poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Katastrofa bermudzka

Bermudami, w czasach pierwszych lat mojej podstawowej edukacji, nazywany był budynek przy ulicy Kościuszki 4. Właściwą Alma Mater, która wtedy nosiła imię Hanki Sawickiej, trawił przez wiele lat pełzający po jej murach remont. Ja przyglądałem się tej renowacji podczas czterech wiosen, przede mną byli jednak inni, z konieczności zapatrzeni w nią jeszcze dłużej. Dziś brzmi to bardzo niewiarygodnie, jednak pod święcącym wtedy nad krajem czerwonym słońcem, nie było to nic nowego. Z konieczności musieliśmy więc początkowo kształcić się w pomieszczeniach zastępczych, a te ulokowane były w budynkach zlokalizowanych w dwóch miejscach przy ulicy Kościuszki. Razem ze szkołą właściwą, oba bardzo antyczne obiekty tworzyły trójkąt. Komuś, najwyraźniej bardzo obeznanemu z geografią, ten przymusowy rozrzut edukacyjny skojarzył się ze słynnym miejscem katastrof. Gmach przy Kościuszki 4 oficjalnie był więc nazywany Bermudami.
Moje trzy pierwsze klasy szkoły podstawowej związane były ściśle dwoma, na dobrą sprawę pamiętającymi jeszcze XIX wiek, domkami o szachulcowej konstrukcji, brudno-drewnianych podłogach, oraz kaflowych piecach, jakie na nich stały i zimą były jedynym źródłem ciepła. Całość uzupełniał jeszcze makabrycznie śmierdzący kibel na zewnątrz, skolonizowany przez szczury. Dziś oba te domki ulokowane między basenem elanowskim i kościołem Chrystusa Króla, stoją nadal i chyba niewiele się w nich zmieniło. Obecnie pełnią jednak funkcję miejskich lokali socjalnych i za każdym razem gdy je mijam, budzą zresztą moje wielkie zdumienie. Pamiętam przecież, jak tam było i świadom jestem, że bez rozbiórki i budowy na nowo, niewiele można było tam zmienić. Biedni więc są ci ludzie, którzy muszą w takich warunkach tkwić 24 godziny na dobę! Spoglądam jednak na auta lokatorów parkujące na moim dawnym boisku i nie wiem, czego mam współczuć bardziej. Gdybym miał wybierać między normalnym mieszkaniem i sportowym BMW, wybrałbym cztery kąty. Pewnie jednak nie rozumiem bawarskiego bakcyla motorowego. Cóż, być może, gdybym przez trzy lata nie przekraczał tych progów, przełknąłbym go znacznie łatwiej...
Nie na tym edukacyjnym adresie chciałem się tu jednak skupić. Choć w okolice dawnej poczty na Mokrem kursowałem latami, a w Bermudach musiałem zakotwiczyć tylko na niecały rok, stokroć bardziej przygnębiające wrażenia wyniosłem właśnie z budynku przy Kościuszki 4. Kilka razy już tu zresztą o tym wspominałem, czytaliśmy opisujących polską biedę klasyków z przełomu XIX i XX wieku, mając dokoła świat żywcem wyjęty z kart ich powieści. Nawet ławki miały jeszcze dziury na kałamarze, co w ostatnich dekadach XX wieku mocno zalatywało już absurdem. Wiem, że dla wielu, takie ławki, które stoją dziś we wspaniałym grębocińskim muzeum piśmiennictwa i druku przywołują miłe wspomnienia dzieciństwa, ja zresztą również pewnie bym popatrzył dziś na nie mile, gdyby nie to, że nadal widzę w nich Bermudy, które na pewno miłe nie były.
Nazwa nadana temu miejscu przed laty, najwyraźniej okazała się prorocza. Kilka dni temu pisałem o obecnej przebudowie tej części ulicy Kościuszki, przy okazji spoglądając też na to, co tu się dzieje ponad jej poziomem PROBLEMY SIĘGAJĄ BRUKU. Wygląda na to, że budynek niedawnego schroniska dla bezdomnych, wcześniej przymusowej filii Szkoły Podstawowej nr 6, a przed wojną szkoły dla panien, po tym gdy go miasto niecały rok temu sprzedało, znalazł się na progu zagłady. Mimo wszystko, wielka szkoda.
Wlazłem do środka, porobiłem zdjęcia. Ciekawe, jak na to wszystko zareaguje Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego? Jeśli oczywiście w ogóle coś w tej sprawie zrobi...

