sobota, 20 października 2012

Długa droga do Worochty

Przełęcz Krzywopolska – Katarenka – Ślepa Kura – Worochta. Wygląda na to, że piątego dnia łażenia po górach, mój aparat był bardziej zmęczony ode mnie. W każdym razie, większość zdjęć z tej wyprawy zarejestrował w wersji nieco nieostrej. Głupol, przecież tam było tak ciekawie i ładnie!
Czarnohora może być czasami męcząca, i tym razem, nie chodzi tu o dystanse, oraz wysokości, jakie tu trzeba pokonać. Od zdyszanych płuc, bardziej obolałe okazują się chyba jednak oczy, zmuszone do ciągłego lustrowania każdego fragmentu deptanego właśnie terenu. Dobrze, że mamy przewodnika, który jest chodzącą encyklopedią tych gór. Dzięki Saszy, znalezisk podobnych do tej leżącej niedaleko ścieżki wojennej mogiły, nie można przegapić.
Mogiłę przed nami odwiedził jakiś chuj z wykrywaczem metalu. W sumie hiena, nie obeszła się jeszcze z tym grobem tak najgorzej. Ktoś z nas, pochylony tym znaleziskiem wspomniał inne miejsce we wschodnich Karpatach, gdzie podobni „odkrywcy historii” zostawili po sobie wygrzebany szkielet. Tu wykopali jedynie łuskę, fragmenty ubrania i puszkę żywnościową, jaką zobaczyłem kilka metrów wcześniej, utopioną w kałuży. Postawiła mi ona oczy na baczność, gdybym jednak nie wiedział, gdzie patrzeć, źródła jej pochodzenia bym nie dostrzegł.
Szwendam się, szwendam po tych górach i co, tym razem nie będzie żadnego słupka granicznego? Spoko, spoko. Oto kamienny wyznacznik rejonów przedwojennego odpowiednika Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych. Znów jednak, gdyby nie Sasza, pewnie bym go nie zauważył.
Worochta, widziana jeszcze z dość wysoka. Taki punkt widzenia sporo jednak daje, widać chociażby współczesny bajzel architektoniczny i fragment wiaduktu kolejowego. Omiotłem go migawką rok temu, a sznurka do posta z fotkami – zeszłorocznymi i przedwojennymi – umieściłem poniżej. A tak z innej beczki... Droga, którą schodziliśmy do wsi, była bardzo przyjemna, obrośnięta aronią i tarniną. W duszy z tym jednak. Ależ dorodną żmiję na niej spotkaliśmy! Cholera, zawsze nosiłem aparat na szyi, tym razem jednak go schowałem do plecaka, bo nieco padało. Błąd! Nim go wyjąłem i ustawiłem, wąż spieprzył w krzaki. Szkoda.
Jakim cudem przywitała nas Worochta na swoich rogatkach!
Ruina. Straszna ruina.
Napatrzyłem się na ten uzdrowiskowy wrak. Bolało! Później zabolało jednak jeszcze bardziej, bo na dole dowiedziałem się, że w restauracji „Stara Worochta”, która wcale nie mieściła się w starym budynku, ale w dość paskudnej gargamelii, wiszą zdjęcia z przedwojennego uzdrowiska. Same cuda! Uśmiechnięci narciarze, samochody na tle wiaduktu kolejowego, Huculi... Był tam także pensjonat „Lena”, sfotografowany w latach 20. Nie miał jeszcze wtedy wieżyczki. Zdjęcie jest niewyraźne, niech szlag trafi nieczynną lampę błyskową mojego aparatu!
Znów dał o sobie znać syndrom niemieckiego turysty. Czemu się jednak dziwić, ten środek transportu jest już w Polsce dość rzadko spotykany.
Kiedy rok temu włóczyłem się po Worochcie, wpadłem na ruiny spalonego sanatorium kolejowego. Patrzyłem na nie i próbowałem sobie wyobrazić, jak ten budynek wyglądał w całości... Czarno-białą odpowiedź udało mi się odnaleźć w „Starej Worochcie”. Ta fotka również nie jest doskonała, ale także daje wyobrażenie o czasach minionej świetności. Tak było kiedyś, ruiny można natomiast zobaczyć TUTAJ, gdzie zresztą również prezentuje się z bliska wiadukt kolejowy, ten obecny, i już archiwalny.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Jak czytacie to pozostawcie po sobie znak np . ++)

Anonimowy pisze...

Pozdrawiam! Ciekawie było poczytać! Sasza

SzymonS pisze...

Wszelki duch! Witaj w moich skromnych blogowych progach.