niedziela, 14 sierpnia 2011

Pod Carskimi Wrotami, z ikoną Denikina w tle

Niech będzie błogosławiony region, po którego zarośniętych, ale jakże często ciekawych ścieżynach, mam przyjemność chodzić! Uwielbiam cię, moja kraino pełna niespodzianek! Za to, że jesteś tak zróżnicowana i za to, że, choć nękam cię od tak dawna, nadal zaskakujesz mnie swoimi urokami!
Tym, że dziennikarz chwyta czasami Pana Boga za nogi oglądając rzeczy na ogół dla ludzi zakryte, już się tu kilka razy zachwycałem. Za zamkniętymi drzwiami miewam okazję podziwiać rzeczy intrygujące, w Toruniu takich miejsc nie brakuje... Własne wrażenia można opisać, zamieniając przy okazji gazetę w latający dywan i korzystając z papierowo-słownego paliwa, zabierać przy okazji w taką podróż jej Czytelników. Znacznie ciekawiej tropi się jednak miejskie tajemnice w większym towarzystwie, tym bardziej, że na ogół, to towarzystwo dorzuca sporo od siebie, bo z odwiedzanymi miejscami samo było kiedyś związane. Przy okazji można więc złapać wiele ciekawych historii. Korzystając z wakacji, postanowiłem zatem zorganizować kilka wycieczek w poszukiwaniu tego, co na ogół jest w Toruniu niewidoczne dla oka – przynajmniej na jego pierwszy rzut.
No i niech mi ktoś powie, czy to miasto nie jest intrygujące?! Podczas pierwszej wyprawy pod bramą Fortu V stawiło się prawie 300 osób. Zgodnie z prawami natury, z każdą kolejną wizytą, lista atrakcji przewidzianych do zobaczenia, powinna się kurczyć, ja już jednak poważnie myślę o przyszłym lecie. Dzięki propozycjom poszukiwaczy toruńskich tajemnic, rozkład wędrówek na lato 2012 jest już w zasadzie kompletny.
Zgodnie z ideą, „Nowości” otwierają zamknięte drzwi i organizują przewodnika, który po świecie za nimi schowanym, wszystkich oprowadzi. Zadanie wcale nie jest takie łatwe, jakby się to mogło wydawać. Główną przeszkodą przeważnie nie jest jednak opór dzierżącej klucze materii, lecz liczebność zwiedzających. Cerkiew na Mokrem zaproponowałem z pewną nieśmiałością, spodziewając się frekwencyjnej mizerii. Świątynia jest ciekawa, ale malutka. Ja bym do niej poleciał na jednej nodze, ale przecież to, co mnie ciekawi, nie musi być interesujące dla innych. Cóż, zwiedzanie mieliśmy zacząć w zeszłą sobotę o godzinie 11. Ja się tam pojawiłem jakieś trzy minuty po i z trudem wepchnąłem się do przedsionka. Z tego, co opowiadał ksiądz Mikołaj Hajduczenia, proboszcz toruńskiej parafii prawosławnej, którego wcześniej nie musiałem namawiać, by otworzył nam cerkiew i został naszym przewodnikiem, nie słyszałem prawie nic. Nie żałowałem, już tu kiedyś byłem, słuchałem, opisałem... Wiedziałem więc, że ten kościółek wart jest nie tylko mszy, ale również tego, by tkwić gdzieś koło jego drzwi w ludzkim ogonku.
Przeciskałem się zatem przez tłum jednak, choć się tego nie spodziewałem, po ponad godzinie wyleciałem z cerkwi uskrzydlony kolejnym odkryciem. Niebagatelnym! Toruńska cerkiew ma bardzo ciekawe korzenie, które tkwią na ogół we Włocławku i Aleksandrowie Kujawskim, skąd przed wojną, do ówczesnej stolicy Pomorza, trafiło wyposażenie likwidowanych świątyń. Dawna Kongrsówka pozbywała się wtedy „cebulek”, u nas jednak trzeba było je stworzyć, w mieście stacjonował przecież wielki garnizon, którego wielu żołnierzy zostało skierowanych nad Wisłę z kresów. Poza tym, po 1920 roku, przez Toruń przewinęła się też spora grupa białych emigrantów. Niektórzy się tu nawet osiedlili. Rok 1920 cisnął również pod Toruń internowanych po wojnie z Bolszewikami sprzymierzonych wtedy z Polakami Ukraińców. Niektórzy tu zostali. Mniej lub bardziej dobrowolnie.
Sercem przedwojennej toruńskiej parafii został wydzierżawiony od ewangelików zbór na Rynku Nowomiejskim. Na początku cerkiew służyła wojsku, a jej proboszczem został w 1922 roku ksiądz kapitan Stefan Rudyk, który 43 lata później, jako metropolita Stefan, stanął na czele całego polskiego prawosławia.
No tak, przed wojną toruńska parafia prawosławna, której wojskowe szeregi zasilili również cywile, liczyła dobrze ponad 1000 dusz. W 1939 roku Niemcy kazali przenieść ikonostas i ikony na Mokre i tam zaczęła się bieda, która stała się szczególnie dotkliwa po tym, gdy miasto zajęła Armia Czerwona. NKWD nie próżnowało, w czasach, gdy „transporty ludzi szły na Wschód”, wielu wywiezionych torunian było wiernych prawosławiu. Dziś ta społeczność się powoli odradza, ja się tu jednak zachłystuję wielokulturowością regionu, a tej, pod tym względem, największe skarby przyniosło międzywojnie.
Z naszej niedawnej redakcyjnej wycieczki wróciłem uskrzydlony, energii dodał mi niepozorny obrazek, który wisi na ścianie toruńskiej cerkwi.
- Ta ikona również trafiła do Torunia z Włocławka, tamtejszej cerkwi podarował ją ojciec Denikina – powiedział mi podczas zwiedzania ksiądz Hajduczenia, wskazując zawieszony na ścianie święty obrazek.
- ???!
- No wie pan, ten generał...
Denikin panu mówił wiele, skąd jednak wzięło się tu nazwisko białego dowódcy, którego na przełomie 1919 i 1920 roku tylko krok dzielił od zdławienia bolszewickiej rewolucji?
- Bo on się urodził pod Włocławkiem - sprowadził moje zdumienie na niemal ojczystą ziemię ksiądz Hajduczenia. – Jego ojciec był rosyjskim oficerem, matka jednak była Kujawianką, przyszły generał doskonale mówił po Polsku...
Czy muszę tłumaczyć, dlaczego znów zachwyciłem się tym, że ziemia po której stąpam, jest tak żyzna, jeśli chodzi o niesamowite opowieści? A przecież Denikin jest kolejną postacią, która jest związana z rewolucją i pojawia się w krainie, pozornie tak od Wschodu płonącego czerwonym ogniem odległej.
Nasz krajan przeszedł ze swoją armią przez niemal całą Rosję, został przez Bolszewików pobity, gdy od Moskwy dzieliło go niecałe 400 kilometrów (co to jest w porównaniu z rosyjskimi bezkresami?). Gwóźdź do trumny wbił mu Józef Piłsudski, słusznie kombinując, że z Rosją czerwoną nikt na Zachodzie nie będzie chciał rozmawiać, jeśli jednak kraj carów wybieleje, polski problem stanie się bardzo poważny. Na froncie polsko-bolszewickim umilkły więc na moment działa, dając przyduszonym towarzyszom Lenina czas na rozprawę z Denikinem, który na własne oczy, jako pierwsze, gdy go wydała na świat matka Polka, zobaczył Kujawy. Mimo regionalnego zaciekawienia, przyznaję tu jednak rację Piłsudskiemu.
UWAGA, CIĄG DALSZY MOICH ZACHWYTÓW MOCNO SIĘ ZDEZAKTUALIZOWAŁ. GENERAŁ BAŁACHOWICZ JEDNAK NIE MIESZKAŁ W BYDGOSZCZY, ALE MIAŁ BARDZO CIEKAWY ŻYCIORYS, WIĘC GO NIE WYRZUCAM, TYM BARDZIEJ, ŻE PO 1920 ROKU NA TERENIE OBECNEGO KUJAWSKO-POMORSKIEGO INTERNOWANYCH ZOSTAŁO WIELU LUDZI Z JEGO ODDZIAŁU.
Schedę po pokonanym Denikinie przejął baron Piotr Wrangel, również generał. Ten także został przez komunistów zmuszony do ucieczki. W Toruniu, w latach 20. przez moment mieszkała podobno jego córka. Osiedliła się tu, gdy w tym czasie, w sąsiedniej Bydgoszczy, mieszkał generał Stanisław Bułak-Bałachowicz – polski Tatar, kolejne wcielenie Kmicica. Pewien historyk znad Brdy, który tropił jego losy opowiadał mi, że przyszły generał był w czasie I wojny dowódcą oddziały rosyjskiej kawalerii. Prowadził wojnę podjazdową tak skutecznie, że podobno niemieckie matki straszyły nim swoje dzieci. Po wybuchu rewolucji październikowej, Bałachowicz dołączył ze swoją dywizją do wojsk generała Wrangla, ten jednak bardzo obawiał się zagończyka, kazał go więc aresztować. Jednak, gdy przyszło co do czego i ekipa, która miała dokonać aresztowania pojawiła się na horyzoncie, rosyjscy żołnierze Bałachowicza zaczęli dzwonić szablami, operacja zakończyła się więc fiaskiem. Co nie udało się Wranglowi, powiodło się Bałachowiczowi i to on ostatecznie osaczył białego barona. Przymknął go w chwili, gdy ten, wraz z kasą swojej armii, próbował się ewakuować. Tatar złapał Rosjanina i puścił go wolno, ale w skarpetkach. Kasę zatrzymał, a przy pomocy jej zawartości, wypłacił armii Wrangla zaległy żołd, dzięki czemu jego popularność jeszcze wzrosła.
Później, razem z częścią oddziału, znów złożonego w znacznej mierze z Rosjan, Bałachowicz przebił się do Polaków. Walczył z Bolszewikami, by, jako żołnierz formacji sojuszniczej, zostać po wojnie internowanym. Wyszedł jednak, zamieszkał w Bydgoszczy, a później znów dosiadł konia w 1939 roku. Zorganizował wtedy oddział ochotniczy, bił się na jego czele w obronie Warszawy – znów podobno bardzo skutecznie, by po wrześniowej klęsce od razu przystąpić do szkolenia oddziałów armii podziemnej. Wiosną 1940 roku w stolicy, sędziwego generała dopadło Gestapo. Niemcy otoczyli dom, w którym mieszkał i wpajał akurat konspiratorom tajniki wojny podjazdowej. Gdy faszystowska bezpieka wyprowadzała Bałachowicza, ten pono rzucił się na gestapowców. Zabili go, ale generał wcześniej zatłukł podobno jednego z nich na śmierć, choć jego jedynym orężem była zwykła laska. Dzięki temu jednak wszyscy jego podwładni, korzystając z zamieszania, uciekli.
Ciekawe, prawda? Wszystkie te historie są jakoś powiązane z Toruniem i jego okolicami, każda jednak odbija się echem po dalszym świecie. Po kujawsko-pomorskiej ziemi nie można więc stąpać spokojnie. Trzeba zaglądać pod jej każdą bruzdę, w każdy kąt, otwierać każde drzwi. Cholera wie, jakie jeszcze skarby się za tym wszystkim kryją!?

Obecna cerkiew ma protestanckie korzenie. Kaplica powstała w drugiej połowie XIX wieku i na początku służyła luteranom.
Twarze, światła, oczy...
Święty Mikołaju... Opowiesz, jak tu było?
W krainie toruńskiego gotyku, prawosławna świątynia na Mokrem jest wyjątkowym przykładem sakralnego budownictwa drewnianego. Mam wobec niej dług, jaki niechcący, zaciągnąłem w szczenięcych latach. W czasach, gdy byłem dzieckiem w kolebce i takim, które dopiero ją opuściło, moim kościołem parafialnym była świątynia Chrystusa Króla. Czasy były jednak trudne, a parafia Matki Boskiej Zwycięskiej stanowiła jedno z głównych gniazd opozycji, zamiast więc latać na Kościuszki, na msze często byłem prowadzany na Podgórną. Kiedyś jednak ojciec, ze mną na rękach, przeszedł na drugą stronę ulicy i zajrzał do cerkwi. Pamiętam to. Pamiętam również, że nieświadomy tego, że w przyszłości zostanę tropicielem i fanatykiem wielokulturowości, powiedziałem, że mi się tu nudzi i zaproponowałem powrót do poprzedniej „bozi”. Cóż, początki bywają trudne... Z czasem dość radykalnie zmieniłem punkt widzenia. Kościół księdza Kardasza z przyjemnością oglądam z zewnątrz, znacznie bardziej obiecujące wydawało mi się jednak to, co kryło się za drzwiami sąsiadów. Będąc młodym dziennikarzem, nie przepuściłem zatem okazji, by kilka lat temu ten obiecujący próg przekroczyć. Wyszedł z tego całkiem fajny tekst, ja stanąłem twarzą w twarz ze starymi ikonami, stawiłem czoła błędom dzieciństwa... Nie wlazłem jednak na chór, a bardzo miałem na to ochotę. Tym razem się udało, drewniane schody zaskrzypiały pod moimi butami, spojrzałem na wszystko z góry otoczony stosami modlitewników w starocerkiewnosłowiańskim... Spojrzałem na wszystko z góry i sięgnąłem po aparat, by zrobić zdjęcie.
Uwielbiam cerkwie, bo w ich bizantyjskich wnętrzach (o ile nie są one zapełnione współczesnymi malowidłami w stylu późnego Walta Disneya) wciąż kryje się duch, który gdzieś zapodział się rzymskim katolikom i zupełnie obcy jest surowym kościołom protestanckim. Jak się spodziewałem, patrząc z wysoka, zobaczyłem wiele, znów jednak zabrakło mi lampy błyskowej, by to bogactwo wrażeń przekazać. Chyba wreszcie muszę ruszyć na zakupy...