Okna mojej dawnej klasy znajdują się na pierwszym piętrze. Dziś, te które nie są otwarte, zostały w większości wybite.
Pani konserwator walczy o zachowanie głównej klatki schodowej. Po wizycie wewnątrz budynku mam jednak nieprzyjemne wrażenie, że tę batalię przegrała. Rany, co za syf! Zdaję sobie sprawę z tego, że destrukcja rozwija swoje skrzydła na nieużytkach, ten budynek jest jednak opuszczony od niespełna roku, schronisko dla bezdomnych wyniosło się stąd jakoś latem AD 2011. Najwyraźniej jednak, na demolkę czasu było aż nadto. Kiedy właziłem po tych schodach gramoląc się do klasy, miejsce to – śmierdzące jakimś wstrętnym zaduchem, wydawało mi się bardzo ponure. Kto by wtedy pomyślał, że przez ponad 20 lat, jego stan się tak bardzo pogorszy...

„Za moich czasów” w tym parterowym budyneczku mieszkał woźny. Natomiast za ogrodzeniem, za które człowiek się z wielką przyjemnością wtedy wyrywał, była cukiernia z sir Nickiem wiedeńskim oraz szarlotką, a poza nią, również księgarnia, zresztą jedną z dwóch działających wtedy przy ulicy Kościuszki, na jej odcinku między Łąkową (czy może jeszcze Hanki Sawickiej?) i Grudziądzką. Jeśli dodać do tego księgarnię w „Kwadracie” przy obecnej Wojska Polskiego, otrzymamy trzy księgarnie na Mokrem. Obecnie, po tych przy Kościuszki zostało już tylko wspomnienie. Po tej w „Kwadracie” w zasadzie również, bo choć istnieje ona do dziś, jest już jednak tylko pełnym romansów i innej literatury popularnej, cieniem swojej świetności.
Tak to wygląda z zewnątrz...
Aby nikt mi nie zarzucił, że ukazują rzeczywistość w krzywym zwierciadle, przedstawiam jeszcze raz to samo. Tym razem jednak nic mi się już nie odbija.
Wokół dominują solidne kamienice, tymczasem parcela przy Kościuszki 4, która od niemal roku znajduje się w prywatnych rękach, ma dziwnie niezabudowanego sąsiada. Pusta działka również została kupiona przez jakiegoś zagranicznego dewelopera, który chce na niej postawić szklany dom. Na przeszkodzie temu przedsięwzięciu stoi jednak konserwator, magistracki Wydział Architektury, oraz Miejski Zarząd Dróg, zresztą z tych samych powodów, dla których wstrzymuje przekształcenia na terenie mojej dawnej szkoły.
Wygląda na to, że sprawę będzie rozstrzygał sąd, więc pewnie będę miał jeszcze okazję, by o niej pisać, poświęcając wtedy więcej miejsca nowym wizjom tego miejsca. Patrząc jednak teraz na tę dziwną plamę niecywilizowanej zieleni, wśród pamiętającej na ogół wczesne lata XX wieku zabudowy Małego Mokrego, zadumałem się nad dziejami tej ziemi. Co się stało, że nie została ona zabudowana niemal sto lat temu? Podobnych miejsc mamy zresztą w Toruniu więcej, na rogu Szosy Chełmińskiej i ulicy Małachowskiego, stoją na przykład dwie bliźniacze stare kamienice, które jednak dzieli dziura wypełniona grubo po wojnie jakąś parterową knajpą. Lokal wygrał zdaje się kiedyś ogłoszony przez „Nowości” konkurs na najbardziej popularny pub w mieście... Nie miałem okazji poznać panującej w nim atmosfery, dość często spoglądając jednak nań z zewnątrz, przekonując się za każdym razem, że urodziwy on nie jest.
Zostawmy jednak Chełmińskie Przedmieście. Obecna przebudowa wylotu ulicy Kościuszki jest drugą taką inwestycją, jaka dawną Lindenstrasse dotknęła przez ostatnie dwie dekady z kawałkiem. Pamiętam czasy, gdy przejeżdżające tędy samochody, łomotały jeszcze po bruku. Jezdnia znajdowała się wtedy bliżej kamienic, natomiast niedaleko Bermudów, stał słup ogłoszeniowy. Szkoda, że widząc go, nie zwracałem uwagi na szczegóły. Wydaje mi się, że słup pochodził z międzywojnia i był bliźniakiem tego, który wciąż jeszcze stoi na rogu ulicy Grunwaldzkiej i Szosy Chełmińskiej (znów robię wypad na „Chełmionkę”, pardon). Nie jestem jednak pewien, czy nie był druhem czterech seniorów toruńskiej reklamy, jakie kiedyś przedstawiłem tu w roli osi świata AXIS MUNDI
A tak swoją drogą, kiedy patrzę na ten wylot Kościuszki, bez względu na to, w jakiej on się prezentuje postaci, przypomina mi się pewien moment z dzieciństwa. Jak już drzewiej wspominałem, opisując swoje Mokre, mieszkałem w wieżowcu, który przy ulicy Grudziądzkiej stoi obok tego wylotowego miejsca bardzo niedaleko. Ruch na drogach nie był wtedy tak intensywny jak dziś, jednak krajową „jedynką” – czytaj Grudządzką - samochody gnały dzień i noc. A że trakt ten był znacznie bardziej dziurawy niż obecnie, wędrówki aut solidnie dawały nam się we znaki. Człowiek jednak jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego. Spałem słodko, gdy trzydzieści metrów pode mną ciężarówki przetaczały się z łomotem... Pewnego razu jednak, trasa biegnąca pod naszymi oknami, została zamknięta z powodu remontu. Cały ruch został puszczony jakoś właśnie ulicą Kościuszki, ta jednak znajdowała się zbyt daleko, by łomot pojazdów docierał do nas ze swą dawną mocą. Cisza dzwoniła w uszach tak bardzo, że nie mogłem spać. Głupio to brzmi? Tylko pozornie. Mieszkam niedaleko szpitala i monotonne melodie pędzących na sygnale karetek, jakoś mnie nie ruszają. Ba, nie budzą mnie nawet ścigający się po Kościuszkach motocykliści, choć czasem ich wyjąca głupota przypomina otumanionemu snem umysłowi scenę z filmu „Indiana Jones i ostatnia krucjata”. Tą z przejścia na granicy austriacko-niemieckiej...
Odgłosy cywilizacji generalnie nie są bardzo dokuczliwe. Pamiętając o nich, wspomnę tu pewnego koguta z Kamieńca Podolskiego, który darł kiedyś ryja w okolicach szóstej rano, stawiając mnie tym na równe nogi. Nigdy nie przepadałem za „Telerankiem”, znacznie bardziej wolałem sobotnie „5-10-15”. Gdyby nie S(a)tan Wojenny, nikt by pewnie dziś o tym niedzielnym programie porannym nie pamiętał. Ja mógłbym go pamiętać przez wspomnienie dzieciństwa, jednak kogut z Kamieńca ten sentyment pogrzebał raz na zawsze. Potworne to było ptaszysko!

2 komentarze:

Zbigniew pisze...

eh, były kiedyś i na Mokrym koguty!!!ogródki, a na Grudziądzkiej można było bez przeszkód w piłkę grać.............pozdrawiam i dziękuję za utrwalanie ulotności

SzymonS pisze...

Koguty jeszcze z Mokrego nie zwiały. Kilka dni po wrzuceniu tej notki szedłem ulicą Sczanieckiego, obok działek i co stamtąd ułyszałem? Drące ryja ptaszysko! Poza tym są tu jeszcze żaby. Kiedy byłem mały, słychać je było z balkonu bloku na rogu Krasickiego i Grudziądzkiej. Tym razem, na ich koncert, trafiłem w Kaszowniku.
Pozdrawiam!