Berlińskiej eskapady, która przydarzyła mi się w połowie
czerwca tego roku, nie da się streścić w trzech słowach. Nie ograniczałem się
zatem i poświęciłem jej ponad dwadzieścia wpisów, z którymi mozoliłem się przez
kilka miesięcy. Musiałem, bo miasto jest niezwykłe i, jak niedawno powiedział
mój mistrz, redaktor Roman Such, który na Piątą Stronę zajrzał, w naszym kącie
Europy niedocenione. Niesłusznie, co mam nadzieję, udało mi się udowodnić.
Dla mnie była to niezwykła przygoda. Do Berlina zajrzałem po raz drugi,
wcześniej jednak oglądałem zupełnie inne miasto. Byłem tam w czerwcu 1990 roku,
kiedy padał kaleczący stolicę Niemiec mur, ale spowodowane przez niego podziały
były wciąż jeszcze aktualne. Jednym z symboli tej demarkacji, której korzenie
wyrastały z berlińskiego gruzowiska A.D. 1945 jest widoczna niżej Brama
Brandenburska. Obrazek nie jest moim dziełem, pochodzi z muzeum w miejscu
dawnego przejścia granicznego Checkpoint Charlie.
Maszerując przez Berlin i Poczdam zrobiłem ponad 1200 zdjęć
i nakręciłem kilka filmów. W Niemczech spędziłem tylko cztery dni, miałem
jednak wspaniałą pAnią przewodniczkę, dziennie przemierzaliśmy zatem ładnych
kilkanaście kilometrów.
Zaczęliśmy dość niewinnie od Lankwitz, jednej ze wsi włączonych do
Berlina. Nasz znajomy fotograf znad Szprewy stwierdził kiedyś, że stolica
Niemiec w większości jest takim wiejskim zlepkiem, a patrząc na otoczenie
naszej bazy wypadkowej, muszę przyznać mu rację. Dawne wiejskie tradycje są tu
zresztą kultywowane, przeszłość doczekała się pamiątkowego głazu.
Oryginalna wiejska zabudowa się oczywiście nie
zachowała, ostał się jednak XIII-wieczny kościół, odbudowany po wojennych
zniszczeniach.
Świątynię mogliśmy podziwiać tylko przez
ogrodzenie, w ten sam sposób dane nam również było zerknąć na pozostałości
okalającego ją cmentarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz