wtorek, 6 marca 2012

Zagubieni pogromcy Atlantyku

Ależ zdziwioną minę musiał mieć porucznik Barski, który 2 lipca 1934 roku był oficerem służbowym na toruńskim lotnisku wojskowym. Kilka minut po godzinie 11 do lądowania zaczął tu podchodzić samolot nieznanego typu i pochodzenia. Temu jednak się pewnie dziwić specjalnie nie można było, przed wojną nad Bielanami ruch lotniczy musiał panować spory – znacznie większy niż dziś, podobne sytuacje już tu się pewnie zdarzały. Barski zdębiał pewnie jednak, gdy po wylądowaniu z biało-niebieskiej maszyny wyskoczyło dwóch pucołowatych osobników dopytując się łamaną polszczyzną mieszaną z angielskim, czy dotarli do Warszawy. Być może odgadł, że ma przed sobą braci Adamowiczów, dwóch amerykańskich lotników polskiego pochodzenia, którzy kilka dni wcześniej przelecieli Atlantyk. Od momentu, gdy dwaj, w sumie amatorzy pilotażu, wyłonili się z chmur nad Europą, ich wyczyn stał się na kontynencie sławny, ich dalszą podróż do Polski śledził z zapartym tchem cały kraj. W „Słowie Pomorskim”, które ukazało się w dniu niespodziewanego lądowania w Toruniu, ukazał się nawet duży artykuł opisujący Warszawę szykującą się do przyjęcia bohaterów, którzy rok po udanym locie Stanisława Skarżyńskiego, pierwszego polskiego pogromcy oceanu, jako drudzy Polacy pokonali Atlantyk. Informacja o ich pełnej perypetii dalszej podróży zepchnęła nawet nieco na bok doniesienia z Niemiec pogrążonych w Nocy Długich Noży. Swoją drogą, ciekawie się dziś czyta te relacje z faszystowskich porachunków, przedstawiane wtedy, jako nieudana próba dokonanego przez SA przewrotu.
Barski zdawał więc sobie sprawę z tego, z kim ma do czynienia, jednak na pewno widok słynnych lotników w Toruniu, musiał go wprawić w osłupienie. Skąd się tu wzięli, skoro mieli lecieć do Warszawy? I dlaczego lądując w Toruniu, o stolicę właśnie pytali? Odpowiedź jest dość prosta. Dwaj drobni amerykańscy przedsiębiorcy, którzy tak bardzo zarazili się wirusem latania, że kupili samolot i postanowili polecieć nim ponad Atlantykiem, do ojczyzny, mieli spore problemy z nawigacją i po prostu pomylili Toruń z Warszawą. Oficjalnie jednak do lądowania w stolicy Pomorza zmusiły ich problemy techniczne. Dzień po wizycie, również bardzo zdumiona tym toruńska prasa podawała:

Wczoraj w południe lotem błyskawicy przebiegła po Toruniu wieść, iż lotnicy Adamowiczowie, lecąc z niemieckiego Krossen (Krosno? – to ja się nad tym zastanawiam) do Warszawy, zatrzymali się w naszem mieście i wylądowali na lotnisku wojskowem 4 pułku lotniczego.
Zrazu nikt nie chciał tej wiadomości dać wiary, ale szybko przekonano się – śpiące zazwyczaj telefony toruńskie poczęły dzwonić jak szalone – iż Adamowiczowie istotnie zawitali do Torunia. Lądowanie samolotu „City of Warsaw” na lotnisku toruńskiem nastąpiło zupełnie niespodziewanie o godz. 11.20. (gdzie indziej „Słowo” informuje, że spowodowane ono było defektem w dopływie benzyny do gaźnika – znów się wtrąciłem).
Powitali ich oficerowie 4 p. lotn. znajdujący się na lotnisku. Niebawem przybyli na miejsce prezydent miasta Bolt, starosta grodzki Rogowski i radca woj. Wallewski.


Lotnicy zostali najpierw przyjęci w kasynie pułkowy, gdzie musieli opowiedzieć o swojej podróży nad Atlantykiem i później Europą. Endeckie „Słowo Pomorskie” z satysfakcją odnotowało, że po lądowaniu w Niemczech, amerykańscy Polacy zostali przyjęci bardzo wrogo. Nasi zachodni sąsiedzi skąpili im podobno nawet piasku, który miał, jako balast, zrównoważyć pustkę w przygotowanych do starcia z Atlantykiem dodatkowych zbiornikach paliwa. Gdy odlatywali z Torunia, piasek na pewno nie był im już potrzebny. Najpierw pochłonęli obiad, jakim w kasynie poczęstowali ich oficerowie, później natomiast udali się do Dworu Artusa na bankiet, jaki na ich cześć wydał prezydent. Przy okazji władze miasta obciążyły ich jeszcze medalem i innymi prezentami, po bankiecie natomiast, zafundowali Adamowiczom krótkie zwiedzanie starówki ukoronowane pamiątkową fotografią z Antonim Boltem na tle pomnika Kopernika. „Słowo” opublikowało kilka fotografii dokumentujących tę niecodzienną wizytę, jednak na przeglądanym przeze mnie mikrofilmie, zdjęcia te były tylko kombinacją plam.
Z kasyna oficerskiego pogromcy oceanu również nie wyszli z pustymi rękami.

Podczas obiadu w kasynie odczytano następujący rozkaz dzienny.
„W myśl regulaminu odznaki pułkowej 4 pułku lotniczego, rozkazem 144 nadaję obywatelom amerykańskim, bohaterskim zwycięzcom Atlantyku, braciom Adamowiczom, Benjaminowi i Jakóbowi (jak zwykle przepisuję zachowując oryginalną pisownię - ja po raz trzeci) odznakę 4 pułku lotniczego.
Kuźmiński, płk. dow. 4 p. lotn.


Benjamin i Jakób są tu pewnym zaskoczeniem, wszystkie pozostałe źródła do jakich dotarłem, Bena i Joe Adamowiczów tytułują Bolesławem oraz Józefem.
Kiedy bohaterowie konsumowali owoce sławy, ich maszyna trafiła do hangaru, gdzie zajęli się nią toruńscy mechanicy. Usunęli usterkę, która niby zmusiła lotników do złożenia na Pomorzu tej niezapowiedzianej wizyty. Malarz 4 pułku, korzystając z okazji wymalował na kadłubie Bellanci, że pierwsze lądowanie na polskiej ziemi nastąpiło w Toruniu 2 lipca 1934 roku.
Koło godziny 16 piloci znów zajęli miejsca w kabinie i wystartowali w drogę do stolicy, która na ich przylot szykowała się od 28 czerwca, gdy tylko dotarła do niej wiadomość, że dwaj niepozorni piloci ruszają właśnie z nowego kontynentu, aby powtórzyć wyczyn Cherlesa Lindbergha z 1927 roku.
Zdjęcie pochodzi ze zbiorów jednego z Czytelników „Nowości”, który przyszedł z nim kiedyś do redakcji wskazując na nim swojego przodka, oraz prawdopodobnie Żwirkę i Wigurę. Nie wiedział wtedy, że fotografia jest znacznie cenniejsza, została bowiem zrobiona podczas niespodziewanej pięciogodzinnej wizyty w mieście dwóch pionierów polskiego lotnictwa dalekiego zasięgu. Którymś z uwiecznionych tu wojaków na pewno jest porucznik Barski, oficer dyżurny lotniska 2 lipca 1934 roku. Który to? Nie mam pojęcia, na zdjęciu nie ma już zdumionej miny.

Adamowiczowie chcieli dotrzeć do Warszawy, wypatrywali więc dużego miasta z mostami nad Wisłą. Szukali i znaleźli, ale żeby tak się pomylić... Tak przed wojną wyglądało toruńskie lotnisko 4. Pułku Lotniczego, tu widzimy je na zdjęciu z albumu Józefa Szostkiewicza, fotografa tej jednostki. Co jest w dole napisane?
Porucznik Barski, przypadkowo witający tego w stolicy Pomorza zagubionych zdobywców przestworzy, drugiego dnia lipca 1934 musiał być naprawdę zdumiony. Latający bracia z Ameryki opuścili moje miłe miasto obładowani odznaczeniami, jedno jednak w Toruniu zostawili. Przed wyprawą, ambasada Rzeczyposolitej w Waszyngtonie przekazała im specjalny medal, jaki lotnicy mieli wręczyć pierwszemu Polakowi, który powita ich na ojczystej ziemi. Miał on lecieć do Warszawy, trafił jednak do rąk Barskiego.
Gdyby nie uwięzione w starej gazecie słowa, dziś pewnie nic byśmy o tym nie wiedzieli. Jaki z tego morał? Prasę trzeba szanować;).

„City of Warsaw”, samolot braci Adamowiczów na toruńskim lotnisku. O godzinie 16.06 wyleciał do stolicy, ostatni odcinek transatlantyckiej eskapady maszyna pokonała w asyście sześciu myśliwców toruńskiego pułku. J300 Bellanca polecał pierwszy, maszyny wojskowe, ustawiły się w szyku bojowym po jego bokach. Przy takiej obstawie, pogromcy oceanu, nie dali się już swoim nawigacyjnym problemom zwieźć na manowce.
Tak przy okazji tej lotniczej podróży w przeszłość, lektura przedwojennej gazety, która tyle miejsca poświęciła wyczynowi lotników, wywołała we mnie dość dziwne uczucie. Proszę sobie przeczytać kolejny, tym razem warszawski donos „Słowa Pomorskiego” opublikowany w tym samym wydaniu z 4 lipca 1934 roku.

Głośniki „Polskiego Radja" obwieściły całej Warszawie, że o godz. 16 odlecieli z Torunia bracia Adamowiczowie w otoczeniu samolotów myśliwskich 4. p. lotn. Na tę wieść kto tylko mógł spieszył na lotnisko mokotowskie. O godz. 17.10 na horyzoncie ukazało się siedem czarnych punkcików. Rosły, potężniały i po chwili nad głowami dziesiątków tysięcy wiwatujących przelecieli zwycięzcy Atlantyku w otoczeniu eskorty.

Czy ktoś może sobie dziś wyobrazić te wiwatujące na lotnisku dziesiątki tysięcy? Trudno to jakoś przychodzi, prawda? Dziś raczej widzowie mieliby oczy wbite w ekrany telewizorów, wtedy jednak ludzie chętnie spoglądali na niebo...
Orzeł z amerykańskimi skrzydłami wylądował, docierając do celu swojej podróży. Jego piloci wrócili do swoich domów w Nowym Świecie statkiem, latającą maszynę przekazując polskiemu społeczeństwu. „Słowo Pomorskie” nie zapomniało tego naturalnie odnotować, jednak, choć wcześniej doniesienia o sukcesach zdobywców przestworzy, skutecznie konkurowały z niezwykle ważnymi informacjami ze świata – niemiecką Nocą Długich Noży, tym razem ustąpiła w gazecie miejsca informacji o śmierci Marii Skłodowskiej-Curie (4 czerwca 1934 roku).
Co się później stało z żelaznym ptakiem tak pilnie wypatrywanym wtedy na polskim niebie, nie wiem. A jego piloci, tak bardzo fetowani bohaterowie narodowi? Ich los również jest nieznany. Autor poświęconemu im artykułu w Wikipedii sugeruje, że podczas wojny obaj bracia trafili do 300. dywizjonu bombowego i podczas jednej z jego wypraw, zginęli.
Sic transit gloria mundi.

4 komentarze:

Anek pisze...

http://usa.se.pl/wydarzenia/kraj/73-letni-niemiec-zabladzil-nie-wiedzial-ze-jest-w-polsce_216164.html

Zdarza się najlepszym :>

Mój brat mawiał za to: "A w Niemczech każda miejscowość nazywa się Abfahrt ;)" Nie sposób nie zabłądzić.

Anonimowy pisze...

Krosno - zapewne chodzi o Krosno Odrzańskie .
W tamtych latach zdecydowana większość lotów odbywała się wzdłuż dużych cieków wodnych . Można się domyślać że taką dostali instrukcję .Nawet Toruńscy lotnicy latali wzdłuż Wisły - tylko z innych powodów .Latali nad morze i by nie dać Niemcom powodów do darcia pyska o naruszenie przestrzeni - Toruńczycy tworzyli nową eskadrę morska więc latali i latali .

Anonimowy pisze...

fotka lotniska - w lewym dolnym rogu jest MOTOATENA ciut za kadrem .

Anonimowy pisze...

Przez 3 tygodnie nie zaglądałem na Pana stronę i takie ciekawostki!!!!
Dziękuję!