piątek, 1 listopada 2013

Ich war ein Berliner


Berlińskiej eskapady, która przydarzyła mi się w połowie czerwca tego roku, nie da się streścić w trzech słowach. Nie ograniczałem się zatem i poświęciłem jej ponad dwadzieścia wpisów, z którymi mozoliłem się przez kilka miesięcy. Musiałem, bo miasto jest niezwykłe i, jak niedawno powiedział mój mistrz, redaktor Roman Such, który na Piątą Stronę zajrzał, w naszym kącie Europy niedocenione. Niesłusznie, co mam nadzieję, udało mi się udowodnić.
Dla mnie była to niezwykła przygoda. Do Berlina zajrzałem po raz drugi, wcześniej jednak oglądałem zupełnie inne miasto. Byłem tam w czerwcu 1990 roku, kiedy padał kaleczący stolicę Niemiec mur, ale spowodowane przez niego podziały były wciąż jeszcze aktualne. Jednym z symboli tej demarkacji, której korzenie wyrastały z berlińskiego gruzowiska A.D. 1945 jest widoczna niżej Brama Brandenburska. Obrazek nie jest moim dziełem, pochodzi z muzeum w miejscu dawnego przejścia granicznego Checkpoint Charlie.
Maszerując przez Berlin i Poczdam zrobiłem ponad 1200 zdjęć i nakręciłem kilka filmów. W Niemczech spędziłem tylko cztery dni, miałem jednak wspaniałą pAnią przewodniczkę, dziennie przemierzaliśmy zatem ładnych kilkanaście kilometrów.
Zaczęliśmy dość niewinnie od Lankwitz, jednej ze wsi włączonych do Berlina. Nasz znajomy fotograf znad Szprewy stwierdził kiedyś, że stolica Niemiec w większości jest takim wiejskim zlepkiem, a patrząc na otoczenie naszej bazy wypadkowej, muszę przyznać mu rację. Dawne wiejskie tradycje są tu zresztą kultywowane, przeszłość doczekała się pamiątkowego głazu.
Oryginalna wiejska zabudowa się oczywiście nie zachowała, ostał się jednak XIII-wieczny kościół, odbudowany po wojennych zniszczeniach.
Świątynię mogliśmy podziwiać tylko przez ogrodzenie, w ten sam sposób dane nam również było zerknąć na pozostałości okalającego ją cmentarza.

Brak komentarzy: