Toruń posiada coś, czym może z powodzeniem zaimponować każdemu miastu w Polsce. Ba, myślę, że nawet każdemu miastu w Europie, a zatem całemu średniowiecznemu światu! Pod względem liczebności, nawet cuda francuskiej Loary muszą się skryć w cieniu naszych zamków!
Obecne granice administracyjne miasta otoczyły ruiny dwóch średniowiecznych fortec. Krzyżackiej w centrum starówki, jednej z najstarszych na terenie państwa zakonnego, zniszczonej przez zbuntowanych mieszczan w połowie XV wieku, oraz królewskiego Dybowa, położonego na polskim wtedy brzegu Wisły. Jeśli jednak wziąć pod uwagę granicę obecnych satelitów Torunia, a więc tereny podmiejskie zasiedlane i zabudowywane przez jego mieszkańców, liczba i lista zamkowych ruin urośnie do pięciu. Dodać będzie trzeba do niej położoną tuż przy ujściu Drwęcy do Wisły, a więc przy samej granicy miasta królewską Złotorię, w której przed wiekami polscy i krzyżaccy dyplomaci wymienili się podpisanymi egzemplarzami drugiego pokoju toruńskiego. Nieszawkę, krzyżacką warownię położoną na lewym brzegu Wisły, z której zakonnicy w białych płaszczach z czarnymi krzyżami wyruszyli na podbój przyszłych Prus Wschodnich, oraz Zamek Bierzgłowski, placówkę krzyżacką bardzo starą i doskonale zachowaną.
Pięć zamków Toruń zawdzięcza swojej bardzo poważnej w średniowieczu roli, a przede wszystkim przygranicznemu położeniu. Czy nie pisałem tu już, że granice potrafią być bardzo twórcze?
Ruiny Złotorii już tu kiedyś pokazywałem, bo udało mi się sfotografować je podczas rejsu po Wiśle. Na pozostałe zamki na pewno przyjdzie czas, teraz jednak z tej gotyckiej listy odmalowanej czerwienią cegieł, biorę na cel Dybów. Ruiny chyba każdemu mieszkańcowi Torunia bardzo bliskie, w sensie mentalnym, a przede wszystkim geograficznym. Kto ich nie nawiedził? I kto nie słyszał szalonej opowieści o zbudowanym przez Krzyżaków podziemnym przejściu pod Wisłą? Historia ta bierze podobno swój początek w XV stuleciu, gdy oprawcy z krzyżackiego wtedy Torunia nagle pojawili się pod polskimi murami, choć nikt nie zauważył, by przeprawiali się przez rzekę. Ciąg dalszy miała w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to, podczas budowy mostu drogowego, podobno pod dnem rzeki natrafiono na gotyckie sklepienie. Legenda co jakiś czas odżywa do dziś, przesłaniając prawdziwe i bardzo burzliwe dzieje Dybowa...
W tytule napisałem o jego kapitulacji. Chciałem dzięki temu przypomnieć m.in. bardzo barwny napoleoński epizod tego miejsca, oraz zwrócić uwagę na martwy punkt, w jakim dybowskie ruiny tkwią obecnie.
Jak widać, w porównaniu z widokówką z wczesnych lat XX wieku, którą, razem z pozostałymi archiwalnymi widokami zamku, zawdzięczam gospodarzowi strony oToruniu.net, ostatnie stulecie resztek warowni specjalnie nie zmieniło.
Zamek i jego otoczenie pod koniec XVIII wieku.
Mury, które w tym momencie, z poziomu ziemi i ceglanej wysokości, prezentują się od strony głównej bramy wejściowej (wjazdową ją przecież nazwać nie można, bo nikt tu już przecież nie wjeżdża), wiążą ze sobą jedną z najbardziej szalonych miejskich legend. Wielu szuka wydumanego tajemniczego przejścia pod Wisłą, nikt jednak jakoś głośno dziś w mieście nie wspomina o wydarzeniach prawdziwych i z całą pewnością na legendę zasługujących. One zresztą mnie do zamku przywiodły 18 kwietnia 2012 roku, w okrągłą (z lekkim przymrużeniem oka) rocznicę kapitulacji napoleońskiej załogi Dybowa. Przez ponad dwa miesiące, od początku lutego 1813 roku, garstka Francuzów broniła wałów usypanego wokół zamku szańca gwiaździstego, którego pozostałości są zresztą widoczne do dziś. Chociaż napoleoński oddział liczył pono raptem 40 osób, powierzonej placówki nie oddał. Atakujący Rosjanie weszli do zamku dopiero po kapitulacji całej toruńskiej twierdzy, właśnie 18 kwietnia...
Do zamku dybowskiego, choć jego ruiny od centrum Torunia są oddalone o rzut beretem, turyści raczej nie zaglądają. Szkoda, bo ciekawszego miejsca w tym mieście zabytków można ze świecą szukać. Forteca powstała w połowie lat 20. XV wieku z rozkazu króla Władysława Jagiełły, w czasach porachunków Polski z Zakonem, stanowiąc zresztą dla monarchów Krakowa główną kwaterę. W jednej z nieistniejących dziś komnat przyszła zresztą na świat królewna Anna Jagiellonka, córka wojującego wtedy z Krzyżakami króla Kazimierza.
Po drugim pokoju toruńskim, Dybów przestał być jedną z kluczowych polskich warowni granicznych, stał się siedzibą wojewody i... jednym z najważniejszych punktów dla obrony miasta. Francuzi, o których wspominałem wyżej, nie byli jedynymi, którzy to dostrzegli. Już podczas Potopu, na początku lipca 1656 roku, komendant okupującego Toruń szwedzkiego garnizonu, generał Bartold Hartwig von Büllow nakazał zamek wysadzić, by usunąć w ten sposób dogodne stanowisko artyleryjskiego ostrzału twierdzy. Konsekwencje tej destrukcyjnej decyzji okazały się jednak dość nieznaczne, co zresztą niemal pół wieku później, Szwedzi wykorzystali, prowadząc z tego miejsca mordercze bombardowanie w roku 1703. Zamek z ustawionymi na nim oblężniczymi bateriami można zobaczyć na obrazie wiszącym w Ratuszu Staromiejskim, jednej z ofiar tego ostrzału.
Swoje militarne znaczenie forteca Jagiełły zachowała aż do XIX wieku. Jeszcze wtedy Prusacy mieli zamiar zamienić ją na fort, ale choć opracowali stosowne plany i w średniowiecznych murach wybili strzelnice, od realizacji projektu, na szczęście ostatecznie odstąpili
Dybów z przedwojennego lotu ptaka.
Ze wczesnych czasów, gdy dzieckiem w kolebce będąc, zamiast łeb urywać Hydrze, zwiedzałem różne ciekawe miejsca, pamiętam zamkową bramę zamkniętą wielkimi drewnianymi wrotami. Zamkniętą, a więc we wrotowym komplecie istniejącą, choć zapewne dość krótko, bo najwyżej od czasów próby częściowej renowacji w czasach Gierka. Wtedy jednak, za ceglaną ścianą, zaczynała się chyba jeszcze bardziej nieprzebyta ściana roślin, która została usunięta podczas prac archeologicznych w pierwszych latach tego wieku.
W latach 70. pomieszczenie nad bramą było zadaszone i wykorzystywane przez harcerzy. Kiedyś jednak wybuchł tam pożar, który pewnie – to moja hipoteza – wydobył się z bardzo fajnego kominka, który w zasadzie trwa tam nienaruszony do dziś. Harcerze przecież nie palą papierosów, więc skąd by miał tam wziąć się ogień? Płomienie zniszczyły jednak ten lokal tylko częściowo. Dobrze pamiętam całkiem nieźle rozbudowane drewniane elementy konstrukcji dachowej... Ostatnie potężne belki można tam było zobaczyć jeszcze w 2004 roku. Dziś jednak nie po nich śladu. Szkoda.
Ta sama brama, ale już z korony murów.
Pozostałości zamku, którego nikt już prawie nie odwiedza, znajdują się raptem kilkaset metrów od placu Rapackiego, a więc od jednego z najbardziej ruchliwych punktów centrum Torunia, które zresztą jest podobno jednym z najbardziej przeładowanych samochodami miejsc w Polsce. Zamek pozostaje jednak sielski i cichy.