Pisałem niedawno w gazecie, że toruńska cerkiew z zewnątrz wygląda niepozornie, ale to tylko pozory, bo jej wnętrze jest bardzo ciekawe. Znałem je, ale nie miałem pojęcia, jakie kryje skarby. A te pochodzą na ogół z innych świątyń prawosławnych w regionie. Cerkwie zostały przed wojną rozebrane, część ich wyposażenia trafiła do Torunia, najpierw do dawnego zboru na Rynku Nowomiejskim, a później tu, na ulicę Podgórną, czy też raczej Świętego Mikołaja, bo jeśli się nie mylę, taki właśnie cerkiew posiada meldunek. Od 2008 roku, gdy, dzięki wysiłkom księdza Hajduczeni, odbijająca od Podgórnej sąsiadująca z cerkiewką uliczka, zmieniła nazwę. Cholera, działo się to tak niedawno, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak się ta ścieżyna wcześniej nazywała...
Z wewnętrznych cerkiewnych skarbów, najpierw rzuca się w oczy XIX-wieczny ikonostas, który do Torunia przywędrował z Włocławka, gdy tamtejsza główna świątynia prawosławna została na początku lat 20. rozebrana. Trudno się dziwić temu, że rzuca się w oczy, sam wciąż spogląda na wiernych wieloma oczami...

Ten obraz pochodzi najprawdopodobniej z cerkwi w Aleksandrowie Kujawskim. Ta znajdowała się niedaleko dworca, na jej fundamentach wyrósł sklep.
Ikona Denikinów.
Historia cerkwi na Mokrem rozpoczęła się w 1939 roku, gdy okupanci przenieśli świątynię z Rynku Nowomiejskiego. Wiele starszych wschodnich śladów przeszłości Torunia nadal można jednak znaleźć na cmentarzach. Na najstarszej miejskiej nekropolii, na której zresztą odnaleziono kiedyś prawosławny nagrobek pochodzący z XVII wieku i, całkiem niedaleko obecnej cerkiewki, na Cmentarzu Garnizonowym.
Są nawet dwa krzyże z Tryzubami. Stoją tu, świadkowie niezbyt chwalebnych momentów z pierwszych miesięcy Polski odrodzonej...


W Toruniu wschodnie krzyże toną w morzu tych zachodnich. Mogiły białych emigrantów, nie mówiąc już o tych dwóch grobach ukraińskich, jakoś nikogo specjalnie nie interesują. Prawosławny czy grekokatolicki epizod historii miasta, choć jak widać - ciekawy, cały czas czeka na kogoś, kto wszystkim o nim opowie. Literaturę na ten temat już posiadamy, co jednak nie jest tajemnicą dla historyków, wszystkim pozostałym może się wydać zaskakujące...
Nieco lepiej pod tym względem wygląda Aleksandrów Kujawski, który ma swój kurhan na cmentarzu naszych ukraińskich sojuszników z 1920 roku, których kości spoczęły w tej dawniej pogranicznej ziemi, gdy po wygranej przez Polaków wojnie, Ukraińcy trafili do obozu dla internowanych.
Na pochwałę Aleksandrów tu jednak nie zasługuje. Cmentarza wojskowego się wstydzić nie musi, ale jego nekropolia prawosławna wciąż niczym nie różni się od zdewastowanego śmietnika. Wstyd! Tym większy, że miasto szczyci się podobno swoją wielonarodową przeszłością i wykorzystuje ją do własnej promocji.

Ot, cały Toruń. Dawną kalwińską kaplicę wieńczy dziś cerkiewna „cebulka”. Była protestancka kircha Św. Jerzego, która stoi po drugiej stronie ulicy, jest teraz katolickim kościołem Matki Boskiej Zwycięskiej. Pierwszą świątynię przesłaniają brzydkie kable, które utrudniają fotografowanie i znikają nocą, gdy cerkiew zanurza się w mroku. Częściowym, bo spada na nią nieco blasku z rzęsiście oświetlonego kościoła katolickiego. Kiedyś już go zresztą w wersji nocnej fotografowałem i tu zaprezentowałem. Jak widać, na załączonym niżej obrazku, obu świątyniom ikony nie są obce.

5 komentarzy:

Mgiełka . pisze...

Nad Świętym Mikołajem - oko opatrzności. :)

Anonimowy pisze...

Panie Szymonie, bardzo zgarbny wpis!
Jak Pan już pewnie wie, ulica była kiedyś "Zamknięta". Teraz więcej tam otwartości i polbruku. Muszę przyznać, że czytam ten blog (tego bloga;)) już dość długo, ale ten tekst porywa najmocniej. Dzięki za białego generała! Nawet mój dobry kumpel (znad Zgłowiączki) o nim nie wiedział ( w sensie, że z kuj-pom:) Podpowiem przy okazji, że Włocławek wiąże się jeszcze z kilkoma innymi "gruuuubasami"...

ale ponieważ pisze się tu głównie o Toruniu, mam drobną sugestię. Proszę zbadać związki tej świątyni z ważnym węzłem komunikacji (w sensie - ajzenban:)) pozdrawiam

SzymonS pisze...

O-patrzność, jak sama nazwa wskazuje, musi mieć oko;).

Ojej, dzięki za miłe słowa pod adresem http://szymon-spandowski.blogspot.com/2011/08/pod-carskimi-wrotami-z-ikona-denikina-w.html i strony, dla której ostatnio brakuje mi coś zapału. Może to nie zapał, a po prostu daje znać o sobie zużycie materiału. Już niebawem materiał zregeneruje się jednak na Bałkanach, skąd pewnie wróci obładowany nową odżywką dla strony...
Taaakie ryby we Włocławku? Hmmm, muszę zatem się podzkolić, bo z rosyjskiej przeszłości regionu jestem trochę noga.
Ajzenban? Błysnę znów ignorancją, szto takoje?

Mgiełka . pisze...

To nie zużycie materiału - To po prostu LATO.
Życzę wspaniałych wakacji
- Tylko proszę nie zapomnieć aparatu. ;)
Z Pozdrowieniami. :)

Anonimowy pisze...

"ajzenban", a raczej "ajzenbanhof" - fonetyczne - ma się rozumieć :p - to dworzec (taki żelaznej ciuchci)

niektórzy badacze historii Torunia łączą budynek cerkiewny z jednym z dworców kolejowych


pozdrawiam