W zasadzie jednak, korzenie tej historii sięgają znacznie dalej w przeszłość, do lat 60. XX wieku, gdy pan Rudolf uratował skazany na przemiał tomik wierszy Michała Anioła, w tłumaczeniu Leopolda Staffa, wydany przez Jakuba Mortkowicza we wczesnych latach 20. Dzieło, opieczętowane przez Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Rypinie, pochodziło prawdopodobnie z biblioteki jakiegoś rozparcelowanego po wojnie okolicznego dworu.
- Zacząłem czytać. Książka była jednak mocno rozeschnięta i w pewnym momencie, z jej grzbietu wypadła właśnie tak karteczka – opowiada nasz bohater. – Zobaczyłem na niej hebrajskie litery, a że kultura żydowska była mi zawsze bliska, bo urodziłem się w Toruniu, a moi rodzice byli klientami pana Leisera, właściciela domu towarowego przy Rynku Staromiejskim (jego samego zresztą pamiętam), zachowałem tę karteczkę.
Lata 60. nie były jednak dobrym czasem dla pamiątek, jakie zostały po polskich Żydach. Papierek musiał więc czekać ukryty przez ponad 40 lat... Gdy już jednak wypłynął na światło dzienne, trafił w ręce zajmujących się konserwacją papieru fachowców Pracowni Konserwacji Zabytków w Toruniu. Pani Daria Kordowska, która tam wtedy pracowała i się nim zaopiekowała, zamieniła antyczny strzępek w jedną całość. Jej zdaniem, papier pochodzi z przełomu XIX i XX wieku, a pod grzbietem książki umieścił go zapewne ktoś, kto tom oprawiał, by tą część książki wypchać.
Czyżby historia, która na początku, pachniała wielką tajemnicą, miała mieć takie proste zakończenie? Nic z tych rzeczy! Jej sensacyjny wątek dopiero zaczyna się zaczynać, konserwacja dała papierkowi szansę przemówić. Odzywał się on jednak niewielkim fragmentem tekstu, napisanym w niezrozumiałym języku. Jego zeskanowaną wersję rozesłałem więc ludziom, którzy mogli uchylić rąbka tajemnicy. „To nie jest jidysz, ale hebrajski” – tyle udało nam się dowiedzieć w Polsce.
Wyrazy zachowane na fragmencie strony wyrwanej z jakiejś hebrajskiej książki, rozpalały jednak ciekawość w kolejnych umysłach. Po jakimś czasie dotarła więc do mnie odpowiedź z Izraela: „Mowa tu o miłości i muzyce”...
Ciekawie, bardzo ciekawie! Ale więcej z tych postrzępionych zdań pewnie nie uda się dowiedzieć...
Akurat! Dzięki pomocy pana Mariusza Bondarczuka, regionalisty z Przasnysza, cyfrowa wersja drukowanego antyku trafiła przed oblicze profesora Menachema Magidora, rektora Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Zawędrowała bardzo wysoko i daleko. Uczony rozpoznał na karteczce fragment jednego z „Opowiadań chasydzkich” Icchoka Lejbusza Pereca, wybitnego pisarza, uważanego za ojca literatury jidysz, na dodatek – w jego wersji najbardziej zabarwionej polszczyzną.
- Oryginalnie dzieło to zostało napisane i wydane właśnie w jidysz, później, sam Perec przetłumaczył je na hebrajski i w takiej wersji wydano je ponownie. Następnie ukazało się ono w języku polskim – tłumaczy profesor. – Niestety nie wiemy, kiedy dokładnie w księgarniach pojawiła się jego hebrajska wersja. Sądzę, że musiało się to stać w okolicach 1890 roku.
Taki mały papierek i tyle ciekawostek! Na koniec dodajmy więc jeszcze jedną, również przekazaną przez profesora Menachema Magidora. Icchok Lejb Perec urodził się w Zamościu, gdzie jego rodzina mieszkała do stuleci (miała pono sefardyjskie korzenie). Z niedalekim Lublinem związana jest natomiast familia Marii Skłodowskiej-Curie. Wnuki obojga są obywatelami USA i mieszkają w Bostonie, jako mąż i żona.
