O wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego
Narodzenia już tu się tu rozwodziłem. Dwa lata temu, bo poprzednio świąteczny
wypad w nieznane groził zbałwanieniem, zatem się nie odbył.
Tym razem ruszyliśmy sobie rodzinnie odkrywać tereny niemal
zupełnie mi nieznane. Zamiast, jak to zwykle bywa, skierować się na wschód bądź
północ, pojechaliśmy na zachód – na Pałuki.
O, psiakość! Nie, wróć. To Pakość. Tu zrobiliśmy pierwszy
przystanek, miasteczko jednak tylko „liznęliśmy”. Na zwiedzanie wszystkich jego
atrakcji, głównie stacji kalwarii, musielibyśmy poświęcić pół dnia, a tymczasem
droga przed nami była daleka: Żnin, Wenecja, a później także Rzym i Szkocja.
Teoretycznie cała Europa.
Niżej jedna ze stacji pakoskiej kalwarii.
A to jej wnętrze.
Święty kicz w polskim Kościele trzyma się mocno, tą jednak jego wersję, w odróżnieniu od Licheniów i innych takich, lubię.
Obok kapliczki stoi kamień upamiętniający konfederatów
barskich.
Za chwilę zajmę się stacjami kolejowymi, tymczasem jednak
dalej wałkuję stacje kalwarii. Oto kolejna kapliczka, stojąca przy klasztorze
franciszkanów. Nie mogłem jej pominąć…
„Nie srać mi tu na świętego Rocha!”:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz