki przy Królowej Jadwigi 4.
Eksponatów do gabloty mam już sporo - choćby prezentowane tu już wiele razy przedwojenne foldery. Poza tym, na apel w sprawie pamiątek po „Orle” odpowiedział między innymi pan Franciszek Wesołowski, jego wieloletni operator, który wcześniej pracował również w kilku innych toruńskich kinach i w ogóle jest ich chodzącą kroniką. To zdjęcie pochodzi np. z kabiny projekcyjnej „Grunwaldu”.
Większość zdobytych właśnie archiwalnych zdjęć pochodzi z kina „Grunwald”, gdzie mój informator w 1959 roku zaczął pracę, gdy nosiło ono jeszcze przedwojenną nazwę „Mars”. Oj, adres przy Warszawskiej, gdzie jeszcze niedawno się ono znajdowało, to również niezwykły kawał historii toruńskiego kina! Kiedyś już ją zresztą próbowałem opisać. KINO GRUNWALD ŻEGNA SIĘ Z WIDZAMI Na tym zdjęciu wojskową kwaterę X Muzy widać od podwórka, razem ze schodami wiodącymi do kabiny operatora, której wnętrze prezentuje się powyżej i poniżej.
Fotografia pana Franciszka przy przełącznikach na pewno jednak pochodzi z kina przy Strumykowej.
Podobnie jak i fotografia pracowników „Orła” zrobiona na przełomie lat 70. i 80. przez wieloletniego fotoreportera „Nowości” Andrzeja Kamińskiego.
Errol Flynn również w Asie bywał. Jakoś w 1937 roku, jako „Bohater naszych czasów”.
Tak się napełniało projektor. Zapewne w śp. Grunwaldzie.
„Doktór Murek” w reżyserii Juliusza Gardana, na podstawie powieści i scenariusza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Z Franciszkiem Brodniewiczem, Aleksandrem Zelwerowiczem, Mieczysławą Ćwiklińską, Iną Benitą, Lidią Wysocką, Jadwigą Andrzejewską, no i z muzyką Szpilana. Uff, zasapałem się. Na ekrany polskich kin wszedł w kwietniu 1939 roku.

piątek, 23 listopada 2012

Wisło moja...

Bul-Bul Tonę. Nie przywołuję tu francuskiego pływaka, opiewanego w pewnym czerstwym dowcipie. Sam się zatopiłem - w Wiśle, chociaż Wandy w niczym nie przypominam. Miło jest się jednak chodzić po piasku, który tak miło trzeszczy pod stopami i słuchać plusku fal gotowych opowiedzieć tak wiele niezwykłych rzeczy. Wystarczy tylko odpowiednio nadstawić ucha. Wiem, niespecjalnie nam to wychodzi. Już Wernyhora kazał kiedyś słuchać i gdyby nie napatoczył się przy okazji Wyspiański, to by z tego wyszła kolejna totalna klęska narodowa. Wisła pozwala się jednak zasłuchać. Jej mowę można próbować odgadnąć, przykładając do ucha ślimaczą muszlę. To też jest jakiś trop, ale więcej o niej opowiedzą materiały źródłowe, co nie znaczy oczywiście, że trzeba ich szukać w rejonie Baraniej Góry. Pani Dorota Kunicka z Muzeum Etnograficznego w Toruniu uratowała np. przed zniszczeniem wydaną zapewne niedługo po wojnie broszurkę reklamową Państwowej Żeglugi na Wiśle. Podzieliła się nią ze mną, za co jestem ogromnie wdzięczny, bo w książeczce tej są np. cenniki przedstawiające również trasy i tempo podróży – jak dotąd takie rzeczy mogłem jedynie próbować sobie wyobrazić. Być może takie informacje przydadzą się także innym próbującym ogarnąć ten cały dzisiejszy niedo-rzeczny bezwład, zatem publikuję broszurkę w całości, uzupełniając ją dwiema barwnymi relacjami z rejsów Wiślanych. Jedna pochodzi z lat 60. ubiegłego wieku, druga jest natomiast jakieś 20 lat starsza.
Podróż parowcem do Bałtyku? A choćby i na koniec świata! Jestem gotów, w każdej chwili. W Toruniu mogę nawet pomóc portu szukać. Kiedyś mieliśmy trzy, a ponieważ nie dawały sobie rady z nadmiarem statków, przed wojną inżynier Tłoczek, ówczesny główny architekt magistratu, zaprojektował jeszcze przystań pomocniczą dla miejskiego portu głównego. Miała powstać na wysokości Winnicy.
Też bym sobie, pracując na lądzie, odpoczął na wodzie. Bardzo chętnie! Ok., kilka lat temu miałem okazję, jednak apetyt rośnie, w miarę jedzenia. O jakich to jednak wieloletnich zaniedbaniach broszurka wspomina?! Nie chodzi jej chyba, na Boga, o ewentualne niedociągnięcia przedwojenne? Pewnie, że nie, bo do czego się tu przyczepić? Do tych kursujących jej korytem setek statków obładowanych ciężkimi tysiącami ton ładunku? Do tej krystalicznie czystej wody, na której temat nieco dalej będzie można znaleźć kilka słów niemal z pierwszej ręki? Do budowli regulacyjnych wznoszonych z kamienia i faszyny w ten sam sposób przez kilkaset lat? Dziś na ich resztki zwracają uwagę tylko ekologiczni terroryści, którzy patrząc na obrośnięte posadzoną w ten sposób wikliną widzą w Wiśle „ostatnią dziką rzekę Europy”. Gówno prawda, obecne ptasie raje zawdzięczają swoje istnienie wysiłkom inżynierów i robotników sprzed lat. O tym, jak bardzo te faszynowo-kamienne budowle bywały zmyślne, można się zresztą przekonać przeglądając internetowe witryny kronikarzy wiślanych.
„Transport wodny wykonywany jest dzisiaj zaledwie w setkach tysięcy ton”. Zaledwie? Dziś ta liczba robi wstrząsające wrażenie!
„Statki Państwowej Żeglugi na Wiśle utrzymują komunikację pasażerską i turystyczną na przestrzeni prawie 1300 klm.” Ech, gdyby dziś mogły ją utrzymywać przynajmniej na 1/10 tego dystansu...
„Linia Warmijska...” Też bym sobie nią popłynął. Wychowałem się na pograniczu Warmii i Mazur, niedaleko Kanału Elbląskiego. Na własne oczy oglądałem więc ostatnie epizody destrukcji wschodniopruskiej cywilizacji. Później esencję tego obejrzałem w kinie, dzięki „Róży” Smarzowskiego. Oj, biedne wy polskie Ziemie Wyzyskane!
Znów piękny bocznokołowiec... Wyobrażam sobie, jak mogła wyglądać podróż takim statkiem. Tylko tyle mi zostało, bo ostatnie parowce wycofano z Wisły w latach 70. Pozwolę sobie jednak opublikować fragment listu mojego ŚP wuja, Krzysztofa Spandowskiego, który w 2009 roku otrzymał ode mnie niemiecki film propagandowy pokazujący kolorowe brzegi rzeki w czasach okupacji. Wuj odwdzięczył mi się obszerną, barwną i bardzo ciekawą epistołą.