Latem 2009 roku wydawało się, że złe czasy dybowskich ruin przeszły do przeszłości. Zamkiem zainteresowało się muzeum w podwarszawskich Otrębusach, które na początku lipca zorganizowało tam nawet dużą imprezę rycerską, z okazji 555. rocznicy podpisania Statutów Nieszawskich. Tak, tak, swój autograf pod dokumentem, który położył fundamenty pod demokrację szlachecką, Kazimierz Jagiellończyk złożył właśnie tutaj, gdzie przed wojną trzynastoletnią rozkwitała, na pohybel krzyżackiemu wtedy Toruniowi, druga Nieszawa. Najsłynniejszy moment w swojej historii, miasto przeżywało jednak mając już wyrok śmierci na karku. Zbuntowani przeciw zakonowi torunianie swój udział w wojnie, bardzo zresztą istotny, uzależnili m.in. od zburzenia Nieszawy. Jak podają historycy, sumy, które podczas całego konfliktu powędrowały z kasy miejskiej na antykrzyżackie wojska zaciężne, równały się rocznym dochodom całego skarbca królewskiego. Polski monarcha więc słowa dotrzymał i przeniósł Nieszawę w obecne miejsce. Resztki wędrującego miasta były jednak u stóp zamku widoczne jeszcze do XIX wieku. Dopiero wtedy miały zostać, wraz z ziemią, zgarnięte na budowę wału przeciwpowodziowego.
Jeśli zaś chodzi o błysk nadziei, ten dość szybko zgasł. Miasto zgodziło się wydłużyć czas dzierżawy, by ułatwić inwestorowi wyciągnięcie z tych ruin zysków, ten jednak uznał, że warunki na inwestowanie w teren zalewowy dużych sum, nadal są bardzo ryzykowne. Wycofał się zatem, a po nim już nikt już tu żadnej ciekawej wizji nie przyniósł. Jakaś warszawska firma chciała z zamku zrobić stajnię dla quadów, co naturalnie nie przeszło. Kilku lokalnych oszołomów nosi się natomiast z zamiarem odbudowy zamku. Na ten pomysł, który by może został zaakceptowany na Litwie, szkoda mi słów.
Po tym, gdy muzeum w Otrębusach rozesłało wici, do Dybowa ściągnęło kilka oddziałów pancernej piechoty, wspartych artylerią. Pojawili się także Kozacy, ale chyba najwyraźniej pomylili epoki... Przez trzy dni w każdym razie, miastem wstrząsały armatnie wystrzały, którym czasem odpowiadały alarmy samochodowe. Zgromadzone pod murami rycerstwo jadło, piło i okładało się mieczami. Mieszczanie, którzy przekroczyli Wisłę, by to zobaczyć, pocili się kreśląc piórem gotyckie litery, podjadali i popijali. Pod koniec drugiego dnia imprezy, zbrojna część towarzystwa zainscenizowała bitwę. Scenariusz widowiska był dość prosty, pod murami zamku rozłożyła się wioska, w której trały wesołe pląsy przerwane przez atak wrednych Krzyżaków - pawich czubów naturalnie nie zabrakło. Gwałty całej niewinnej ludności przyniosły pohańbienie i zagładę, trwały jednak stosunkowo krótko, ponieważ na horyzoncie pojawiły się zastępy kumpli Zawiszy.
Gdy zaszło słońce ryknęły działa,
Rwą się okopy, mur wali.
Wieś się pod zamkiem spaliła cała,
Polacy bitwę wygrali.
Tak sobie zacząłem relację z tej imprezy i nawet w gazecie, która nadmiaru literatury nie lubi, to przeszło;).
Momenty były...
... i zadyma też była. Niemal stuprocentowa.
Myślałem, że zasadziwszy się na murach, będę miał pierwszorzędny widok na bitwę. Nie miałem, chyba lepiej bym zrobił zostając na ziemi. Generalnie jednak...
... inscenizacje różnych grup rekonstrukcyjnych mają to do siebie, że najlepiej bawią ich bezpośrednich uczestników.
Trupy wędrownych aktorów, bądź też aktorzy wędrownej trupy...
Rozpisałem się o zamku, ale to nie on mnie tym razem w ten rejon miasta sprowadził. Jakiś czas temu wpadło mi w łapy przedwojenne zdjęcie wieży spadochronowej. Właściciel fotki i syn jej autora, mówił, że podobno znajdowała się ona w Toruniu (wieża, fotka zresztą również) w Toruniu. Zbaraniałem, bo nigdy o takowej nie słyszałem. Zamieniłem się jednak w całe stado baranów, gdy od pana Orłowskiego, gospodarza strony oToruniu.net usłyszałem, że stała ona podobno gdzieś niedaleko Dworca Głównego. Co za cholera?! Dlaczego akurat tam, a nie na lotnisku? I dlaczego nie zachowała się na żadnym znanym dziś zdjęciu? Przecież musiała wystawać ponad Kępę Bazarową! Rozumiem, że wszyscy na ogół z wyspy podziwiają starówkę, ale przecież sam widziałem kilka obrazków przeciwnych! Na filmie Magiery wypatrzyłem przecież antenę Pomorskiej Rozgłośni Polskiego Radia, która, choć pomorska, jak sama nazwa wskazuje, znajdowała się w kujawskiej części miasta. Maszt nadawczy widziałem, ale wieża spadochronowa mi jakoś w oko nie wpadła. Dziwne.
Niewyraźną fotografię umieściłem na stronie, ktoś z Państwa napisał, że również o niej słyszał... No dobrze, zatem mamy tu do czynienia z miejską legendą. Czy kryje się gdzieś w niej ziarenko prawdy?
Skorzystałem z okazji i fotkę, wraz ze stosownym apelem, puściłem w gazecie. Papierowe urządzenie do odkrywania toruńskich tajemnic znów okazało się niezawodne. Jeden czytelnik uraczył mnie opowieścią o tym, jak przed wojną z tej wieży skoczył. A w zasadzie zjechał po stalowej linie, mając za plecami rozwiniętą czaszę spadochronu. Działo się to prawdopodobnie w roku 1937, przy okazji jakichś „drzwi otwartych”, bo informator mówił, że przeczytał w prasie ogłoszenie o skokach dla każdego. Płacąc jakieś grosze, wlazł na wieżę i, nim znów stanął na ziemi, najadł się nieco strachu. Na sygnał rozniesiony po regionie przez prasę, odpowiedział również jeden z naszych najbardziej zagorzałych kolekcjonerów toruńskich ciekawostek z przeszłości. Pamiętał wieżę w czasie okupacji, gdy podkradał się do niej jako dziecko i obserwował trenujących tam skoczków niemieckich. Zaprowadził mnie do miejsca, w którym ona stała i rzeczywiście, znajdowało się ono na tyłach sąsiadującego dziś z Dworcem Głównym motelu, który zresztą – nomen omen – nazywa się obecnie „Tower”. Spadochroniarskie tradycje z pewnością nie mają jednak z tą nazwą nic wspólnego. Motel powstał we wczesnych latach 90., wieżę natomiast, najprawdopodobniej wysadzili Niemcy, wycofujący się z Torunia zimą 1945 roku.
Skaczący z wieży spadochroniarze lądowali, jak wynika z relacji świadków, na łące położonej nad brzegiem Małej Wisełki, czyli odnogi oddzielającej Kępę Bazarową od polskiej strony krzyżackiej granicy. Temu zresztą zawdzięcza inną swoją nazwę – Polska Wisła. Dziś trudno raczej sobie wyobrazić, że ten ciek wodny dorównywał kiedyś szerokością Wiśle właściwej. W lipcu 1658 roku, podczas oblężenia miasta przez wojska austriacko-polskie, sojusznicy puścili tędy brandery, które zniszczyły most. Teraz ciężko by było spławić tędy płonący materac... Miasto myśli o pogłębieniu Wisełki i zamianie jej na raj dla kajakarzy, przed tymi planami ciągle piętrzą się jednak gigantyczne trudności.
A jeśli już o materacach mowa... Ciężko dziś uwierzyć w dawną szerokość rzeczki, sporej dozy fantazji wymaga też chyba obraz kąpiących się w niej ludzi. Tymczasem ja, dziecięciem będąc, się w niej taplałem. Czego generalnie wolę nie wspominać, bo zaraz mnie wszystko zaczyna swędzieć. W tych czasach, całkiem niedaleko, znajdowało się ujście rury ściekowej toruńskich zakładów drobiarskich... Na samą myśl o takiej lekkomyślności można się w-kurzyć.
3 komentarze:
Miejsce imprez mrocznych nastolatków :P
Gdy byłam harcerką robiliśmy tam wspaniałe imprezy.pozdrawiam
Na Zamku miałem przysięgę Zucha - R-15.
Ściek Zakładów Drobiarskich był przy Moście Drogowym .
Zjazd z wieży był bardzo blisko niej,mam gdzieś fotkę z 60 lat widać na niej pozostałości fundamentów .
Prześlij komentarz