Jaki ten wielki świat potrafi być czasami mały! Pewnie jednak nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby nie historia małej karteczki, która przypadkiem wypadła z grzbietu książki uratowanej przez bibliofila z Chełmży. Końcówka tej opowieści byłaby nam obca, gdyby zadrukowany skrawek nie został odreanimowany przez konserwatorkę papieru. Nic byśmy o tym nie wiedzieli, gdyby w odczytanie treści nie włączyło się tyle osób. Historia potomków dwojga wielkich postaci zatoczyła koło, i choć nie jest bezpośrednio związana z chełmżyńskim odkryciem, dopisuję ją - tak na marginesie...
Tekst ten, w nieco zmienionej postaci, ukazał się w sobotnim dodatku „Nowości” 24 marca 2012 roku, jako część wkładki poświęconej konserwacji papieru. Bardzo ciekawy temat, szkoda tylko, że opracowany musiał zostać w dużym pośpiechu, konkurując z masą tematów bieżących. Choć ukazał się niemal sto lat po wypłynięciu „Titanica” mam nadzieję, że nikogo tą wkładką nie pogrążyłem.
Na zdjęciu widać papierek przed konserwacją, czyli w chwili, gdy strach było przy nim kichnąć.
Tak wygląda karteczka po konserwacji, zadrukowana jest oczywiście dwustronnie.
Cztery lata temu, gdy papierek się pojawił, musiał przemierzyć kawał świata i został odcyfrowany niemal cudem. Nieco później jego droga byłaby zapewne znacznie krótsza. Oddałbym go ojcu Maksyminowi Tandkowi, franciszkaninowi, który w 2008 roku tworzył w Toruniu Wyższą Szkołę Filologii Hebrajskiej i to by za pewne wystarczyło. Nie musiałbym fatygować tylu ludzi, z rektorem jerozolimskiego uniwersytetu na czele...
Dziś jednak, gdy opisuję burzliwe dzieje skrawka papieru, jedyna na świecie hebrajska uczelnia założona i prowadzona przez chrześcijańskich zakonników w Toruniu, chyli się ku upadkowi. Straciła większość studentów po tym, gdy franciszkański prowincjał z Poznania, o. Filemon Janka, z przyczyn niejasnych, ale wskazujących dość wyraźnie na głęboko zakorzenione pod mnisim habitem ludzkie kompleksy i przywary, pozbawił ojca Maksymina stanowiska i kazał mu się wynieść z miasta.
Dziś więc wszystko wróciło do punktu wyjścia. Swoją opowieść o Michale Aniele z Chełmży miałem zamiar ozdobić fragmentami opowiadania, którego ślad się na papierku zachował. Profesor Megidor wspomniał jego tytuł, nie podał jednak tłumaczenia kawałków zdań. O ich przekład chciałem poprosić ojca Tandka, jednak dziś siedzi on ukryty przez swoich przełożonych w poznańskim klasztorze. Został mi zatem rektor z Jerozolimy, ale ponieważ opowieść z geniuszem renesansu w tle, musiałem skreślić w gazecie bardzo szybko, na epistołę do profesora zabrakło mi czasu.
Budynek i tablica, dzięki którym papierek odzyskał głos.
Michał Anioł w pozycji horyzontalnej.
Grzbiet skarbonośny...
Ten tomik w założeniu miał przemawiać słowami Michała Anioła oraz Staffa. Rozgadał się jednak znacznie bardziej – dzięki papierkowi, pieczątce rypińskiej ubecji, której (naturalnie pieczątki) zdjęcie gdzieś mi się zgubiło. Kartkując ograniczone okładkami żółte papiery, znalazłem też wpis uczyniony pewnie piórem jakiejś przedwojennej dość lekkomyślnej pensjonarki.
Ileż ja tu, przy okazji tej historii rzeczy odkryłem! Przedwojenne dzieje toruńskich Żydów zostawiły po sobie w zasadzie same znaki zapytania. Niewiele dziś o nich wiadomo, mimo tego, że w czasach II RP największy dom towarowy w mieście należał do Żyda.
Pod jednym z wielu pytajników kryło się np. imię jego właściciela. Kim był M. S. Leiser, którego inicjały widać na wieszaku sfotografowanym poniżej? Na pewno dobrym pracodawcą, bo podobno, gdy endeckie bojówki w narodowym Toruniu przyszły pod domem towarowym na Rynku Staromiejskim namawiać do tego, by nie kupować u Żyda, pracownicy placówki wyszli im pewnego razu naprzeciw i obiły mordy.
Leiser miał na imię Moryc, choć pewnie pisał się inaczej. Pan Rudolf w każdym razie zaopiekował się odnalezionym papierkiem, i wszelkimi innymi żydowskimi skarbami, ponieważ szacunek do kultury hebrajskiej wyniósł z rodzicielskiego domu. Jego ojciec produkował trumny i materiał do ich wyścielania kupował właśnie w domu towarowym Leisera – dzisiejszym PDT. Jako małe dziecię miał zresztą okazję jego gospodarza spotkać, co zresztą pamięta do dziś, bo przy okazji, dostał od swojej mamy lanie. Oboje trafili gdzieś na pana Leisera, a ten odezwał się do nich z żydowskim akcentem. Mały pan Rudolf zapytał więc matki, dlaczego ten pan tak dziwnie mówi, a w odpowiedzi oberwał od rodzicielki i usłyszał, że bez względu na to, do starszego powinien się odnosić z szacunkiem. Właściciel domu towarowego i autor przebudowy kamienicy, w której dziś PDT kwateruje, miał się według słów pana Rudolfa odezwać na to „Pani Słowińska, pani go nie bije. To przecież dziecko.
Wszelki ślad po Morycu – Moritzu? Leiserze urywa się jesienią 1939 roku. Co się stało z najbogatszym przedstawicielem liczącej ponad 1000 osób przedwojennej toruńskiej społeczności żydowskiej? Nikt tego nie wie. Czy, tak jak większość współwyznawców tamtego września opuścił miasto? A może po tym, gdy na froncie umilkły działa, razem z prawie pięcioma setkami żydowskich uchodźców do Torunia powrócił? Jeśli tak, to już w listopadzie tego diabelskiego roku, w okolicach PDT go nie było, bo w połowie miesiąca hitlerowcy ogłosili Toruń judenfrei wysyłając wcześniej jego mieszkańców do gett we Włocławku i Łodzi. Bez względu na wariant, człowiek tak ludzki dla swoich pracowników i dzieci klientów, musiał wojennej apokalipsy nie przeżyć.
Czy ktoś w obecnym PDT go wspomina? Chyba nikt.

Gdybym był szefem obecnego toruńskiego PDT-u, w jego centralnej części wystawiłbym gablotę i umieścił w niej ten wieszak. Tradycja przecież zobowiązuje... Dyrektorem jednak nie jestem, a ta wyjątkowa pamiątka sprzed lat, o której istnieniu najwyraźniej nie wiedzą nawet zajmujący się miastem historycy, jest obecnie jednym z eksponatów toruńskiego Muzeum Etnograficznego. W przedłużone obiektywem aparatu oko wpadła mi podczas zorganizowanej w tym cudownie pachnącym drewnem miejscu pierwszej wystawie Albumu Rodzinnego mistrza Romana Sucha. Odwiedziłem ją chyba trzy razy i nie wiedziałem, na co mam przede wszystkim patrzeć, na zdjęcia ze zbiorów czytelników naszej gazety, czy też na uzupełniające je elementy wystroju sali. Bo wystawa została zaaranżowana wspaniale!
Jeśli zaś chodzi o opowieść pana Rudolfa, kryje ona kilka niezwykle ciekawych innych wątków wartych odnotowania i przebadania. Pierwszy z nich wrzeszczy jak Hitler i jeśli ktoś miał szczęcie usłyszeć brzmienie lutni Hemara, zmusza do tego, by pod nosem zanucić szlagier przedwojennego polskiego kabaretu „Wąsik, ach, ten wąsik”. WĄSIK SPRZED “DYKTATORA”
Zanim faszyści zatopili II RP we krwi, skazując jednocześnie na zagładę całą protestancką cywilizację kwitnącą nad Wisłą od narodzin reformacji, rodzina pana Rudolfa mieszkała w kamienicy należącej do Niemca. Jako jedyna przed wojną posiadała radio, a rodzice zbawcy naszego żydowskiego papierka pozwalali swojemu gospodarzowi słuchać przy jego głośniku przemówień Hitlera. Tak po prostu, po ludzku... Gospodarz jednak również o swoim człowieczeństwie nie zapomniał, bo gdy w czasie okupacji, u polskich lokatorów zjawiło się Gestapo, on ich obronił.
A hitlerowcy mieli powody, żeby na Słowińskich dybać. Starszy brat pana Rudolfa, absolwent gimnazjum im. Kopernika, bliskiego mi, bo sam się przez jego licealne mury przewinąłem, w czasie wojny prowadził tajne komplety. Podobno wykształcił w ten sposób pierwszych magistrantów Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, którzy zresztą stawili się na jego pogrzebie niedługo po wojnie.
Mnie jednak najbardziej zaintrygował inny wątek. Przedwojenny Toruń żydowski jest dziś dla nas terra incognita. Wszyscy, którzy go budowali, podczas tego horroru zginęli, bądź zaginęli. W 1945 roku, do wyzwolonego miasta zaczęli jednak ściągać nowi mieszkańcy, w tym również pochodzący z kresów Żydzi. Ktoś z nich dowiedział się, że Słowińscy wcześniej na starszych braci w wierze patrzyli przychylnie, zatem zameldował się u nich pytając, czy by nie przyjęli pod swój dach jednego z przesiedleńców. Pan Rudolf opowiadał, że pokój w ich mieszkaniu zajął człowiek pięknie śpiewający, pewnie przedwojenny kantor. W Toruniu poznał kobietę, z którą się ożenił. Mieszkanie Słowińskich było więc chyba świadkiem ostatniego w dawnej stolicy Pomorza ślubu żydowskiego.
Któregoś dnia, po pogromie kieleckim, współlokatorzy jednak zniknęli. Zostawili kartkę, że jadą do Palestyny, później odezwali się chyba ze Szczecina, skąd wypłynęli do Izraela, skąd również przez jakiś czas dawali o sobie znać.
Żydowska pocztówka ze Szczecina? Jak te miejsce pięknie wtedy śpiewało! 8 grudnia 1947 roku urodziła się tu Chava Alberstein, izraelska Joan Baez. A może inaczej, Joan Baez, choć nieco starsza, stała się amerykańską Chavą Alberstein? Obie panie zostały później w USA i Izraelu boginiami z gitarami. Która z nich śpiewa lepiej? JOAN BAEZ
CHAVA Jidysz przez te „bidne drobne grosze się kłania” A Chaja, ofiara Treblinki, patrzy jakoś na nas z nieba tymi swoimi zielonymi oczami...
Opowieść pana Rudolfa wyznaczyła trzy szlaki, którymi warto podążyć. Ten żydowski jest jednak chyba najciekawszy, bo prowadzi do miejsc historykom całkowicie nieznanym. Toruński przystanek na trasie Exodusu do Ziemi Obiecanej trwał raptem kilka lat. Przed początkiem lat 50. miasto znów było judenfrei. Jedyny tekst na temat tych kilku lat powojennej historii żydowskiego Torunia popełnił świętej i świetnej pamięci profesor Zenon Hubert Nowak. Wspomniał tam o dwóch powojennych siedzibach toruńskiego przedstawicielstwa Centralnego Komitetu Żydów Polskich. Pierwsza znajdowała się na starówce, druga przy ulicy Konopnickiej. Pan Rudolf tyle opowiadał o swoim sąsiedzie kantorze, wspomniał także o tym, że do ich mieszkania trafiały dary od Żydów z zagranicy, które były odbierane przez miejscowych starszych braci w wierze. Zadałem zatem pytanie, jakie słuchając tego wszystkiego, powinienem postawić już dawno – gdzie pana rodzina w Toruniu mieszkała? Przy Piekarach – odparł bohater tej opowieści... Wygląda więc na to, że trafiłem na świadka związanego mieszkaniową ścianą z pierwszą powojenną siedzibą CKŻ w mieście... Niezwykłe to odkrycie, bo przecież powojenne żydowskie dzieje Torunia kryje mrok tajemnicy.