Zima w tym roku będzie sroga, w każdym razie na to wskazują
koty. Nie mają dna, chociaż są dwa, jedzą za dziesięciu. Poza tym zaszywają się
w różnych dziwnych miejscach. Czasami bardzo dziwnych, bo słowo daję, ja małej
do pralki nie wsadziłem. Wlazła sama.
Gdzieś zniknęła, zacząłem jej szukać i przez zupełny
przypadek w bębnie znalazłem…
Jeszcze zdziwiona była tym, że ja się jej dziwię.
No po prostu niektórym to się już całkiem w kitach
poprzewracało.
Kilka dni przed wyborami, swoich ludzi w Toruniu odwiedził prezes PiS. W naszej redakcyjnej bazie foto mignęły mi później zdjęcia ze spotkania w Dworze Artusa. Na jednym z nich dostrzegłem coś jakby kawałek głowy prezydenta Michała Zaleskiego. Trochę mnie zatkało, więc się przy tej fotografii zatrzymałem. Kawałek głowy był jednak mały i zacieniony, poza tym nie chciało mi się wierzyć w to co widzę, więc nie uwierzyłem. Nieco później kolega oświecił mnie, że oczy mi jednak nie szwankują. Prezydent Torunia na tym spotkaniu był. W wieczór wyborczy również zresztą odwiedził sztab PiS.
Ja rozumiem, że polityka jest sztuką wyborów, jednak nawet politykom potrzebny jest czasami kręgosłup.
Dołączam zdjęcie pochodu pierwszomajowego z 1997 roku. Na fotografii z archiwum „Nowości” prezentuje się Michał Zaleski, wtedy jeszcze jeden z trzech muszkieterów Sojuszu Lewicy Demokratycznej, z brodą i razem ze swoimi kolegami – Marianem Frąckiewiczem i do niedawna jeszcze posłem, Jerzym Wenderlichem.
Raz na jakiś czas z wody wyłaniają się zatopione miasta,
odzywają się dzwony pochłoniętych przez żywioł kościołów. Tak się dzieje w
bajkach, podobnie bywa jednak również w rzeczywistości.
Chociażby teraz, kiedy Wisła niemal wyschła i chwali się
swoimi skarbami, odsłaniając m.in. szkielety wraków.
Na przykład dwóch wraków pod Bobrownikami.
Dwóch z siedmiu, jakie leżą w tej okolicy. To dość specyficzne
miejsce, przekopując gazety sprzed wieku, kilka razy natknąłem się na
informację o tym, co na bobrownickich płyciznach utknęło.
Na tych nieszczęśnikach swoje piętno odcisnęły jednak nie
mielizny, ale wojny. Pierwsza jednostka została zatopiona przez bolszewików w
1920 roku.
Drugą, najprawdopodobniej parowiec „Spółdzielnia Wisła”
posłały na dno niemieckie bombowce we wrześniu roku pamiętnego.
Oba leżały mi na sercu już od lat. Raz przepłynąłem nad nimi
podróżując holownikiem z Płocka do Fordonu. Mieliśmy jednak na holu wielką
barkę, na zaporze we Włocławku zwiększono więc zrzut wody, żebyśmy mogli
przepłynąć na fali nad zdewastowanym dnem rzeki. Zobaczyłem więc wtedy tylko
żółte boje oznaczające spoczywające w sąsiedztwie zagrożenie. Relację z podróży
i zdjęcie znaku kiedyś już tu wrzuciłem. Teraz wreszcie udało mi się zobaczyć
to, przed czym boja ostrzega.
Szkoda, że stało się to na wariackich papierach. We wtorek
wieczorem okazało się, że upadła koncepcja tekstu przewidzianego na dwie strony
magazynu. W środę teoretycznie wszystko powinno być gotowe, my zaś, razem z
fotoreporterem, dopiero wtedy ruszyliśmy w teren, bez żadnego przygotowania. Cóż,
trzeba mierzyć siły na zamiary.
Z brzegu niewiele było widać, łódź udało nam się jednak
załatwić praktycznie od ręki. Dzięki panie Marianie.
Z wody wszystko wygląda ciekawiej. Na zdjęciu zamek w
Bobrownikach.
Przy okazji bardzo przepraszam, ale nie zauważyłem na czas,
że mam upaprany jeden obiektyw.
Trafiliśmy na jakiegoś ptasiego modela…
Który na nasz widok najwyraźniej chciał podnieść swój
autorytet udając godło.
Przy wraku z 1920 roku udało nam się wysiąść, wokół statku
osadziło się sporo piasku.
Tożsamość zatopionych pod Bobrownikami statków jest
dyskusyjna. Większość źródeł podaje, że w starciu z bolszewikami na dno poszedł
służący we flotylli wiślanej „Moniuszko”. Okręt ten (zmobilizowany, więc ta
nazwa mu przysługuje), miał być jednak później wydobyty, by pływać po
królowej polskich rzek przez kilka dekad.
Te żałosne szczątki nie mogą więc należeć do niego.
Rozwiązania zagadki szukałem na brzegu. Od wędkarza, którego
zapytałem o łódź dowiedziałem się, że statek płynął z pomocą Warszawie. Został
ostrzelany przez rosyjskie działa ustawione na górkach pod Bobrownikami.
Załodze udało się jeszcze dopłynąć do kępy wiślanej, która wtedy się tam
znajdowała. To w każdym razie opowiadała mu mama, która urodziła się w 1914
roku i cały czas mieszkała w Bobrownikach.
Susza pozwala zobaczyć wraki, ale jest też dla nich zgubna. Poprzednio,
kiedy Wisła opadała tak nisko, z rzeki słychać było łomot młotków. Pozostałości
statków były rabowane przez poławiaczy złomu z obu brzegów – dobrzyńskiego i
kujawskiego. Przepraszam, że zapytam: gdzie jest konserwator zabytków? Co na to
opiekunowie miejsc pamięci narodowej? Ile mamy podobnych pamiątek z sierpnia
1920 roku?
I tych z września 1939 roku?
No dobra, na wraki się już napatrzyliśmy…
A jak te statki wyglądały w bardziej naturalnych dla siebie
warunkach? Oto jeden z nich – „Chopin”. Zdjęcie zostało zrobione w latach 30. i
trafiło do rodzinnego archiwum Tadeusza Pokrzywnickiego.
Cóż nam zresztą po „Chopinie”, pod Toruniem mieliśmy jeszcze
większy skarb. W Kaszczorku na brzegu Drwęcy, przy jej ujściu do Wisły, stał „Kiliński”.
Statek, który w 1920 roku pod banderą Rzeczypospolitej
walczył z bolszewikami, służąc w tej samej flotylli co wrak spoczywający pod
Bobrownikami.
„Kiliński”, rocznik 1899, przetrwał do pierwszej połowy lat
90 XX wieku. Służbę kończył na lądzie, jako hotel. Pamiętam, że miał dość
specyficznego właściciela, jednak w chwili swojej śmierci był chyba ostatnim z
wiślanych bocznokołowców, na dodatek statkiem z wojenną przeszłością. Nie wiem,
kto podpisał dokument posyłający „Kilińskiego” na złom. Wiem jednak na pewno,
że ten ktoś powinien za życia cierpieć męczony co najmniej poważnymi wyrzutami
sumienia, by później smażyć się w piekle na głębokim oleju.
Swoimi trzema zdjęciami „Kilińskiego” podzielił się ze mną
pan Janusz Papierkiewicz, któremu bardzo za to dziękuję.
Podczas pospiesznego polowania na wraki nie udało nam się
niestety dotrzeć do pozostałości XVIII-wiecznej barki pod Bógpomożem. Zabrakło
na to czasu. Z tego samego powodu musiałem również odłożyć na później
poszukiwania berlinki z cegłami, której dziób przy tak niskiej wodzie powinien
być widoczny przy lewym brzegu Wisły na wysokości Winnicy. W Toruniu
pojechaliśmy jeszcze tylko na Kępę Bazarową, gdzie rzeka odsłoniła pozostałości
przystani oraz XIX-wiecznych mostów.
Może zresztą i starszych. Pierwszy drewniany most w tym
miejscu został zbudowany w latach 1497 – 1500, ostatni (na zdjęciu) spłonął na
początku lipca roku 1877. Przez ten czas mosty były niszczone przez lód, ogień
i różne operujące w rejonie Torunia armie. W praktyce oznaczało to, że co kilka
lat most był w zasadzie w całości odbudowywany.
Ślady mostów wyłaniają się z wody również w innych
miejscach. Tu na przykład mamy najprawdopodobniej pozostałości przeprawy
wojennej z lat 1940 – 1945. Fragmenty konstrukcji są doskonale widoczne z mostu
drogowego.
Buszujący nad rzeką koledzy dopatrzyli się już reliktów co
najmniej pięciu toruńskich mostów. Poza tym drogowym z czasów wojny, przeprawą
XIX-wieczną, złowili również m.in. prawdopodobne pozostałości mostu
wzniesionego przez saperów na początku I wojny światowej. Drewniane belki widać
po zachodniej stronie starej przeprawy drogowej. Na zdjęciu natomiast
prezentują się jeszcze pozostałości mostu z czasów okupacji.
Zanim damy się oczarować nocy świętojańskiej proponuję nieco
potrenować gardło. Trzy, cztery:
Wiła wianki, rzucała je do falującej wody.
Wiła wianki, rzucała je do wody…
Chyba już tak kiedyś jakiś wpis zaczynałem. O ile się jednak
nie mylę, ten post jest sześćsetnym na stronie, trudno to wszystko spamiętać. Z
tej okazji postanowiłem napisać o czymś miłym i pięknym. O Włęczu, a konkretnie
zorganizowanej tam Nocy Świętojańskiej.
Włęcz znajduje się na końcu świata, a ten koniec jest bardzo
malowniczo oblewany przez Wisłę. Jeszcze przed wojną był dużą wsią liczącą
ponad 50 domów, z ładnym starym cmentarzem i murowaną szkołą. Pierwszy raz
trafiłem tu w 2008 roku. Trochę trudno było mi już kontemplować widoki, bo
jechaliśmy wtedy rowerami z Torunia, przez Ciechocinek i Nieszawę, gdzie
przeskoczyliśmy promem Wisłę. We Włęczu
nieco dawało więc już znać o sobie zmęczenie materiału, a na dodatek
trzeba było się spieszyć, bo w powietrzu wisiała burza. Miejsce jednak
zapamiętałem, dzięki mnogości opuszczonych ceglanych domów. Dwa lata później
wróciłem tu, bo okazało się, że wokół dawnego menonickiego osiedla kręci się sporo bardzo ciekawych ludzi.
Dzięki nim Włęcz, gdzie – jak mówił śp. pan Michał Kokot – w
koronach drzew słychać szum dziejów, stał się miejscem prawdziwie magicznym.
Opuszczone domy, na które zwróciłem uwagę w 2008 roku już w
większości nie istnieją. Mamy tam jednak drewnianą chatę, którą się staramy
uratować.
Kantorówka pochodzi z końca XVIII wieku.
Stoi przy cmentarzu, który został kilka lat temu
uporządkowany przez wolontariuszy grupy Tak Trzeba. Relacji z tej akcji proszę
szukać w archiwum „Piątej strony”. Na zdjęciu poniżej widać cmentarną
dzwonnicę.
Na pierwszy rzut oka chata nie wygląda dziś może najlepiej. Resztki
strzechy zniknęły pod plandeką, część ścian nadaje się do wymiany. Ogromnym
sukcesem jest jednak to, że dom w ogóle stoi. Ratowany jest przez społeczników,
którzy nie mogą pod tym względem w pełni rozwinąć skrzydeł. Dom formalnie
należy do koncernu Energa, chociaż energetyczny gigant do niedawna nie był
świadom, że go posiada. Na elektryzujących planach widniała tylko
działka.
Po długich negocjacjach udało się osiągnąć porozumienie. Energa
użyczyła wiekową nieruchomość toruńskiej parafii ewangelicko-augsburskiej, do
której należy sąsiedni cmentarz i związana z nim kantorówka teoretycznie
również powinna. Jesienią koncern ma
podjąć decyzję, czy przekaże chatę parafii na własność.
Ten stan zawieszenia powoduje jednak, że nie można się
starać o poważniejsze fundusze na remont. Wokół chaty toczy się więc walka o
jej przetrwanie. Jak widać, skuteczna. Dom został posprzątany i zabezpieczony.