Wisła siedzi we mnie od zawsze i głęboko. Z racji miejsca urodzenia, osobistych z nią doświadczeń od najmłodszych lat, opowieści rodziców, krewnych i znajomych ale też moich studiów i wielu lat pracy zawodowej. Studiowałem inżynierię sanitarną na Wydziale Budownictwa Wodnego Politechniki Gdańskiej a wykład inauguracyjny na pierwszym roku wygłoszony przez profesora Karwowskiego miał tytuł "Drogi wodne najtańszymi drogami transportowymi". Wierzyłem wówczas, że zdrowy rozsądek i oczywiste racje ekonomiczne wezmą w końcu górę nad absurdalna komunistyczną tendencją bezmyślnego niszczenia wszystkiego co może dobrze funkcjonować. Transport wodny na Wiśle właśnie dogorywał, tabor się wykruszał, koordynacja z transportem lądowym nie działała, porty i nabrzeża niszczały, szkody po falach powodziowych nie były usuwane, remonty ostróg regulujących nurt dawno zarzucono, etc... W latach 60-tych wybudowano zaporę wodną we Włocławku, w zamiarze pierwszą z serii, a jak widzimy jedyną. Jej lokalizacja z hydrotechnicznego punktu widzenia jest najgorszą z możliwych, a podyktowana była względami strategicznymi. Wojska Układu Warszawskiego potrzebowały trwałej przeprawy przez największą przeszkodę wodną w tej części Europy. Mosty, nawet najpotężniejsze, są bardzo łatwe do uszkodzenia. Budowa zapory w środku rzeki powoduje że poniżej niej następuje silna erozja dna, jego stałe obniżanie i w efekcie groźba jej zawalenia. Zapora włocławska jest już tego bliska. Dno obniżyło się już o 4 do 6 metrów. Ratunkiem jest wybudowanie kolejnej zapory poniżej, dla uzyskania tzw. efektu podparcia, najlepiej w rejonie Nieszawy. Oczywiście kolejnych poniżej również. Zasadą jest budowanie zapór od dołu rzeki. Za Gierka ogłoszono hucznie program ,,Akcja Wisła", wybudowania kaskady zapór w dolnym biegu Wisły, głosząc że to jego autorski pomysł. Cenzura i służby bacznie pilnowały żeby nikt nie wspomniał, iż projekt ten opracował profesor Narutowicz - późniejszy prezydent RP. Wiek XIX i początek XX-tego były złota erą budownictwa hydrotechnicznego i transportu wodnego. Niestety, Gierkowi nie udało się już naciągnąć zachodnich bankierów na kolejne kredyty. Ciekawy był ten niemiecki film. Sławiono w nim m.in. solidne wały przeciwpowodziowe. Prawda jest taka, że wybudowano je w 20-leciu międzywojennym. Znam to w miarę dobrze, bowiem ojciec mój przed wojną prowadził księgi w ,,Związku Wałowym Niziny Chełmińskiej", a od Twojego dziadka dostałem dokładnie 40 lat temu dziennik budowy wału na odcinku pomiędzy Chełmnem a Grudziądzem. W jego ręce trafił przypadkowo w Cechu Rzemiosł, gdzie nie był nikomu potrzebny. Arcyciekawy dokument obrazujący każdą fazę robót, odbiory jakościowe, odwieczne spory pomiędzy wykonawcą a inwestorem, a także obraz najwyższego profesjonalizmu i sztuki inżynierskiej. Dziennik ten sprezentowałem profesorowi Wesołowskiemu z Politechniki Gdańskiej, kiedy okazało się, że inspektorem nadzoru był jego śp. przyjaciel, sprzed wojny oczywiście. Nota bene nie był to pierwszy wał, stary, XIX-wieczny biegł bliżej Chełmna, istnieje do dzisiaj, jest na nim droga od gazowni, obok Brochu, w kierunku obecnego mostu i dalej na Dolne Wymiary. Rosną na nim stare kasztany. Broch, jak i inne tzw. łachy leżące wzdłuż wału nie są naturalnymi zbiornikami wodnymi lecz wybierzyskami kruszywa dla budowy wału. Przyjaciel moich rodziców -Jan Malinowski- z zacnej rodziny chełmińskich introligatorów, opowiadał mi jak w latach 20-tych jako harcerz płynął żaglówką z Chełmna do Warszawy a herbatę i posiłki gotowali na pokładzie. Zapytałem skąd braliście wodę? - jak to skąd, zza burty, była krystaliczna. Dla mnie to był szok bo żeglowałem po Wiśle w latach 60-tych a woda w niej była dodatkiem do ścieków. Stało się tak na skutek rozwoju wrednych gałęzi przemysłu bez jakichkolwiek oczyszczalni, to