Pod koniec ubiegłego roku doczekał się też nowej ściany zbudowanej w miejscu
starej, która się zawaliła. Swoją drogą, z tym również było sporo kłopotów, bo
przygotowane na ten cel belki, zdobyte dzięki pomocy Nadleśnictwa Dobrzejewice,
ktoś ukradł.
Mimo wszystko Matka Boska Skępska, razem z Michałem Kokotem,
który rozpoczął akcję ratowania chaty, najwyraźniej tam z góry patrzą na Włęcz i czuwają.
Skoro już odwołuję się do sił nadprzyrodzonych… Bóg musiał
mieć wyjątkowy nastrój, kiedy stworzył Włęcz, a natura i człowiek dodatkowo jeszcze
jego dzieło wzbogacili. Robią to do dziś. Chata, choć ledwo trzyma się ziemi,
została zamieniona przez zaangażowanych w jej ratowanie ludzi w prawdziwą chatę
rozśpiewaną. Miejsce, w którym odradza się tradycja. Społecznicy z Czernikowa i
Osieka obchodzą tu wszystkie święta. Zorganizowali m.in. Dziady, jakich by się nie powstydził Mickiewicz. Spod
tej strzechy wyszedł również orszak kolędników, który doprowadził do przywrócenia
tego zwyczaju w Czernikowie. Między innymi za to Dariusz Chrobak, regionalista
i dyrektor czernikowskiej Szkoły Podstawowej, oraz włęcki mistrz ceremonii, został uhonorowany w 2015 roku
Złotą Karetą „Nowości”, z czego jestem dumny.
Na zdjęciu ściana chaty ozdobiona pamiątką z powitania
wiosny.
Jeżdżę do Włęcza często. W kółko fotografuję te same
krajobrazy i nie mogę przestać się nimi zachwycać. Tu nawet wyłażące spod
śniegu błoto wygląda tak, że można o nim opowiadać wierszem. A gdy się do tego
doda jeszcze chatę i te wierzby, tak bardzo polskie, choć o olęderskich
korzeniach, to w głowie zaczyna się rodzić poemat.
Noc Świętojańska w takim miejscu i towarzystwie musiała być
więc wyjątkowym przeżyciem…
Paliło się ognisko…
A przy nim się tańczyło…
I śpiewało.
A przed chatą, zamiast pleść trzy po trzy, można było zająć
się pleceniem koszyków.
Albo kapeluszy.
Koszyki bardzo polecam, w domu mamy ich już kilka. W razie
czego służę namiarami na panią koszykarkę.
Włęcz leży na ziemi dobrzyńskiej. Stroje regionalne, jak
zawsze podczas wszystkich organizowanych tu uroczystości, były bardzo mile
widziane.
Ktoś się za mną włóczy wciąż ... Któż? To Marzanna!
Dobra, dość gadania. Już czas.
Wiła wianki, rzucała je do falującej wody
Wiła wianki, rzucała je do wody…
Woda zbyt falująca tym razem nie była. Chata we Włęczu nie
stoi nad głównym nurtem Wisły, ale nad odnogą rzeki oddzielającą od lądu
Zieloną Kępę, największą wyspę wiślaną w okolicy. Swoją drogą Kępa zasługuje na
osobne opracowanie.
Normalnie niski stan wody może tylko cieszyć. Korzystając z
okazji można wtedy, brodząc w wodzie, dotrzeć na wyspę pieszo, przy okazji
odciskając w mokrym piasku swoje ślady obok zostawionych wcześniej stempli
łosich kopyt. Tym razem jednak bardzo by się przydało, gdyby w korycie płynął
wartki potok, zamiast niego niestety jednak była kałuża.
Była to druga noc świętojańska zorganizowana przy chacie we
Włęczu. W środku tygodnia, zatem w nieco ograniczonym gronie stałych bywalców,
ale za to w bardzo miłej rodzinnej atmosferze. Nieco inaczej, niż rok temu.
Wtedy też oczywiście było miło, ale wyszła z tego duża impreza, a na koniec
zaczęło strasznie lać.
Tu jest filmik z włęckiej nocy świętojańskiej A. D. 2014.
I już tak zupełnie na koniec, skoro jest on filmowy – kolęda
w chacie i jej okolicach. Polecam i zapraszam pod strzechę.