samo miasta, które w dużej części do dziś zrzucają ścieki bez żadnego lub tylko częściowego oczyszczenia, rolnictwo sypiące bez opamiętania nawozy a także kopalnie traktujące Wisłę jak wielką rurę kanalizacyjną do której bezkarnie spuszczają potężne ilości wód solankowych. Te solanki bardziej degradują Wisłę niż ścieki komunalne. Mam dużą satysfakcję, że w swoim dorobku zawodowym mam szereg proekologicznych przedsięwzięć, niektóre na naprawdę niebagatelną skalę. Ale o tym innym razem. Jeszcze jedno wspomnienie z dzieciństwa. Gdzieś tak w połowie szkoły podstawowej rodzice zabrali mnie i Marka na zorganizowany przez zakład pracy ojca 4-dniowy rejs statkiem z Chełmna do Gdańska. Był to bocznokołowy parowiec, ,,Wincenty Pstrowski", bliźniak tego z „Rejsu”. Na pokładzie grała zakładowa orkiestra, komin dymił, potężne koła mieliły wodę, towarzystwo liczne i ciekawe, załoga w szamerowanych mundurach, mnóstwo atrakcji. Sielanka nagle została przerwana ok. 20-tej, słońce na niebie a nasza matka postanowiła jak w domowym reżimie zagonić nas do łóżek. Starzy chcieli mieć święty spokój. Można było płakać ale nie przeciwstawić się. Na statku były trzy kategorie noclegów: I klasy - kabiny pod pokładem z miękkimi welurowymi tapczanami, II klasy- kabiny z drewnianymi leżankami, III klasy - ogólnie dostępne ławy na pokładzie. Z racji stanowiska ojca mieliśmy jako nieliczni I klasę. Wszyscy się bawią a my w więzieniu. Ale dobry Bóg nam pomógł, jak tylko się położyliśmy z welurów i podsufitki ruszyły na nas setki pluskiew. Rodzice niechętnie musieli nas ewakuować, na szczęście II-ga klasa była zajęta i dzięki temu resztę rejsu spędziłem na pokładzie. Prawdziwe życie jak wiadomo zaczyna się po północy i mogłem to wszystko podziwiać. A było co, jak to na firmowej wycieczce. Były tańce, śpiewy, ktoś wisiał na relingu i pozbywał płynów i zakąsek. Ale największy podziw wzbudzał kapitan i marynarze. Obsługa takiej potężnej maszynerii, wypatrywanie w świetle potężnego reflektora piaszczystych mielizn, na które i tak się czasem wpadało i trzeba było statek spychać bosakami, budziły ogromny szacunek pasażerów. No i magia munduru. Ta magia była przepotężna. Wszystkie kobiety i dziewczyny pożerały ich oczami. i nie tylko. Była jedna, kilka lat ode mnie starsza, ale bardzo mi się podobała. Nazywała się Kołeczko, jej ojciec był w firmie stolarzem. Jak większość pracowników był inwalidą, jedną nogę miał sztuczną i jedno oko szklane. To była pamiątka spod Stalingradu. W zakładowej orkiestrze grał na skrzypcach i fałszował, ale nie było to dokuczliwe bo inni grali głośniej i tak bardzo nie było tego słychać. W przeciwieństwie do moich rodziców nie zaganiał jej do kabiny, więc bawiła się bardzo aktywnie. Wyraźnie zainteresował się nią marynarz z załogi maszynowej, dwie belki na pagonach, złota kotwica na czapce, czarny wąsik, uwodzicielskie spojrzenie. Nie bez wzajemności. Orkiestra grała, noc, księżyc, marynarz co rusz niby to służbowo przechodził obok, ona odprowadzała go wzrokiem, a po którymś razie od niechcenia, powoli poszła korytarzem w kierunku dziobu. A ja za nią. Kiedy wyszedłem za załom przy schodkach ona znikała za uchylonymi drzwiami, po chwili wysunęła się głowa w białej czapce ze złotą kotwicą szybko omiotła wzrokiem korytarz w lewo i prawo i drzwi się zatrzasnęły. Podszedłem, lśniła na nich złota tabliczka ,,Maszynownia. Wstęp wzbroniony". Usiadłem na ławeczce przy kabestanie kotwicy dziobowej, skąd miałem wgląd w korytarz. Gdzieś po pół godzinie drzwi się uchyliły, głowa w czapce omiotła korytarz i się cofnęła, dziewczyna wyszła i dopinając ramiączka poszła w kierunku muzyki na rufie. Marynarz wyszedł po kolejnej minucie, niedbale, uśmiechnięty, czapka z tyłu głowy, widocznie zadowolony. Wówczas postanowiłem że zostanę marynarzem rzecznej floty.
„Wincentego Pstrowskiego”, przed wojną „Władysława Sikorskiego” widziałem na jednym zdjęciu, gdy stał zakotwiczony przy toruńskim nabrzeżu. Postaram się ten widok skopiować i tu umieścić. Szkoda, że trafiłem na niego nieco ponad rok po śmierci wuja.
Oto ten film. Wtedy był objawieniem, dziś jednak pewnie wszystkim pasjonatom Wisły jest dobrze znany. Mimo wszystko do dziś, choćby dzięki kolorom, robi wrażenie. Niemcy nakręcili go wiosną 1943 roku, gdy dożynali warszawskie Getto. Tam wszystko zasnute było dymami, a tu soczyste barwy – zieleń i czerwień cegieł Atlantydy Północy czekającej na swą bliską zagładę. No i ten barwny Toruń z tamtych ponurych lat... Tabela tras, dystansów, czasów podróży i opłat. Niezwykle cenna dla tych, którzy Wisłą mogą podróżować tylko dzięki literaturze. Czyli również dla mnie. W bardzo młodym wieku płynąłem co prawda statkiem pasażerskim do Ciechocinka, ale bałwan jednak skończony, pamiętam z tej wycieczki tylko wszechogarniającą nudę. Patrzyłem w lewo, patrzyłem w prawo i nic się nie działo. Widziałem same dłużyzny, a gdybym tak spojrzał choć na nazwę statku i ją zapamiętał..!
Statki linii Gdańskiej. Patrzę, liczę i cholera mnie bierze!
Rozkład jazdy. Proszę patrzeć, czytać i pakować walizki... Tabela opłat bagażowych znajduje się nieco dalej. Statkiem można przetransportować nawet motocykl z przyczepą! Posiadacze Junaków i Sokołów są jednak dziś w kraju równie rzadkimi krukami, co sternicy rzecznych statków. Żegluga Państwowa oferowała wtedy stałe rejsy od Krakowa? No proszę, a cztery lata temu, gdy jeszcze w sprawie Wisły na naszym północnym odcinku można było mieć nadzieje, słyszałem niezwykłe opowieści o człowieku, który dotarł królową polskich rzek kawałek za Warszawę..
Przystań w Warszawie. Fajna!
Ponownie spoglądam na tę rzeczną flotyllę i żółć zalewa mnie jeszcze bardziej.
Zniżki.
Opłaty za spanie i jedzenie na statkach.
Kabina sypialna II klasy, zatem chyba najwyższej na statkach PŻnW. Podobnie wyglądała ta, w której kimałem w 2008 pod zaporą we Włocławku, płynąc ciągnącym barkę holownikiem z Płocka do Fordonu. Pisałem wcześniej, że byczo się śpi w pociągach sypialnych, ale nawet stukot kół na szynach nie kołysze tak wspaniale, jak rzeczne fale. Do tego jeszcze, przed snem, nasłuchałem się opowieści wilków żeglugi śródlądowej, a ci mają gadanego! Ich opowieści, razem z transportem rzecznym, idą właśnie w diabły. Następców nie ma, a jeśli kiedyś się pojawią... Powstającej właśnie dziury pokoleniowej nikt nie załata.
Opłaty bagażowe. Gdyby ktoś potrzebował...
Bar na statku. Miło by było zakrzyknąć – Bar wzięty! Tylko gdzie go szukać?
Toruń ekspozyturą? O tempora, o mores!
Nie wiem, z którego roku pochodzi ta broszurka, cena tego 20-stronicowego druku reklamowego pozwala jednak odnieść się jakoś do wydrukowanych w nim cen biletów.